Poprzednie częściStrażniczka nieumarłych / 1

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Strażniczka nieumarłych / 5

Przez wąskie szpary obserwowała, jak woje znikają w podupadłej oberży. Werkmun odwrócił się jeszcze. Sama nie wiedziała, dlaczego, ale odprowadziła go wzrokiem pod samo wejście. Przyciągał jak magnes, pomimo tego, że nadal wzbudzał w niej trwogę.

Serce kołatało w piersi, poliki piekły, a żołądek przylgnął do kręgosłupa, zasysając brzuch. Objęła ciało rękoma i westchnęła głośno.

Nigdy wcześniej nie czuła czegoś takiego. Żaden chłopak z wioski, nie wywołał tego, co trwało teraz. Werkmun był inny: odważny, męski i pod żadnym względem nie przypominał zapracowanych i wątłych podlotków z osady.

Zrobiła zwrot i poczynając od dachu, następnie wodząc wzrokiem po krzywych krokwiach, kończąc na solidnie zbudowanych, drewnianych ścianach i słomie pod stopami, dokładnie obejrzała tę małą klitkę. Mniej więcej w połowie, wisiał beżowy materiał. Ciekawość wzięła górę i już po chwili głowa dziewczyny tkwiła po drugiej stronie zasłony, a wytrzeszczone oczy witały widoki. Pomimo że w pomieszczeniu panowały półmroki, nie miała zwidów i od razu rozpoznała postać siedzącą na płaskim głazie.

– Midyn! – Przełknęła ślinkę i ostrożnym krokiem ruszyła przed siebie. – Co oni ci zrobili?

Wiedziała, że to on, bo obok, na mniejszym kamieniu leżała jego ulubiona, futrzana czapka z Dyjmuka.

Serce odtańczyło taniec radości. Ostatnio, taką euforię czuła, kiedy będąc w zakonie, tamtejsi wojownicy upiekli dla niej tort z okazji piętnastych urodzin. Zjadła pół, a później przez pół dnia umierała z przejedzenia. Czas z nimi spędzony, wspominała miło, chociaż nie było łatwo dotrzymać im kroku. Zahartowani w boju, rzadko kiedy wychodzili z tak miłymi gestami.

– Midyn!

Głowa zwisała – nie odpowiadał. Szeroko rozłożone ręce przytwierdzono grubymi sznurami do belek, które stały po obu stronach. Nogi skrępowane w kostkach, przywiązano do głazu, na którym siedział.

– Na Mifrta – wydukała, kiedy zdała sobie sprawę, że jej najlepszy przyjaciel jest fioletowy. Źrenice lustrujące męskie dłonie, nie dowierzały, że poza kolorytem, ma powtykane pod skórę jakieś cienkie, poskręcane, jakby jelita, przez które płynęła fioletowa substancja mająca ujście w glinianym kotle.

Chciała rzucić mu się w ramiona i nareszcie poczuć, że ktoś jest blisko. Coś ją powstrzymywało. Kiedy usłyszała chrobot przy drzwiach, szybko wyrównała zasłonę i stanęła pod ścianą.

Jeden z ludzi Werkmuna przyniósł strawę. Postawił na wystającej desce i zamknął za sobą wrota.

Za jedzenie podziękowała. Pochwyciła dzban z wodą, przeszła przez kotarę i zaczęła pić łapczywie, nie spuszczając wzroku z nieznajomego. Nie wiedziała, co dalej. Mężczyzna nie był tym, którego znała. Pragnęła przekląć Werkmuna, ale jakoś nie potrafiła. Formułka klątwy, której matka używała na wścibskie sąsiadki, uwięzła w gardle.

Im dłużej o nim rozmyślała, tym bardziej dochodziła do wniosku, że:” Nie taki diabeł straszny, jak go malują”.

– Nie podchodź – wybełkotał i wzniósł twarz do góry. – Midyna już nie ma, a na miejsce jego duszy wchodzę ja.

– Kim jesteś – zrobiła krok w tył. – Gdzie cząstka Midyna?

Wykrzywiła usta, bo z rozchylonych warg dziwadła wypłynęła ta sama substancja, co bulgotała w garze.

– Tego jeszcze nie wiem – syknął i opuścił głowę; szyja zachrobotała.

Zaczęła kasłać – picie wpadło nie do tej dziurki, co trzeba. Czerwona jak burak, przez załzawione oczy, patrzyła na nieznajomego. Jego ciało nabierało masy mięśniowej w zaskakującym tempie.

– Werkmun ma twojego znajomego w sobie i wątpię, aby jakakolwiek siła była w stanie go z niego wyciągnąć. Był ledwie żywy, więc i tak czekała na niego jedynie Sachmet, a tak przynajmniej nie będzie cierpiał na dnie jaru i błądził korytarzami Merlogni, które nie mają końca.

– Rozumiem – burknęła bardziej do siebie.

Trzask pękających splotów ją trochę niepokoił, bo nie wiedziała, z czym ma do czynienia. Z drugiej strony to coś, co gościło w ciele Midyna, nie sprawiało wrażenia złego. Potrafiła wyczuć mroczną i niszczycielską energię, odkąd tylko pamiętała, a tutaj takowej nie było. Korciło ją, aby podejść i uwolnić nieszczęśnika, który pojękiwał coraz głośniej. Jego skóra była tak napięta, od nadmiaru fioletowej mieszanki, że tylko patrzeć jak pęknie.

– Jak wpadłeś w ręce Werkmuna i po co robi z tobą to, co robi?

– Nic nie pamiętam – stęknął i zacisnął pięści. – Strasznie boli. Ta substancja pali. Jestem słaby i śpiący…

Zemdlał.

Metrysą wzdrygnęło, a gęsia skórka pokryła ciało. Słyszała o Werkmunie co nieco. Teraz była naocznym świadkiem jego bestialstwa, co kolidowało z obecną wizją mężczyzny w jej głowie. Czyżby się co do niego pomyliła i po raz pierwszy nie odgadła zakamarków duszy.

Starła z czoła zimny pot i przyłożyła oko do deski, gdzie była najszersza szpara. Wokół oberży nie było żywej duszy. Ze środka nie dolatywało nic niepokojącego. Zwykłe śmiechy i podniesione głosy. Nie było w tym niczego nadzwyczajnego, bo dopiero co tam weszli i nie zdążyli jeszcze otumanić mózgów.

Wyłapała za to inny dźwięk. Coś świstało, sapało, a ptaki, które do niedawna śpiewały, zamilkły. Przykucnęła w kącie. Przez szczeliny wtargnęło chłodne powietrze. Splotła palce i przyłożyła dłonie do ust. Serce szalało w piersi, niemal z niej nie wyskakując. Zaczęła drżeć, a myśli krążyły wokół Werkmuna i tego, że najprawdopodobniej zaraz po nią przyjdzie i poderżnie gardło. Wytrzeszcz oczu był ogromny, a kolana pocierały o siebie, poza kontrolą właścicielki. Rude włosy sięgające pasa wznosiły się coraz wyżej, a rozczochrane kosmyki zahaczyły o pobliskie, sękate deski.

Nieznajomy wzniósł głowę i spojrzał na nią spod ściągniętych brwi. Zagryzła wargę do krwi i jeszcze bardziej przywarła plecami do naroża szopy. Takie źrenice miały wampiry. Czyżby…?

– Ktoś nadlatuje – rzucił i zacisnął pięści – Pójdź w moje nogi, bo zginiesz.

Dziewczyna pomimo strachu, szybko zrobiła to, o co poprosił. Skulona w kłębek, prosiła Mifrta o ratunek.

Nie chciała umierać. Tyle ciekawych rzeczy na nią czekało.

– Nie wstawaj. Obejmij mnie za uda i nie puszczaj – oświadczył i spuścił głowę.

Westchnął głośno, a liny krępujące ręce strzeliły. Jeden oderwany splot przejechał po plecach dziewczyny; krzyknęła, ale nie wstała. Objęła nieznajomego, ile sił i zamknęła oczy.

Strzecha zadrżała, krokwie zatrzeszczały, a deski popękały w paru miejscach. Mężczyzna wyrwał przyrządy, które tłoczyły fioletową maź i odrzucił w bok. Pochylił się i nakrył dziewkę ciałem.

***

 

– Ten zapach – doleciało z zewnątrz.

Mężczyzna wzniósł ciało i uwolnił Metrysę spod swojego ciężaru. Uniosła głowę i zatopiła oczy w jego czerwonych źrenicach – były zimne, a posępna mimika trudna do odczytania. Pragnęła poznać jego tożsamość i spojrzeć obiektywnie, odrzucając wizerunek, który stanowił dla niego chwilowe więzienie, a dla niej kolejne wyrzuty sumienia.

– Mamy niezapowiedzianego gościa – powiedział, przerywając ciszę.

Miał oczy i nie dało się nie zauważyć, że niewiasta poszukuje w nim kogoś, kim nigdy nie będzie. W jej spojrzeniu nie było jednak miłości, więc odetchnął z ulgą. Nie miał głowy ani czasu odganiać od siebie namolnej dziewuchy.

Do szopy wtargnęła czarna poświata. Lewitowała pośrodku pomieszczenia z rękoma blisko ciała. Olbrzymie, skórzaste skrzydła opadły i przywarły do pleców. Spod kaptura wystawały jasne zarysy kobiecej, wychudzonej twarzy. Bystre, zielone oczy spoglądały we wszystkich kierunkach. Metrysie zaparło dech. Myślenie o ucieczce tkwiło gdzieś na samym krańcu mózgowych zakamarków. Jedyne, co była w stanie zrobić, to podpełznąć za kamień i skryć ciało za siedzącym na nim nieznajomym.

– Rewint?! – zagadnęła zjawa pytającym tonem. – Dlaczego tkwisz w ciele śmiertelnika?

– Nie wiem, ale się dowiem – odburknął i wstał.

Wyrzucił ręce do góry i rozciągnął zastałe mięśnie. Miał nieodparte wrażenie, że dobrze zna zagadkową postać. Twarz miała łagodną, pomimo demonicznej oprawy.

– Mam mętlik w głowie. Myśli chłopaka próbują wypłynąć na powierzchnię i trudno mi nad nimi zapanować. Ostatnie, co pamiętam, to fakt, że odzyskałem wolność, ale jak teraz na siebie patrzę, śmiem stwierdzić, że nie na długo.

– Werkmun – syknęła z pogardą. – Uwięził cię w ciele wieśniaka, aby mieć nad tobą kontrolę. Gdybyś powrócił na nieboskłon… Twoje wyczyny nawet mnie samą doprowadzały do bólu głowy. Jak nie zawieruchy, to upały. Jak nie burze, to potopy. Nieraz myślałam, aby podfrunąć i wyssać z ciebie moc.

– No tak, żywioły – prychnął i zerknął za głaz; Metrysa siedziała skulona w kłębek.

– Mam do niego sprawę, dlatego tutaj jestem. – Podeszła bliżej kamienia. – W tej dziewce jest coś tajemniczego, czego nie potrafię rozgryźć. Kiedy synowie przynieśli ją i wrzucili do Drzemiącego Bringla, coś mi podszeptało, że nie wszystko jeszcze widziałam i słyszałam.

– Dziwnie pachnie, ale jest całkowicie nieszkodliwa – przyznał Rewint i wyciągnął w stronę dziewczyny rękę.

Jego mina przeczyła słowom. Wyczuł w niej coś, co pomimo zaniku pamięci, ścisnęło serce i wywoływało gęsią skórkę. Pragnął jak najszybciej przejąć władzę nad mózgiem chłopaka i odzyskać siebie.

Metrysa zwlekała, jak tylko mogła. W końcu pochwyciła za pomocną dłoń i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stanęła na nogi. Patrzyła cały czas w dół, oddychając głośno.

Słyszała o Sachmet niejedno. Już sam fakt, że władała duszami, unosił włosy u nasady. Biła od niej chłodna energia. Dziewczyna w tak krótkim czasie miała zaszczyt obcować z istotami, których nie pragnęła spotkać na swojej drodze. Nie wiedząc czemu, zapragnęła, aby Werkmun staną w drzwiach. Wolała zniknąć w jego wnętrzu, niż być rozszarpaną. Z tego, co opowiadali ludzie, więcej gadał, niż robił, a niektóre jego wyczyny były przekoloryzowane i rozpowiedziane tylko po to, aby wzbudzał strach samym istnieniem.

– Jest inna i na pewno nie pochodzi z ludu Wertursji, jak twierdzili moi synowie. To, że leżała w pobliżu pogorzeliska, o niczym nie świadczy. Na początku myślałam, że specyficzny aromat, który ją otacza, to czary, ale teraz nie jest pod żadnym urokiem, a zapach nadal jej towarzyszy.

Wodziła wzrokiem po ciele niewiasty. Wciągnęła do płuc dużo powietrza i przymknęła powieki.

– Bosko pachnie.

– Kolejna nieśmiertelna? – spytał Rewint i przeniósł wzrok na drżącą Metrysę.

– Niewykluczone.

Dziewczyna oblizała wargi, a ślina, która tarła o wysuszane gardło była słyszalna daleko za ścianami szopy. Bała się oddychać, a co dopiero poruszyć. Chciała zasnąć i przypisać wszystko snu.

Nagle bogini rozpostarła skrzydła i przytwierdziła dziewczynę do desek. Czubek skrzydła tkwił w jej brzuchu, a z ust wyleciał wrzask, które ucichł po tym, jak Sachmet pstryknęła palcami. Metrysa wierzgała i otwierała szeroko usta w niemym krzyku.

Bogini przekazała jej swoje myśli. Były niespójne, zamazane. Jednak jedna prośba przebijała przez resztę. Pragnęła zagłady brata. Nie ufała mu.

– Kim ty jesteś? Nie czuję nic – powiedziała bardziej do siebie.

Zatopiła wzrok w zalęknionych oczach dziewki, która po chwili odwróciła głowę. Wyszarpnęła skrzydło z brzucha. Metrysa opadła na ziemię, a zadry z desek okaleczyły plecy.

– Nie lubię…

– Zostaw. – Rewint stanął przed dziewczyną, na którą bogini chciała przypuścić kolejny atak. – Zabiorę ją ze sobą i sprawdzę. Werkmun na ciebie czeka. Wyczuwam w niej coś, co może nam pomóc. Czy ty musisz wszystkich mordować?

– Taką mam naturę – fuknęła i złożyła skrzydła. – Nie chcę jej widzieć w okolicy Merlogni, bo obedrę ze skóry i przybiję do drzewa.

Na dziewczynie połykającej łzy zawisł lodowaty wzrok. Ze względu na Rewinta, bogini pohamowała zapęd i opuściła szopę w taki sam sposób, w jak tam trafiła.

Metrysa zaczęła macać brzuch – rany się zasklepiły. Gonitwa myśli przytłaczała mózg.

– Idziemy – rzucił.

Pochwycił dziewkę za rękę i jednym kopnięciem wyłamał drewniane drzwi.

– Myślę innymi kategoriami niż ci sadyści, dlatego jeszcze żyjesz.

***

 

Ludzie Werkmuna byli już ostro podpici. Na podłodze leżało pełno glinianych skorup, a ci, co jeszcze nie spali po kątach albo na stołach, kiwali się na boki i bełkotali coś niezrozumiale. Przywódca gościł na kolanach niewiastę i ślinił jej szyję. Szczebiotała i tuliła ciało do męskiej piersi.

– Mermon, przynieś wina! – ryknął, odrywając wargi od ochoczej dziewki.

Po chwili kubek ociekał napitkiem, a dzban spoczął obok. Werkmun pochwycił za czarkę i wlał okowitę do gardła. Nie uronił ani kropli, a to, co zostało na wargach, oblizał.

– Idziemy. – Wstał i zaczął ciągnąć panienkę do towarzystwa, kiedy podmuch wiatru otworzył drzwi oberży na oścież.

Pochodnie przygasły, spowijając pomieszczenie w mroku. Kiedy na powrót zapłonęły, dziewka stała sama pośrodku knajpy, a Werkmun spoczywał na ścianie w objęciach rozwścieczonej Sachmet. Oplotła go skrzydłami, a lewą ręką ściskała za gardło. Werkmun szybko zrzucił ludzką powłokę i rozbłysnął fioletem.

– Zgładziłeś mojego syna! – zagrzmiała, aż strzecha podskoczyła. – Jak śmiałeś podnieść rękę na jednego z moich pierworodnych?! Nie wystarcza ci to, co robisz mieszkańcom tej planety?!

Werkmun nie odpowiedział, tylko pochwycił niekształtnymi dłońmi tuż u nasady skrzydeł i sprawił, że opadły. Następnie złapał za przedramię i odciągnął rękę agresorki od swojej krtani. Pomiędzy szczepionymi wisiało ciężkie powietrze, a emocje przelatywały ze zdwojoną siłą.

Zastanowił go zapach, który od niej poczuł. Jak dobrze go znał.

– Zrobiłaś jej coś?

– Nie.

Spojrzała na niego krzywo. Niezadowolona, że zmienia temat, ugodziła go oboma skrzydłami prosto w okolice, gdzie powinny być płuca.

– Masz go przywrócić do żywych! Nie masz prawa zabijać tych, co widnieją na czubku piramidy!

Werkmun nadal milczał, więc docisnęła skrzydła i przebiła boską formę na wylot – czubki utkwiły pomiędzy kamieniami.

Dziewka stojąca z rozdziawioną buzią zemdlała, a ci, co jeszcze coś tam na oczy widzieli, opuścili oberżę w popłochu.

– Cofnij skrzydła, bo zaraz możesz do niego dołączyć! – ryknął. – Nie będę baczył na twoje pochodzenie, tylko rozerwę na strzępy, a duszę połknę!

– Ciekawe?

Prychnęła i wcisnęła wysuszoną dłoń w pierś Werkmuna – nawet mu powieka nie drgnęła. Wyrwała z wnętrza siwą, okrągłą kulę i wyszarpnęła skrzydła z ciała mężczyzny. Przystawiła zdobycz pod jego nos i obserwowała, jak na powrót przybiera ludzką postać.

Odstąpiła i wcisnęła mu w dłoń falującą zdobycz. Jego wzrok zawisł na niej, a zaciśnięta szczęka i zgrzytające zęby świadczyły, że nie jest zadowolony z takiego obrotu sprawy.

– Po raz ostatni opuściłam korytarze Merlogni, aby upominać się o swoje. Następnym razem stanę przed tobą z czymś, co pozwoli mi cię zgładzić.

– Nigdy do tego nie dojdzie – oświadczył i upuścił kulę na ziemię.

Nie mogli sobie zrobić nic więcej, poza chwilowym okaleczeniem i upokorzeniem. Ałtul wprowadził jasne zasady. Ściągając na planetę wszystkie istoty dominujące we wszechświecie, miał cichą nadzieję na zażegnanie rozlewu krwi. Niestety, nadal nie potrafili dojść do porozumienia, a czas im dany, dobiegał końca.

– Nigdy, nie mów nigdy.

– Rewint też coś podobnego bełkotał, jak właził w ciało wieśniaka.

– Widziałam – skwitowała. – Jak zatęsknisz za deszczem i chłodem, padniesz przed tym wieśniakiem na kolana i będziesz skomlał, aby powrócił na nieboskłon.

– Masz coś, co należało do syna? – burknął, zmieniając temat.

Czekał cierpliwie, aż bogini poda mu cokolwiek, aby mógł zakończyć tę szopkę.

– Masz. – W wyciągniętej dłoni mężczyzny spoczął kłak sierści.

Werkmun rozbłysnął fioletem, a cienkie nici tańczyły pod cienką skórą. Rozświetloną dłonią nakrył kłaki i potarł o siebie. Dusza syna Sachmet wzleciała w powietrze, zmieniając kształt. We wnętrzu nastał ruch, a grube odkształcenia, próbowały przebić cienką osłonę. Kula z każdym mrugnięciem powiększała swoją objętość, a kształt był coraz dziwaczniejszy. Cztery długie odgałęzienia poruszały się leniwie, a z przodu wyskoczyła gruba gula, która przebiła ścianę.

Chlupnęło ciemną, galaretowatą cieczą, a na jej powierzchni w pozycji embrionalnej leżał łysy drżący demon. Maź zaczęła wnikać do cielska, barwiąc potwora na czarno. Sierść wyrosła w okamgnieniu, a ostatnia kropelka brei wpełzła do rozchylonego pyska, przywracając oddech. Wzniósł łeb i spojrzał mętnym wzrokiem na to, co miał przed sobą – nogi Werkmuna. Otumaniony, próbował wstać, ale łapy się pod nim rozjeżdżały. Po paru nieudanych próbach odpuścił i położył głowę na przednich łapach.

– Zabieraj i znikaj – oznajmił uniesionym tonem. – Następnym razem niech patrzy, gdzie biega. Jak go znalazłem, już praktycznie nie żył, bo pale w pułapkach nasączam Hituną. Serce zostało przebite, więc…

Pochwycił za kubek i zwilżył usta.

Wyciąg z tej rośliny niszczył komórki, a latorośle bogini nie były czystej krwi. Spłodzone z nasienia śmiertelnika, przejęły większość jego cech.

– Nie musiałeś pozbawiać ciała duszy – powiedziała z przekąsem. – Umiem wskrzeszać, nawet jeśli w żyłach są znaczne ilości Hituny.

– Wyjdź! – zagrzmiał i tak mocno zacisnął palce na garnuszku, że ten pękł. – Masz szczęście, że to pierworodny, bo inaczej odeszłabyś z kwitkiem i podkulonymi skrzydłami. Wynocha!

Sachmet wzięła syna na ręce i wyszła z oberży.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania