Opowii *** Umysł Matki
Nieco zmieniona wersja dawnego tekstu
Coś z moim umysłem, jest chyba nie tak. Nie jestem tą samą osobą, co kiedyś. Byłam normalną kochającą matką, aż do tej niechcianej chwili, kiedy to widzę przed sobą: dwie białe trumienki. Tam w środku leżą moje dzieci. Chłopczyk i dziewczynka. Niewinne, a jednak martwe. Dlaczego?
Do momentu pogrzebu jakoś to znosiłam. Dawałam radę. Teraz ta cała sytuacja jest ponad moje siły. Tyle klęczałam, wznosiłam modły ku niebu. I co? I gówno z tego! Na nic to wszystko. Wszechmogący miał inne plany wobec mojej osoby. Odebrać mi to, co najbardziej kocham. Pozbawić sensu i celu istnienia. Przeistoczyć miłość, w żal do całego świata.
Dwóch małych stworzeń, więcej lub mniej na tym świecie. Kto zauważy różnicę wśród miliardów istnień? No pewnie. Czyż mogę narzekać? Mieć jakieś pretensje? Nie ja pierwsza i nie ostatnia z takim ciężarem smutku.
Żeby wreszcie był koniec, tej całej szopki. Durnowatych zawodzeń i gadania przy grobie, o niczym. I jeszcze niby od serca, pocieszające słowa. Zupełnie ich pojebało. Na cholerę mi to całe posrane współczucie. Pragnę wrócić jak najszybciej do domu. Tylko po co? Męża nie mam od dawna. Do pustych kątów, w których biegały i gdzie przytulałam moje miłości. Nie wiem co będzie dalej. Czy wystarczy sił, czy ulegnę pokusie i zmienię życie raz na zawsze. Pójdę za nimi gdziekolwiek są.
***
Minęły dwa lata. Próżno mówić, w jaki sposób przeżyłam ten koszmar. Słowami można jedynie poinformować o cierpieniu, ale nie sprawić, by inni do końca zrozumieli. Tak czy inaczej, dotrwałam do dziś. Cała i w miarę zdrowa, by podjąć decyzję. Są w moich myślach i sercu. Nigdy, przenigdy ich stamtąd nie wyrzucę. W takiej postaci, zostaną ze mną na zawsze.
Tak, to prawda. Po wielu perturbacjach, zaadoptowałam dwójkę dzieci. Dziewczynkę i chłopca. Ona ma na imię: Zuzia, a on: Wojtek. Zbieg okoliczności? Moje miały takie same imiona. Może z uwagi na sytuację w której jestem, dobrzy ludzie zechcieli mi pomóc, właśnie w ten sposób. Trudno było, ale jakoś przebrnęłam przez te wszystkie wstrętne, biurokratyczne zawiłości. Tylko zawadzały na drodze. Miałam ochotę rozerwać je na strzępy i wdeptać w ziemię, żeby raz na zawsze zgniły.
Postanawiam przerzucić na tę dwójkę dzieci, miłość którą obdarzałam swoje własne. Może ulegnie odbiciu i chociaż cząstka poszybuje do krainy, w której przebywają moje, beze mnie. Tylko czy to będzie ta sama miłość? Czy może jakaś inna? Cień cienia? W końcu są to obce dzieci, tak na prawdę. Mam nadzieję, że wystarczy mi sił, żeby te podróbki, kiedyś potraktować jak własne. Chcę wierzyć, że nie będą musiały długo czekać i wszystko przebiegnie zgodnie z wytyczonym planem. Są w końcu takie słodkie i kochane.
Rzeczywiście. Bardzo rozkoszne i grzeczne. Nie mam z nimi żadnego kłopotu. Dzisiaj mnie tylko Wojtek zdenerwował. Znalazł skarpetkę mojej nieżyjącej córeczki, którą kiedyś schowała pod poduszką.
Do dzisiaj leżała spokojnie, ale przyszedł on, złapał i rzucił na podłogę jak zwykłą szmatę. Na domiar złego zaczął bezczelnie rechotać, jakby zrobił niewinną psotę. Czyżby łajdak nie wiedział, do kogo należała. Czyja stopa ją nosiła. Oświnił brudnymi łapskami. Nie wytrzymuję. Uderzam go prosto w gębę, by zasmucić ten wstrętny uśmiech.
Jak tak mogłam. Przecież to tylko niewinne dziecko. Zaczyna płakać, a po chwili jego siostra. Nie mogę wytrzymać tego obcego wrzasku. Tak samo płakały moje. Dzień przed śmiercią. Nawet już zapomniałam jak zginęły. Podbiegam do Zuzi i potrząsam drobnym ciałkiem, żeby wreszcie przestała. Wojtek już nie płacze. Widocznie nie chce poczuć kolejnego uderzenia. Dobrze mu tak. Niech odczuwa lęk. Po co ruszał, co nie jego.
Co jest ze mną nie tak? Cały czas drążą w mojej głowie, tunel niezapomnienia. Przecież wiedzą, że nigdy ich nie zapomnę i nie wyrzeknę. Nie ma takiej opcji. Z drugiej strony co winne te, które stoją przede mną. Gładzę małe policzki wilgotne od łez.
–– Mamusiu. Dlaczego uderzyłaś Wojtka?
–– Do jasnej cholery. Nie jestem waszą zasraną mamusią. To znaczy jestem.
–– Jak tobie smutno, to pogłaskam ciebie rączką. Albo nawet jeszcze drugą, co mam. Chcesz?
–– Wojtek też.
–– Dobrze mamo.
–– Chodźcie do mnie. Przytulę was. Przepraszam.
Klęczę na podłodze, ściskana ze wszystkich stron, lecz jednocześnie serce mi pęka, gdy przypomnę sobie, ile czasu spędziłam w takiej pozycji. I po co? Na co? Ktoś wiedział lepiej. Ktoś, kto niby wszystko może. I co z tego mam? Obściskują mnie jakieś obce bachory. Wstaję i wybiegam z pokoju, głośno szlochając.
Coś mnie budzi w nocy. Leżę z dziećmi, na podwójnym łóżku. Pod poduszką są skarpetki. Świeżo wyprane. Dotykały je obce ręce. Na półce siedzi misiu. Też wyprany. Zuzia z nim spała. Słyszę to znowu. Jedynie tykanie zegara, lekko zagłusza niepokojące odgłosy.
Drzwi są uchylone. W przedpokoju dostrzegam trochę światła, od przypodłogowej żarówki. Słyszę tuptanie małych bucików i ciche szeptane rozmowy. Dostrzegam drgające cienie, między drzwiami a futryną. Są w nieustannym ruchu. Wstaję z łóżka i wchodzę do przedpokoju. Nikogo nie ma. Tylko skarpetka i misiu, leżą na podłodze. Wracam do łóżka. Wojtek już też obudzony.
–– Mamo. Dlaczego nie śpisz? Chodź do łóżka. Dziwnie mi tu. Jakby ktoś...
–– Miałeś penie zły sen. Śpij. Bo jeszcze Zuzię zbudzimy.
Leżę sama w łóżku. Jest prawie ciemno. Podchodzą bliżej. Poznaję, co trzymają w rękach. Kładą w moje usta. Nie mogę złapać oddechu, lecz one nic sobie z tego nie robią. Upychają coraz głębiej, niewielkimi rączkami. Nie puszczają mojej głowy. Ciągną boleśnie za włosy. Szepcą wciąż te same słowa:
— Zdradziłaś nas do tych przybłędów. Musisz coś z tym zrobić. Najlepiej zabić. Kochałaś nas przecież. Czyżbyś zapomniała?
Wiem, że sprawiam im przykrość. Gdziekolwiek są. Muszę to zmienić. Różne myśli, rozsadzają głowę.
***
–– Mamo. Co mamy dzisiaj na obiad?
–– Nie mogę was przekarmiać, bo was brzuszki rozbolą.
–– A co będziemy jeść?
–– Wiecie co. Położę niebieskie talerzyki na podłogę i nakruszę wam trochę chlebka. Chlebek jest dobry. Wody też dostaniecie. Woda też dobra.
Podchodzę do nich i głaszczę po kochanych główkach. Przytulam nawet. Muszę to wszystko jakoś pogodzić. By nie nabrały podejrzeń.
Na stole obiad jak trzeba. Dużo różnych smakołyków. Siadam na krzesełku. Na przeciwko siedzą moje prawdziwe dzieci. Widzę je wyraźnie. Jest tak jak kiedyś. Dokładnie tak samo. Tamte są mało ważne. Nie warte myślenia. Dobrze, że sąsiadki w tych trudnych chwilach, dodawały uśmiechami otuchy. Teraz mogę te obce, obdarzać nie swoim uśmiechem. Patrzę jak smacznie jedzą. Żeby tylko te pasożyty w sypialni, nie pobrudziły im zabawek.
Cholera jasna. Gdzie ja jestem? Jak mogę tak myśleć? Ktoś otwiera drzwi. Słyszę pytanie:
–– Mamo. Dlaczego siedzisz sama przy pustym stole? Przyjdź do nas.
Dzisiaj przeżywam prawdziwy koszmar. Cholerne bachory znalazły szafę, gdzie trzymam ubranka moich pociech. Chciały je ubrać, ale wdzianka były za małe. Podarły niektóre zupełnie. Nie wytrzymuję. Chwytam pasek wiszący na krześle i uderzam gdzie popadnie. Zasłużyły na to jak najbardziej. Szkoda, że nie mam drugiego. Cierpiały by mocniej.
Moje prawdziwe stoją wokół, dziwnie uśmiechnięte. Wyglądają na zadowolone. Nic dziwnego. Daję do zrozumienia, że o nich nie zapomniałam i bardzo je kocham. A te które dostają w skórę, tylko zawadzają i plugawią tę miłości. Jak mogą tak chodzić po całym domu, jakby były u siebie. Po tych samych śladach i wspomnieniach. A jeżeli zechcą tu znowu zamieszkać, to zabraknie dla nich miejsca?
Niedoczekanie. Jeszcze kilka uderzeń. Słyszę płacz. Bardzo głośny. Ręce mi cierpną od tego wymachiwania. Już pomału nie wiem, co robię. Czyżbym zmysły traciła? Tak ze mną źle? Padam na podłogę, zalana łzami bezsilności. Widzę mały bucik. Kopie mnie z całej siły. Czuję krew na twarzy. Słyszę głos jak przez mgłę:
— Za mało ich biłaś. Wiemy, bo za cicho wrzeszczały. Tylko tyle nas kochasz? Śmierdzące ścierwo z ciebie, a nie matka. Nie zapamiętałaś naszych słów?
Leżę na podłodze. Otwieram oczy. Zuzia i Wojtek siedzą obok. Na policzkach widzę ślady od zaschniętych łez. Dzieci patrzą i nic nie mówią. Coś zaczynam sobie przypominać. Kojarzyć niektóre fakty. Widzę pasek. Trzyma go Zuzia. Całkiem spokojnie, mówię do niej:
–– No dalej! Uderz. Z całych sił. Kilka razy. Nieskończenie wiele razy. A później daj Wojtkowi. Niech też mi przywali. Też z całych swoich sił. Aż znowu poczuję krew. Nie jestem waszą prawdziwą matką. Nie jestem żadną matką. Ta nazwa do mnie nie pasuje. Jestem małpią miłością. Cały czas myślę tylko o sobie. O moim pierdolonym smutku. Zresztą, co tu dużo tłumaczyć. Przyjdą w końcu i was zabiorą. I już takiej jak ja, nigdy nie oddadzą.
–– Przepraszamy. Będziemy już grzeczne. Zobaczysz.
–– Mocno was zbiłam?
–– Trochę, ale bardziej z krzesełka wyszły pakuły.
–– ...
–– Mamo, co tak myślisz?
–– Myślę, kto mnie kopnął bucikiem w twarz? I to kilka razy.
Rano jestem dziwnie rześka. Zapomniałam powiedzieć, że mieszkamy blisko niewielkiego jeziora. Postanawiam, że teraz będę zupełnie inną matką. Taką do rany przyłóż. Przecież one niczemu niewinne. Otoczę je prawdziwą miłością. Moje cierpienie ofiaruję właśnie w tym celu. Tylko żebym do cholery, nie zwątpiła.
Widzę przed sobą ogromną skarpetkę. Z lekka powiewając, niczym drogowskaz, wskazuje drzwi. To by było nawet śmieszne, ale nie w mojej sytuacji. Chcąc nie chcąc, wybiegam z pokoju, a za chwilę z domu. Biegnę co sił w nogach. Znowu słyszę te dziwne szepty. To moje dzieci. Przywołują mnie. Jestem blisko brzegu. Wbiegam na krótkie drewniane molo. Po chwili przystaję na krawędzi zmurszałej deski. Słyszę za sobą kroki. Dostrzegam na dnie znajome twarze. Nie muszą nic mówić. Za chwilę będziemy razem. Tak jak dawniej.
Czuję zimną, wilgotną ciemność.
Odgłosy kroków i przytłumionych głosów, są coraz bliżej.
Dobiegają z zewnątrz.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania