Poprzednie częściStrażniczka nieumarłych / 1

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Strażniczka nieumarłych / 9

– Ojcze. – Quint podszedł bliżej i oddał pokłon.

Zawsze, kiedy stawał przed jego obliczem, miał uczucie, że serce staje, a krew zastyga. Od maleńkości bał się tych niebieskich oczu i całej chłodnej oprawy, która wokół niego tańczyła.

– Podjąłeś słuszną decyzję, przyjmując wolę rady,

Akilla stał do chłopaka plecami i nic nie zapowiadało, aby miał zamiar to zmienić. Wyczuwał w nim wahanie, co rozbudziło umysł, który od pewnego czasu myślał jedynie o odpoczynku. Wiedział, że zanim do tego dojdzie, jeszcze parę razy go użyje, aby wspomóc syna i zasiać w nim więcej wiary w siebie.

– Tak, ojcze – odpowiedział zmęczonym głosem. – Marmo mi wszystko wyjaśnił, ale…

–Nie chcę słyszeć żadnego, ale – głos był dźwięczny i stanowczy. – Junda na pewno nie stanie na czele rodu. Zbyt dużo mamy do stracenia, a ostatnio słyszałem, że kombinuje coś z Demofem i na pewno wciągną w swoje knowania Sachmet. Nie podoba mi się to i mam cichą nadzieję, że to tylko głupie podszepty Suqi, która wszędzie widzi zagrożenie i zdradę. Niedługo zaćmienie. To wyjście pokaże, czy masz się czego obawiać.

Sachmet miała mu za złe, że zabił jej syna – nie wiedziała, że zrobił to w samoobronie. Nigdy nie wyznał, jak naprawdę do tego doszło i raczej już tak pozostanie. Czy był jedynym winnym?

– Coś w tym jest, bo Junda jeszcze nie wrócił. Może nie żyje, a my ciosamy mu kołki na głowie. Nigdy nie przepuścił zgromadzenia rady. Zawsze zawzięcie bronił swoich racji. Teraz nagle odpuścił… w tak kluczowym momencie?

– Wiedziałbym o tym – warknął. – Musi być u Demofa, bo to jedyne miejsce, gdzie mógł się skryć przed palącymi promieniami słońca. Przy najbliższym wymarszu, Limik wybada sytuację.

Akilla spiął łopatki; ciemna peleryna mocno przylgnęła do umięśnionych pleców. Kiedy tak robił – myślał.

– Junda mógłby cię zdradzić i przystać do Demofa? – spytał Quint z nieukrywaną obawą w głosie; zaczął przenosić ciężar ciała z nogi na nogę. – Ponoć strażnik stracił Łapacz, a wszyscy w nim więzieni odzyskali wolność. Suqi miała wizję i biadoliła, że nad ród nadciągają ciemne chmury, a ktoś niedoceniany napsuje nam krwi.

Akilla nie odpowiedział. Intensywnie nad czymś rozmyślał. Może nie chciał udzielać oczywistej odpowiedzi. Myśli chłopaka popłynęły w kierunku młodszej siostry, którą kochał ponad życie.

W dzieciństwie zawsze go uprzedzała, czy obiera właściwą ścieżkę. Każde polecenie wykonywał nadzwyczaj szybko, wiedząc o jego przebiegu znacznie wcześniej. Ojciec znał prawdę, a pomimo to nie zakazał Suqi przepowiadać przyszłości i nadal służyła pomocą. Często powtarzał: „Współpraca popłaca. Kiedy naprawdę będziecie siebie potrzebować, wystarczy pomyśleć, aby mózgi się odnalazły i naprowadziły na odpowiedni tor”.

Nestor rodu zarzucił ręce na pierś i odpowiedział najprościej, jak to tylko było możliwe:

– Nigdy nie przyjął do wiadomości, że to ja stanąłem na czele rodziny.

Westchnął i zacisnął zęby, które zaczęły unosić górną wargę. Kiedy tematy schodziły na tor brata, jakoś nie potrafił okazać otwartości. Najchętniej by go zgładził, ale na ten moment każda kropla czystej krwi była na wagę złota.

Junda był starszy, jednak wolą ojca, to Akilla przejął prym, wykazując większe zainteresowanie rodem i tym, co dalej. Uwięzienie Kirlu, z którą przegrany był bardzo zżyty, przechyliło szalę i jego nienawiść osiągnęła najwyższy próg. Tolerował rządy brata, jednak tylko czekał, aby wyrwać mu serce i pożreć. Po przejęciu takiej potęgi byłby trudny do pokonania, a może i niepokonany. Gdyby jeszcze przyjął krew siostry…

Akilla jako jedyny nieumarły nie dążył do władzy. Chciał spokojnie egzystować, ale był przez wszystkich atakowany. Nie rozumiał pobudek. Zabijał, aby przeżyć i stronił od bóstwa, co w rezultacie jedynie pogorszyło sytuację.

– Dlatego nie chcę, abyś szedł na spoczynek. Bez ciebie u boku Nie będę w stanie stawić mu czoła. Nie możesz ode mnie wymagać niemożliwego. – Quint położył dłoń na ramieniu ojca i zacisnął palce.

– Muszę zregenerować siły. Nie spałem od stuleci – oświadczył i zwrócił bladą twarz w stronę syna. – Muszę zaryzykować, a ty staniesz na wysokości zadania, inaczej nie będziesz godzien tytułować się mianem Darkmuna. Nie masz wyboru.

– Nie zajmę twojego miejsca – oświadczył stanowczo. – Nie dam rady… wolę spłonąć.

Akilla wytrzeszczył oczy i zagryzł wargę – strużka krwi popłynęła po brodzie. Skulił dłonie w pięści i napiął mięśnie. Sprzeciw uznawał za obelgę, a ci, co się tego dopuszczali, kończyli w Komorze Słonecznej. Przymknął powieki i oddychał nierówno. Starał się zachować powagę, niestety na źrenice wpełzł obraz niemiłego wspomnienia, a okoliczności były podobne.

Wieki temu jego starszy brat również odmówił przejęcia tronu. Ojciec zgładził go bez mrugnięcia powieką. Czyżby Akilla stał obecnie przed podobnym dylematem?

– Cofnij wypowiedź – syknął, bielma poczerwieniały, a nos się zmarszczył. – Wiem, że tego nie chcesz. Dam ci chwilę, na rozjaśnienie umysłu, ale nie za długo, bo obowiązują mnie zasady, które nie wykluczają potomków w linii prostej.

Zasiadł na kamiennym tronie, wsparł głowę na rękach i patrzył, jak poręcze zaczynają ociekać krwią. Zamknął oczy, bo doskonale zdawał sobie sprawę, czyją farbę pokazują mu napływające do mózgu wizje. Czuł, jak żelazne szpony okalające tron, ożywają nad jego głową i szepczą: „Będziesz musiał to zrobić”. Sam o tym wiedział, ale maleńki promyk, na dnie bijącego mocno serca, miał nadzieję, że Quint pójdzie po rozum do głowy i przejmie po nim schedę.

Chłopak rozmyślał intensywnie, biorąc pod uwagę wszystkie „Za” i „Przeciw”. Z jednej strony, propozycja była kusząca, z drugiej, miał inne plany. Od maleńkości pragnął stanąć na czele siewców, dlatego tak intensywnie trenował i zgłębiał przeróżne taktyki walk. Zgoda na objęcie tronu wiązała się z rezygnacją z tych płonnych nadziei. Nie miałby na to czasu, bo wrogowie nie śpią i cały czas główkują, jak pokonać nadwodne zapory i wtargnąć do królestwa. Przypuszczenia ojca co do Jundy, również nie malowały w kolorowych barwach dalszej egzystencji wszystkich tutaj zamieszkujących.

Zacisnął szczękę, przewrócił oczyma i westchnął. Nie był gotowy na to wszystko, a na śmierć w płomieniach palącego słońca tym bardziej. Musiał coś postanowić, bo ojciec właśnie wstał i spojrzał na niego pytającym wzrokiem.

– Więc? Mam wzywać Aserma, aby doprowadził cię do lochu?

Quint milczał. Pierś falowała nierówno, a serce biło jak oszalałe. Na samo wspomnienie, tego pokracznego, starego pożeracza dusz, dostawał gęsiej skórki. Żaden ze sługusów ojca, nie był tak bezlitosny i okrutny, jak właśnie Aserm. Lubił torturować przyszłych poległych, a jego specjalnością było wyrywanie kłów i głodzenie więźniów, którzy złamali reguły panujące wśród rodu.

– Zajmę twoje miejsce – wydukał łamliwym głosem i spuścił głowę. Jego twarz była smutna, a oczy zeszklone.

– Słuszna decyzja. – Akilla przyciągnął wychudzone dłonie do skroni i zaczął je masować. – Idź już, głowa mi pęka.

Quint złożył pokłon i opuścił mroczne pomieszczenie. Widział, w jakim stanie jest ojciec i zaczął się przekonywać, do słuszności decyzji, jaką podjął. Akilla już nawet w mrokach cierpiał katusze, a takie życie, to nieżycie.

Quint nieraz żałował, że jest wysoko urodzony. Wolałby być na niższym szczeblu i robić to, na co on miał ochotę.

***

 

Pośpi dwa wieki i będzie jak nowo narodzony, pomyślał, krocząc równym krokiem po wąskim korytarzu. Musiał odreagować stres, więc skręcił w jasno oświetlony tunel i po chwili stał przed drzwiami do sali ćwiczeń, z której dochodziły stłumione odgłosy walki. Wyrzucił ręce przed siebie i popchnął wrota dość mocno – stanęły otworem. Na czerwonym kręgu, otoczonym palikami, walczyło dwoje wampirów. Kiedy spostrzegli przygnębionego nauczyciela, przerwali trening i usiedli na ziemi okrakiem.

– Wyjdźcie – nakazał stanowczym głosem, po czym podszedł do ściany, na której wisiała broń i pochwycił topór. Kiedy odwrócił głowę, uczniów już nie było.

Zacisnął mocno palce na rękojeści i zaczął uderzać z ogromną wściekłością w stojący przed nim drewniany pal. Ostrze wchodziło coraz głębiej, a zamachy były coraz intensywniejsze. Wyszczerzył zęby i wbił topór w sam środek; dyszał głośno i nierówno. Rozłożył palce i puścił rękojeść. Następnie pochwycił kolczatkę i nią zaczął atakować pal. Ostre szpikulce odzierały drewno z kory przy wyrywaniu. Drzazgi spadały na ziemię, a Quint bezustannie ponawiał uderzenia, zionąć niepohamowaną furią. Wziął porządny zamach i puścił rączkę – kolczatka zawisła obok topora.

Skulony w pół, walczył ze wzburzonym oddechem. Wyładował emocje, ale wcale nie poczuł ulgi. Wzniósł głowę i spojrzał przed siebie – serce mu krwawiło na myśl, że najprawdopodobniej jest tutaj po raz ostatni.

– Muszę porozmawiać z Marmo – syknął i wybiegł z pomieszczenia; drzwi trzasnęły.

Szybko pokonał korytarz z wizerunkami przodków, wkroczył na strome schody i przeskakiwał co trzeci schodek. Chwilę później stał w niskim, wyłożonym purpurowym suknem przedsionku, a żółty blask bijący z kolejnego, działał uspokajająco. Quint, jak ręką odjął, zapomniał o wzburzeniu i zrelaksowany, wkroczył do środka.

– Nie podchodź bliżej. Badam krew jednego z zakażonych – burknął Marmo. Siedział na zydlu, plecami do chłopaka i poruszał rytmicznie rękoma; coś leżało na zimnym, kamiennym blacie. – To już drugi przypadek w przeciągu paru dni. – Nakrył coś niezidentyfikowanego białym płótnem i zwrócił twarz w stronę przybysza. – Co cię do mnie sprowadza?

– Kogo pokroiłeś? – zagadnął Quint, nie odpowiadając na pytanie. – Jednego z naszych?

Skinął z aprobatą.

– Coś zamieszkało w jego ciele. Nie wiem, czy przywlókł to z powierzchni, czy ewoluowało w tych murach. Jak będzie postępować, możemy mieć nie lada kłopoty. Próbowałem wszystkiego. Nic nie działa. Insekt się broni, a wyjąć go graniczy z cudem. Wczoraj polałem go wyciągiem z subni… zamiast wyschnąć, urósł.

Ściągnął brwi, wstał i podszedł do chłopaka wodzącego wzrokiem po pomieszczeniu.

Piaskowe ściany z licznymi otworami, w które Marmo powpychał różne przedmioty, pokrywał kurz oraz pajęczyny, na których było więcej pająków, niż Quint miał włosów na głowie. Ze sklepienia zwisały czarne kule przytwierdzone do niego kłami zwierząt. Gdzie nie sięgnął wzrokiem, pełno dziur, nie licząc owalnego lustra ze złotymi zdobieniami. Odbijało to, co trwało obecnie w innym wymiarze, na które było ustawione. Zarys zamaskowanej twarzy widniał nieprzerwanie na gładkiej tafli. Wytrzeszczone oczy wskazywały, że postać jest przerażona.

– Podglądasz Czulnich – prychnął i spojrzał wymownie na Marmo.

– Wiesz, jak lubię ich odmienność. Są tacy śmieszni i prymitywni – przyznał.

– Rozmawiałem z ojcem i przyparty do muru, zostałem nowym królem – burknął. – Pomożesz mi w pewnej sprawie, zanim ojciec uśnie?

– Zależy.

Marmo zrobił zaskoczoną minę; rzadko, kto przychodził do niego z prywatnymi problemami. Kapłan pałający się najczarniejszą magią uchodził za dziwaka, który wystawia nos ze swojego azylu tylko wtedy, kiedy musi. Odkąd sięgał pamięcią, interesowała go krew wilkołaków. Do dzisiaj nie wiedział, jak przechodzą przemianę i co wpływa na to, że nie zmieniają wilczej formy na oryginalną – ludzką. Smirt i Demof byli po jednej matce, ale geny pochodziły od różnych ojców. Anatomia demonów również spędzała mu sen z powiek. Marzyło mu się, że odkrywa cudowny środek, którym podporządkuje sobie wszystkie wrogie gatunki. Jak na razie, te wizje były mrzonką, trudną do zrealizowania. Jego motto brzmiało: „Nie potrzebujemy wilkołaków i demonów w łańcuchu pokarmowym”. Skrywał spekulacje w najgłębszych płatach mózgu, bo jakby Akilla odkrył prawdę…

Nigdy się o tym nie dowie.

– Chcę nadal stać na czele siewców i ćwiczyć nowych. Możesz mi to załatwić?

Quint zrobił maślane oczy i nie odrywał ich od rozmówcy. Był to jego sposób, aby postawić na swoim. Kapłan szybko tracił zimną krew i pod wpływem silnego wzburzenia, godził się na wszystko.

Marmo postawił oczy w słup. Popatrzył krzywo i pokręcił głową.

– Może jednak…? – burknął.

Marmo milczał. Widział, jak chłopak walczy wewnętrznie z przypływem gniewu. Postanowił poczekać, aż Quint rozwinie wypowiedź. Jego pytanie było dla starca nadzwyczaj niedorzeczne, jakby ktoś z zamieszkujących twierdzę, śmiał mu tego zabronić.

– Skoro już na ciebie nie mogę liczyć, to jak mam podtrzymać życie rodu bez dania plamy?

– Skąd w twojej głowie takie czarne wizje? Czy Akillowi ktoś zakazał uwięzić siostrę albo pominąć ją przy wyborze następcy?

– Nie.

– Tobie również nikt nie zabroni dowodzić siewcami. Degradacja ze stanowiska zależna jest wyłącznie od ciebie. Czasami nie rozumiem, o czym ty w ogóle myślisz? Przecież znasz zasady. Po uśpieniu króla będziesz respektował już istniejące zapisy i wprowadzał nowe, jeśli uznasz coś, za stosowne i pomocne w naszym egzystowaniu.

– Nie pomyślałem o tym pod tym kątem – powiedział, poklepał staruszka po ramieniu, zawrócił na pięcie i z szerokim uśmiechem na ustach, wyszedł.

***

 

Metrysa otworzyła oczy i szybko stanęła na nogi – Rewint zniknął. Kiedy zasypiała, leżał obok i stękał. Nie miała świadomości, jak długo spała i co się z nim stało. Jednego była pewna. W pojedynkę nie przetrwa, zwłaszcza że nie miała broni.

Podeszła do drzewa i usiadła pod nim. Spocone plecy wsparła o pomarszczoną korę, a opadającą głowę, wcisnęła pomiędzy kolana. Wokół roiło się od wszelakiej zwierzyny, nieumarłych, którzy w każdej chwili mogli wyjść z podziemi i podciąć jej gardło. Nie wiedziała, co dalej. Spróbować odnaleźć zakon, czy iść dalej we wcześniejszym kierunku i liczyć na cud, że spotka Werkmuna.

Westchnęła z rezygnacją i wstała. Nie mogła tutaj siedzieć. Teren był odsłonięty, a ona bezbronna. Kiedy ktoś ją wypatrzy, magia na nic się zda. Zaklęć na odpędzenie namacalnego zagrożenia jeszcze nie opanowała, a zanim wyjmie księgę, odnajdzie…

Ruszyła niepewnym krokiem na wschód; tak przynajmniej myślała. Wlazła w krzaki – gałązki ocierały się o ciało, owady bzyczały nad głową, kąsały, stopy tonęły w miękkim podszyciu, a ona ocierała pot z czoła. Wkroczyła na obszar zarośnięty łopuchami i zaczerpnęła tchu. Nie widziała nic, jednak do uszu doleciał wzburzony szum. Na planecie była tylko jedna rzeka – szeroka i długa. Matka mówiła, że krocząc jej brzegiem, nigdy nie odczuje pragnienia ani głodu. Kiedy wyściubiła nos przez ostatnią ścianę zielska, zobaczyła jej wzburzoną toń. Woda była zielona, jak jej oczy. Piach na obrzeżach żółty, a kamyki czerwone. W oddali widniał kamienny most łączący brzegi. Gałęzie z pobliskich drzew zażywały orzeźwiającej kąpieli, a bujna trawa zachęcała, aby spocząć i odpłynąć myślami razem z nurtem. Uśmiechnęła się, zatapiając wzrok w goniących odmętach. Dostrzegła znajomą postać płynącą w jej stronę. Uniosła wyżej kąciki ust i przycupnęła na wilgotnym piasku.

Rewint dopłynął do brzegu i wzniósł ciało do pionu. Był na wpół nagi, więc dziewka szybko spuściła oczy.

– Dlaczego na mnie nie poczekałaś? – zagadnął i przysiadł obok; woda skapywała z długich włosów sięgających pasa.

– Spanikowałam i uciekłam stamtąd jak najszybciej.

– Trzymaj. – Rzucił w nią ciemnym zwitkiem. – Zakryj ciało, bo wiem, że nagość cię mierzwi. Ja również coś na siebie wcisnę.

Uśmiechnął się i zniknął w krzakach.

Metrysa zwaliła obszarpaną narzutę i wdziała obcisłe spodnie, dopasowaną bluzkę na długi rękaw i trzewiki sięgające połowy łydki. Otaksowała swoje odbicie w wodzie i wzruszyła ramionami. Kiedy zrobiła krok, towarzyszyło jej dziwne uczucie – nic nie plątało się pomiędzy nogami.

– No, teraz wyglądasz jak wojowniczka, a nie jak zalękniona gęś – prychnął. – Buty ciut za duże, ale mniejszych nie było. Może w kolejnej wiosce znajdę idealne.

Sam miał na sobie podobne ubranie, a na biodrach zwisał szeroki, skórzany pas z wepchniętym za niego nożem.

Patrzyła na niego i doszła do wniosku, że pomimo to, iż ma ciało Midyna, wygląda inaczej. Energia, która wokół niego krążyła, przyciągała spojrzenie, ale nie w taki sposób, jak ta Werkmuna. Przyznała przed sobą, że Rewint się postarał. Midyn miał ciało jak bóg.

– Skąd masz te łachy? – spytała.

– Z wioski na drugim brzegu. Wisiało na sznurze, więc sobie pożyczyłem – oznajmił i usiadł. – Wioskę trawi jakaś zaraza. Wszyscy leżą i kaszlą. Mam nadzieję, że słońce wypaliło wszystkie zarazki.

Wyszczerzył zęby, wyjął nóż, pochwycił patyk i zaczął strugać. Po chwili rzucił go na ziemię i sięgnął po kolejny. Dziewka patrzyła chwilę z zainteresowaniem, po czym podeszła bliżej rzeki i zaczęła obrywać zielone kulki z krzaka. Zanim skosztowała, oblizała czubkiem języka. Mama zawsze powtarzała, że jak nie piecze, to znak, że można jeść. Wsadziła parę do ust i mruknęła. Były pyszne.

Bóg coraz częściej przyłapywał się na tym, że dziewka go pociąga. Pragnął jej bliskości, a nawet czegoś więcej, jednak nie był Werkmunem i nie zrobi niczego, czego by nie chciała. Była młodziutka, naiwna i chwilowo bezbronna.

– Wiesz… – zaczęła niepewnie. – Zostaniesz ze mną, jak już odnajdziemy twojego brata? Tak po prostu, dla towarzystwa. Twoja obecność dodaje mi sił, a może to, że masz ciało jedynej osoby, na którą mogłam liczyć. Nie wiem, co myśleć, ale jedno nie daje mi spokoju. Jakiś głos każe mi być blisko ciebie i nie dopuścić, abyś odszedł.

Jej wyraz twarzy był posępny, a szczęka mocno zaciśnięta.

– Doskonale zdaję sobie sprawę, co czujesz. Straciłaś wszystko i wszystkich, ale to nie powód, abyś prosiła mnie o obcowanie z bratem. Nie przepadamy za sobą, a taki eksperyment może mieć opłakane skutki – przyznał miękkim głosem. – Mam inne plany, więc…

– Rozumiem – westchnęła. – Pozostaje mi jedynie zaufać Werkmunowi. Wiesz, kim jestem i co muszę zrobić, aby naprawić błąd.

Nie lubił jej – była pewna. Serce zacisnęło ścianki, a łzy rozczarowania płynęły kanalikami, chociaż starała się je zatrzymać. Dlaczego wszyscy od niej stronili? Spuściła głowę.

Nie mogła dopuścić, aby którykolwiek z trzech dominujących obecnie przywódców zginął z ręki drugiego. Przerwie to kontinuum panujące w przyrodzie i doprowadzi do tragedii. Muszą wrócić do Łapacza, a ich miejsce zajmą następni, którzy nie pałają do siebie nienawiścią i przerwą odwieczną walkę o prym nad innymi. Zapanuje harmonia, jak przy nastaniu. W Łapaczu zapomną o tym, kto, kogo zamordował i kto, komu kładł kłody pod nogi. We wnętrzu artefaktu odzyskają spokój i spokornieją.

Rewint wiedział, że słowa, które wypowiedział, ją przygasiły. Nie mógł postąpić inaczej, chociaż w głębi serca bardzo tego pragnął. Nie była dla niego… dla nikogo stąd nie była.

– Dlaczego zostałem uwięziony w Łapaczu? – Zmarszczył brwi i popatrzył na dziewczynę pytająco.

– Ze względu na naturę – oznajmiła. – Dokuczałeś plemionom tutaj mieszkającym. Niszczyłeś plony, przez co głodowali, spuszczałeś plagi, przez które chorowali.

– Masz rację, ale nie zawsze taki byłem – rzekł. Warga mu drżała, a dłonie skulił w pięści.

– Ktoś cię zranił? – spytała najłagodniej, jak potrafiła.

Gdyby był Midynem, już by go tuliła i pocieszała. Miała taki odruch, ale bała się jego reakcji. Nie wyglądał na kogoś, kto lubi czułości.

– Można tak rzec – wydusił cicho. – Pośród jednego z tutejszych ludów, znalazłem przyjaciela. Był mi jak brat. Segni – całkiem inny niż ci tam. – Wskazał ręką na niebo. – Dbałem o jego wioskę, pomagałem, jak mogłem, a na koniec zostałem wyśmiany i poniżony.

– Jak do tego doszło?

– Czarne chmury, zawisły nad osadą, a dziewczyna, którą wybrał na żonę, zmarła nagle w niewyjaśnionych okolicznościach. Błagał, abym ją wskrzesił. Odmówiłem. Nie miałem takiej mocy, więc się ode mnie odwrócił. Od tej pory nie ufam nikomu. – Wsparł głowę na rękach i wodził wzrokiem po płynącej wodzie.

– Smutne – przyznała i pochwyciła go za ramię. – Zaufaj mi, a szybko zrozumiesz, że nie wszyscy tutaj egzystujący są tacy, jak ten, który cię do siebie zraził.

Spiorunował ją wzrokiem i zwalił dłoń z ramienia. Wstał i przemówił:

– Oddam cię bratu i zapomnę, że kiedykolwiek stanęłaś na mojej drodze – oświadczył. – Powiem Sachmet, że uciekłaś, aby nie dociekała i tyle. Unikaj jej, bo żyjesz jedynie dzięki temu, że zaciekawiło ja twoje pochodzenie. Nie potrafi czytać z ciała, co wyszło ci na dobre. Gdyby odkryła, kim naprawdę jesteś…

– Ty wiesz, prawda?

– Tak, jednak nie oczekuj, że cokolwiek ze mnie wyciągniesz.

Dziewczyna skinęła głową i stanęła obok, gotowa do drogi. Rewint wsadził jej w dłoń naostrzony patyk, sam również wziął dwa i ruszyli.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • droga_we_mgle 2 miesiące temu
    Te ręce wystające ze ściany i przytrzymujące nieszczęśników są cool.

    "Jakim cudem zostałaś strażniczką? Jesteś bardziej nieudolna, niż mój brat, który zapewne teraz na mnie patrzy." - I mean, trochę racji ma. M. nie jest kompletną ofiarą (np. potrafiła upozorować swoją śmierć), ale nie mogę powiedzieć, żeby dobrze sobie radziła.

    Nazywanie Demofa, Smirta i całej tej ferajny NNT "świętą trójcą" nie brzmi zbyt trafnie... R. próbował być ironiczny?
  • Joan Tiger 2 miesiące temu
    No, jest ciapowata w niektórych sytuacjach, ale taki był zamysł. Dlaczego nie masz przekonania do określenia "Święta trójca"? Dzięki za komentarz. :)
  • droga_we_mgle 2 miesiące temu
    Joan Tiger
    po ich czynach świętymi trudno ich nazwać, to wszystko :)
    choć nie zdziwiłabym się, gdyby w tym świecie istniał inny niż "tradycyjny" podział na dobro i zło.
  • Joan Tiger 2 miesiące temu
    droga_we_mgle, dałaś mi do myślenia i zmienię święta na mroczna.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania