Poprzednie częściStrażniczka nieumarłych / 1

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Strażniczka nieumarłych / 4

W czasie, gdy Derm zdawał relację matce, w olbrzymiej grocie usytuowanej w średniej wielkości piaskowym masywie, otoczonym mętnymi wodami, gromadziła się wilcza wataha. Ostatnie osobniki przechodziły po wąskim, kamiennym moście pozbawionym poręczy i znikały w małym przejściu, z którego dobiegały odgłosy warknięć i zgrzyty zębów.

– Nie pójdziesz na wylinienie – rzucił brązowy osobnik i wyszczerzył zęby. – Ahtyl zabronił korzystać z tunelu łączącego nas z Kristonem.

Ślina ściekała po ostrych zębach, a przednie łapy grzebały w miejscu. Najeżył grzbiet i zamerdał ogonem. Pośród braci panowała zasada, że rozkaz dowodzącego, to świętość. Byli jednak tacy, którzy podważali owe słowa i zwracając na siebie uwagę, próbowali wpłynąć na resztę.

Skutkowało. Coraz więcej spojrzeń zawisało na tymczasowym przywódcy.

– Pełnia już jutro, a że jestem drugi w kolejce… Nie zabronisz mi zregenerować sił. Linieję, więc muszę.

– Nie przekroczysz bram portalu – zacharczał brązowy wilk.

W stadzie wrzało. Minęły dwa rozbłyski białego słońca, odkąd Ahtyl w asyście paru pobratymców, opuścił gniazdo. Wilki co dziesiąty cykl musiały wejść do oświetlonego białym globem źródła, aby zahamować oznaki starzenia. Bez krzepiącej wody, czekała na nie jedynie wegetacja i śmierć głodowa. Niektóre osobniki były tak stare, jak to, co miały nad głowami. Każdy z tam obecnych chciał nadal zabijać i ociekać krwią.

– Ahtyl znalazł ciało ojca i niebawem wkroczy do pieczary – oznajmił.

Wiedział, że tymi słowami nie zahamuje zakusów rozmówcy, więc przyjął pozycję obronną.

– Powtarzasz to samo od rana – zabrał głos inny i stanął obok protestującego. – Ahtyl powinien zadbać o braci, a nie…

Nie dokończył, widząc przeszywające spojrzenie przywódcy. Miał resztki godności. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jedno słowo za dużo, może doprowadzić do zguby.

– Nie jestem głupi – dodał – Życie poza stadem, to żadne życie. Widziałem ostatnimi czasy Grunda i wiem, czym to pachnie. Głoduje, bo samemu trudno zdobyć pożywienie, a na domiar złego jest kłębkiem nerwów, bo wokół pełno zagrożeń.

Odstąpił i uwalił cielsko niedaleko wyjścia z pieczary.

Bez obecności osobnika czystej krwi, otwieranie portalu było nadzwyczaj niebezpieczne, o czym wyszczerzający kły najwyraźniej zapomnieli.

Napięcie wisiało w powietrzu. Wilki chodziły nerwowo. Ocierały cielskami o porozrzucane po grocie kamienie i ostrzyły pazury na drewnianych kłodach. Brązowy osobnik musiał rozładować agresję, która wzbierała w ciałach braci, co nie było łatwe. Tylko patrzeć jak dołączą do prowodyra i poleje się krew. W pojedynkę nie miał szans, a nikt z tutaj obecnych nie stanie po jego stronie. Ahtyl został wybrany na króla jednogłośnie, jednak wszyscy mieli dość jego długiej nieobecności. Zastygli w tej grocie i odczuwali coraz większy głód ludzkiej krwi.

– Odpuść, dopóki jeszcze możesz – zasugerował przywódca.

Nie umknęło jego uwadze, że brat posyła do innych dwuznaczne spojrzenia, jakby zachęcał do podjęcia ataku. Wystawione zęby, uszy stojące w szpic, najeżona sierść i merdający ogon nie świadczyły bynajmniej, że ma zamiar pójść śladem tego, który się ukorzył.

Echo poniosło głośny wark i odgłos uderzających o piach olbrzymich łap. Brązowy wilk wygiął grzbiet i uskoczył przed pobudzonym napastnikiem. Tamten szybko zawrócił i wbił zęby w miękką szyję. Skomlenie cierpiącego sprawiło, że reszta cofnęła ciała w głąb groty. Siwy wyszarpnął sporo kłaków z miejsca, do którego przywarł i po wysunięciu zębów, pochwycił za gardło.

Przednie łapy brązowego zaczęły tonąć w siwej sierści, kalecząc boki napastnika. Podrygiwał, chcąc wyrwać podgardle z mocnego uścisku. Zaparł się łapami o ciało siwego i odskoczył. Natychmiast dopadł do gardła charczącego z wysiłku brata i zawisł tuż nad nim, zmuszając, aby wykonał pokłon i odpuścił. Hardy przeciwnik miał inne zamiary i przewalając się na plecy, wygiął szyję brązowego tak, że tamten puścił. Doszło do kolejnego szczepienia. Zęby szczękały, sierść fruwała, a dwa splecione w uścisku ciała kąsały się nawzajem. Skomlenie, kły ociekające juchą, kolejne ślady po ugryzieniach i coraz większe kupki kołtunów nie zapowiadały, aby którykolwiek miał zamiar zaniechać.

Łapa siwego spoczęła na zmarszczonym nosie brązowego – ostre pazury uszkodziły skórę. Zawył z bólu, skulił uszy i szczękał w powietrzu, próbując dosięgnąć wroga. Siwy był sprytniejszy i co rusz zatapiał zęby w futrze brązowego, szarpiąc i nadrywając mięśnie. Brązowy osobnik resztką sił próbował dopaść szyi tyrana, ale zamiast tego, sam został w nią ugodzony. Kości zatrzeszczały, a paszcza przegrywającego otwarła się do granic możliwości. Wytrzeszczone ślepia przysłoniła mglista poświata, a nos łapczywie walczył o odrobinę tlenu. Brązowy podgiął przednie łapy i upadł na lewy bok. Siwy cały czas go podduszał i nie zwalniał zacisku szczęk.

Charczeli, sapali, potrząsali tylnymi częściami ciała, aby tylko pokazać swoją siłę. Brązowy był na przegranej pozycji, a ujadanie dopingujących temu drugiemu gapiów, nie napawało optymizmem. Siwy puścił podgardle i zatopił zęby w nosie brata. Docisnął szczękę, a chrobot temu towarzyszący, był nadzwyczaj nieprzyjemny.

– Zostaw! Co wy wyprawiacie?! – rozbrzmiał mocny, gardłowy głos.

Ahtyl skoczył i wylądował pomiędzy dwoma walczącymi. Warknął na siwego, który nie posłuchał rozkazu i nadal miażdżył górną szczękę przeciwnika.

Wilki, które właśnie weszły do pieczary, wypuściły z mord drewniane kołki utrzymujące poplamione błotem płótno i przypuściły atak na nieposłusznego.

Powaliły uparciucha na piach, przywarły do ciała i zaczęły rozszarpywać. Atakowany miotał się, wył, skomlał, zamilkł. Kałuża krwi spowiła jego martwe ciało. Strach w oczach gapiów był dowodem na to, że nie warto się wychylać i łamać reguł panujących w stadzie. Nie wyglądali na takich, co chcą skończyć, jak…

– Wywalić do wody – nakazał Ahtyl i podszedł do okaleczonego mającego problem z zaczerpnięciem tchu brata.

Nie lubił, kiedy dochodziło do bezsensownego rozlewu krwi. Wystarczyło, że zniknął na parę dni, a już wszczęto bunt. Był nadzwyczaj wrażliwy i każdą krzywdę przeżywał, jakby to on sam był ranny. Nieraz zostawał przez to rugany. Miał być twardy jak ojciec. Niestety, miał miękkie serce.

– O co poszło tym razem? – Spojrzał głęboko w cierpiące oczy brata i przysiadł obok.

– Pora linienia. Postanowił wbrew moim zakazom skorzystać z portalu i poczęstować ciało zbawiennym działaniem księżyca – wycharczał.

– Który jeszcze?

Spojrzał na podduszonego wilka, po czym zmierzył wszystkich wzrokiem pełnym złości i zastygł, patrząc, jak ci, co z nim przyszli, chwytają w zęby ciało pokonanego i ciągną w stronę wyjścia.

– Asun, ale wykazał skruchę.

– Ma szczęście – fuknął i czmychnął w stronę wyjścia. – Zanieście ojca do mojego azylu.

Ahtyl ze współczuciem patrzył, jak hausty powietrza wywoływały okropny ból w zmiażdżonych i poharatanych drogach oddechowych wilka. Dwa razy był w podobnej sytuacji, więc wiedział…

Pięć osobników wyszło z cienia. Pochwyciły kłami za kije i zaczęły, ciągnąć cielsko Smirta za wielki głaz. Ahtyl ruszył za nimi, ale po chwili przystanął i uniósł łeb do góry.

– Stać! Opuścić ciało na ziemię i odejść!

Wilki szybko usłuchały i w mgnieniu oka odskoczyły od martwego.

Ahtyl obserwował, jak maleńka poświata w odcieniach ciemnych fioletów, płynie po pułapie i wchodzi w zwłoki leżące na płótnie. Pozostali pobratymcy podkulili przednie łapy i spuścili głowy, aż po sam piach. Oczy patrzyły w podłoże, a ogony powędrowały pod brzuchy.

Ahtyl podszedł do ciała, którego członki zaczynały powracać do żywych i trudno było stwierdzić, czy zmartwychwstanie go cieszy. Ojciec nigdy nie był dla niego dobry. Lepiej traktował innych.

Opuchnięte cielsko zmniejszyło objętość. Matowa, czarna sierść zalśniła, a oklapnięte uszy, stanęły. Ogon zamerdał, łapy wystawiły pazury, a wystający język zniknął pomiędzy zębami. Szczęki przywarły do siebie, klatka piersiowa zaczęła pracować, po czym przymknięte powieki zniknęły, ukazując czerwone oczy. Smirt wzniósł głowę, spojrzał na syna i wzniósł potężną posturę na cztery łapy. Potrząsnął ciałem, zaczerpnął tchu i zszedł z brudnego materiału.

Ahtyl zgiął karku i stanął po jego prawicy. Cała energia, którą do niedawna emanował, wyparowała. Wystarczyło jedno krzywe spojrzenie, aby wiedział, że znów będzie musiał walczyć o jego atencję.

– Przynieście coś na ząb – rzucił król i ruszył w stronę posłania, wyłożonego uschniętą trawą. – Jestem osłabiony, ale wolę to, niż towarzystwo Demofa i Rewinta.

Ahtyl zmarszczył nos i uniósł kąciki. Był zadowolony, że ktoś dopiekł ojcu. Wystarczyło na niego spojrzeć, aby wiedzieć, że przebywanie z tymi dwoma, dało mu się w kość.

Przed oblicze Smirta doprowadzono beczące jagnię. Chwila i po hałasującym zwierzęciu zostało tylko kilka kłębów czerwonej wełny. Król oblizał mordę z nadmiaru krwi, zwinął ciało w kłębek, położył głowę na łapach i zamknął oczy.

Ahtyl poszedł do siebie, a pozostali opuścili pieczarę, nie chcąc przeszkadzać basiorowi w odpoczynku.

***

 

Ludzie Werkmuna urządzili popijawę. Ognisko z demona dogasało, a kawałek dalej Metrysa dochodziła do siebie. Bolała ją głowa. Powiodła wzrokiem dookoła i nie była w stanie rozpoznać miejsca, w którym obecnie przebywała. Spuściła oczy i rozwarła usta – opatrunki i rany zniknęły, co wywołało nie lada zdziwienie na twarzy. Ostatnie, co pamiętała, to to, że rzuciła zaklęcie.

– Co mnie spotkało? – zachodziła w głowę.

Dezorientację można było jasno wytłumaczyć. Od maleńkości miała problemy z dotarciem do celu, za co odpowiadały panujące pośród mieszkańców zasady. Nie chcieli wiedzieć, co jest za drzewami. To, co mieli w zasięgu wzroku, w zupełności im wystarczało. Niedorzeczność, ale mądrym głowom nikt nie był w stanie wytłumaczyć, że popełniają błąd, tworząc kastę.

Pewnego deszczowego dnia schorowana matka zasugerowała, aby córka poszła do zielarki mieszkającej na wprost wygiętej góry i przyniosła maści. Ojciec, dochodząc do wniosku, że bez smarowideł, jego luba umrze, wyraził zgodę. Minęły dwa cykle słońca, dziewczyna nie wracała, a matka coraz bardziej podupadała na zdrowiu. Nie mogąc dłużej czekać, ruszył na poszukiwania. Znalazł dziewczynę kawałek za osadą. Siedziała na kamieniu i kreśliła znaki na piasku. Spytana: „Dlaczego nie zrobiła tego, o co prosiła matka?”, wzruszyła ramionami i odparła: „Wszystkie drzewa wyglądają jak jedno, ścieżki wracają do tego samego punktu, a mózg nie potrafi obrać właściwego kierunku. Nie wiem, czy skierować stopy na tamte wysuszone badyle, czy stąpnąć w kierunku rzeki”.

Dzięki szczeremu wyznaniu w wieku jedenastu lat dostała pozwolenie na zwiedzanie okolicy – granice zostały ustalone. Korzystała z wolności, kiedy tylko mogła i od podstaw poznawała to, co inne plemiona znały od maleńkości. Okrojony świat był ogromny, a co było poza barierami, tego nadal nie wiedziała.

Kwestia ran nadal pozostawała zagadką, nad którą zapewne będzie rozmyślać. Nie lubiła sytuacji, kiedy ciało było poza zasięgiem wzroku.

Nagle pochwyciła w okolice skroni, słysząc w uszach gwizdy i świsty. Żołądek bulgotał z głodu, a wargi popękały z przesuszenia. Oblizała je językiem, zatkała uszy i przymknęła powieki. Nacisk na czaszkę był silny, a ciśnienie nie do wytrzymania.

Jęknęła z bólu i kołysząc się to w przód, to w tył, próbowała odpędzić przeszywający ból.

– Nie wytrzymam tego! – krzyknęła na całe gardło, myśląc, że to pomoże.

Niestety, ten wyskok miał opłakane skutki i już po chwili poczuła zimne ostrze w okolicy krtani.

– Kogo my tutaj mamy? – zadrwił Werkmun.

Przykucnął na wprost dziewczyny, która szybko zrozumiała, że wpadła. Pochwycił ją za podbródek, namierzył speszony wzrok i zatopił w nim błękitne spojrzenie. Po chwili rozciągnął usta w szerokim uśmiechu i oblizał górną wargę.

Była jak zahipnotyzowana. Nie potrafiła oderwać od niego oczu. Wyobrażała go sobie jako podstarzałego, pokrytego bliznami łotra, a nie młodego mężczyznę z kilkudniowym zarostem. Był ładny i przykuwał uwagę.

– Zostaw! – nakazała stanowczym tonem, nie tracąc kontaktu wzrokowego.

Werkmun znał dobrze tę twarz i głos. Nieraz patrzył, jak śpi i mówi przez sen. Kładł dłoń na jej policzku i gładził, chcąc odgonić koszmary. Po raz pierwszy widział oczy. Zielone – paraliżowały, pomimo tego, że tkwił w nich strach.

– Panna nietykalska – roześmiał się i uderzył dziewczynę w twarz. Jęknęła, a po poliku pociekła łza. – Siedź cicho, jak nie chcesz skończyć w ich ramionach – dopowiedział i wstał z kucek. – Nie lubię, jak ktoś zabiera głos niepytany.

Stanął do zgromadzonych plecami i wypuścił zalegające w płucach powietrze. Nie chciał tego, ale musiał stwarzać pozory. Gdyby postąpił inaczej, woje by tego nie zrozumieli. Nie znali go od dobrej strony, którą skrywał głęboko i okazywał tylko wybranym.

Ona nią była.

Wojownicy, którzy patrzyli na wszystko z małej odległości, zaczęli ryczeć ze śmiechu. Jedni stali z rękoma na biodrach, inni kucali, a pozostali siedzieli z wyciągniętymi przed siebie nogami. Każdy miał broń w pogotowiu i gotowy był jej użyć w każdej chwili, jeśli zajdzie taka potrzeba. Ich obleśne i zarośnięte ryje w różnym wieku, wystawały spod obszernych kapturów, a popsute zęby wywoływały obrzydzenie na sam widok – były wyjątki.

Werkmun wykonał zwrot, spojrzał na skuloną dziewkę spod krzaczastych rzęs i krzyżując ręce na piersi, nakazał:

– Wstawaj.

Metrysa drżała jak osika i kuliła ciało, ale nadal patrzyła na mężczyznę, jak kruk w gnat. Odpowiadał tym samym. Nigdy nie była w podobnej sytuacji i dobrze o tym wiedział. Stado wyposzczonych brutali to nie to samo, co kupka rówieśników drwiąca z jej odmienności. Paru najbardziej zaciekłych zniknęło w niewyjaśnionych okolicznościach, a ciał nie odnaleziono.

– Kingu, podejdź. – Skinieniem ręki przywołał do siebie postawnego, młodego woja. – Oddaję w twoje ręce. W gardle mi wyschło, a do oberży kawał drogi. Jak będzie protestować, wiesz, co robić.

Sam miał ochotę poczuć dziewkę bliżej, ale kierowany zdrowym rozsądkiem, wybrał bezpieczniejszą opcję.

– Oczywiście, panie. – Pochwycił Metrysę za ramiona i jednym szarpnięciem postawił na nogi. – Pójdziesz sama, czy mam ci pomóc? Zresztą, po co zadaję głupie pytania… wystarczy spojrzeć na twoje wykrzywione w kolanach nogi, jak lecą na boki. – Objął dziewkę w pasie i po chwili wisiała głową w dół, podziwiając umięśnione plecy.

Nie protestowała, nie marudziła, tylko unosiła od czasu do czasu głowę i obserwowała, jak ludzie Werkmuna kroczą ociężale tuż za nimi. Zerkali z ironicznym uśmieszkiem na ustach, a ona spuszczała wzrok. Twarde naramienniki, które Kingu miał nałożone na ramiona, wżynały się w brzuch. Próbowała zmienić ułożenie, ale na marne, bo silne ramię mocno ją przytrzymywało.

Nabrała powietrza i stwierdzała, że ładnie pachnie, co przeczyło niechlujnemu wyglądowi. Ten przynajmniej ma pełne i czyste uzębienie, pomyślała i zacisnęła szczękę.

Myśli powróciły do Werkmuna. Pierwsze spotkanie nie należało do przyjemnych, ale wyczuła w nim coś, co nie dawało jej spokoju. Jego wzrok, pomimo oprawy, był ciepły, co rodziło kolejne pytania. Patrzył na nią, jakby ją znał i wiedział, co zrobić, aby uspokoić i odgonić czarne myśli kiełkujące w mózgu. Skórę miał miękką, a palce delikatne. Uderzenie nie było takie, jakiego się spodziewała. Coś hamowało dłoń.

– Czemu tak jęczysz? – Kingu przystanął i zdjął dziewczynę z ramienia. – Chcesz iść sama?

Przytaknęła i ruszyła chwiejnym, ale szybkim krokiem. Po długiej przechadzce w upale, pośród drzew wstrzymujących podmuchy wiatru, zemdlała.

Werkmun zauważył zajście, ale nie zareagował. Wiedział, że jest wycieńczona, a oni nie mieli kropli wody, aby mogła zwilżyć gardło.

Kingu przed obawą, że pan go zruga, szybko wziął dziewkę na ręce. Objęła go za szyję, co wywołało uśmiech na twarzy pozornie opanowanego mężczyzny, a u Werkmuna zacisk szczęki. Przymknęła oczy i wtuliła głowę w ciepłą szyję woja. Ta pozycja podróżowania podobała jej się znacznie lepiej niż ta poprzednia.

Szli jeszcze jakiś czas gęstym buszem. Kiedy wkroczyli na wykarczowaną polanę, Metrysa otworzyła szerzej oczy, ale nie za dużo zdążyła zobaczyć, bo gdy tylko Kingu ją postawił, Werkmun pochwycił za włosy, zaciągnął do jakiejś obskurnej szopy i zasunął skobel.

– Przynieście jej picie i strawę – nakazał i ruszył w stronę oberży.

Średnia ocena: 3.8  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • droga_we_mgle 2 miesiące temu
    No tak - kiedy wspomniałam o "pełnym zestawie", zapomniałam, że była mowa też o demonach.

    "Objęła go za szyję, co wywołało nieśmiały uśmiech na twarzy pozornie opanowanego mężczyzny. Przymknęła oczy i wtuliła głowę w ciepłą szyję woja. Ta pozycja podróżowania podobała jej się znacznie lepiej niż ta poprzednia." - ktoś tu z pozorowania śmierci przestawił się na magię uwodzenia🙃

    "przednią łapą podrapał ostro zarysowane żebra na bezwłosym podbrzuszu" - żebra na podbrzuszu??
    "Bestia po raz pierwszy słyszała strach w głosie rodzicielki.
    – Nie – wydukała beznamiętnie. -no to powiedziała to beznamiętnie czy ze strachem w głosie?
    "– Derm! Żyjesz…? – podpytał parę razy." - albo łączyła go z tym drugim bardzo silna więź, albo nie ma instynktu samozachowawczego... ja na jego miejscu w sekundę zaczęłabym spieprzać, aż by się kurzyło.
  • Joan Tiger 2 miesiące temu
    Każdy sposób dobry, aby dłużej pożyć. Werkmun jest nieobliczalny i nie wiadomo, co by jej zrobił, jakby zaczęła stawiać opór.
    W głowie umyśliłam sobie taki wygląd wilków z żebrami po całej długości, aby po przemianie były widoczne aż do miednicy, ale chyba to nie był najlepszy pomysł. Zmienię na pierś. Trochę szkielet zmodyfikowałam.
    "Bestia po raz pierwszy słyszała strach w głosie rodzicielki.
    – Nie – wydukała beznamiętnie. -no to powiedziała to beznamiętnie czy ze strachem w głosie? – masz rację, coś nie pykło.
    Dzięki za komentarz. Pozdrawiam. 😊
  • Joan Tiger 2 miesiące temu
    Wilki to bracia i są ze sobą bardzo zżyci. Jeden bez drugiego nie może. Braterskie oddanie.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania