Acedia Klingi 1

Rozprute gardło jakiegoś rosłego orka przysłoniło mu świat. Jedynie na chwilę stracił wzrok, został cały obrzygany gorącą juchą. Ten jeden wypełniony czerwienią moment wystarczył. Równie dobrze mógł zamrugać po dwakroć.

Rozłożysty szpon jakiejś partyzany wszedł mu w przedramię. Nie dokończył nawet ścierać posoki z oczu. Zimno bijące od metalu połaskotało go po kości. Odbity od nakrapianego krwią ostrza, promień słoneczny zatańczył mu na twarzy.

Nie wykrzywił jej w żadnym grymasie. Ani nie zagryzł warg z bólu, ani nie ściągnął brwi w gniewie. Gapił się tępo na żelazny szpon jaki tkwił idealne przy kości. Jaki rozpruł jego farbowaną na zieleń przeszywanicę.

Ten roztargany, opity szkarłatem materiał, wyglądał dziwnie podobnie do orczego gardła jakie przed chwilą otworzył.

Czując, że czas coraz szybciej zwalnia, spojrzał na tego, który ściskał drzewce partyzany. W poważnym wysiłku, zmusił swe gałki oczne do ruchu. Zgoła leniwego, hamowanego przez opadające powieki.

Drzewce okazały się ułamane wpół. Ściskał je jakiś człowiek. Podobnie do niego, nakrapiany cudzą li własną czerwonką. Młody był, a twarz miał objętą grymasem. Strasznie pokrzywionym, demonicznym jak rzekłby jakiś pobożny elf.

Tutaj żadnych pobożnych nie było, ni wśród elfów, ni kogokolwiek innego. Może gdzieś tam, na tyłach, między sanitariuszami, dowódcami, saperami...

Ale na pewno nie we wrzącym kotle najgorszej rąbaniny. W cyklopowym ślepiu huraganu potrzaskanych gnatów, świergoczących strzał li ociekających trupim jadem metali.

"Kolejny najemnik" pomyślał łapiąc kontakt wzrokowy z młodzikiem "Ile ty masz wiosen, gówniarzu? Góra siedemnaście. Słowo daję, coraz młodsi pod miecz się pchają. Ile to złota się marnuje na takich jak my? Cóż, jest popyt, jest i podaż. Cóż... nie będziesz najmłodszą istotą jakiej wyprułem wątpia".

Szarpnął się. Coś zachrobotało. Poczuł ogień rozlewający się wzdłuż kości przedramienia. Młodzik rozdziawił gębę, samemu spróbował szarpnąć za partyzanę. Najwyraźniej zapomniał, iż ostrze jego broni posiadało haczyki.

"U pasa zwisa ci sztylet ty niedołęgo. Skończ szarpać jak muł kolasę. Głowę daję, to twoja pierwsza bitwa" zaiskrzyło mu umyśle pomiędzy kolejnymi uderzeniami bólu.

Jeden z haków musiał weżreć się w kość, chrupnęło bowiem. Mimo ogarniającego całe ich otoczenie brutalnego zgiełku, posłyszeli to wyraźnie. A sam zainteresowany poczuł tysiąckroć lepiej.

Miecz wypadł mu z garści, palce pożerane od środka przez ból odmówiły posłuszeństwa. Mógł jedynie patrzeć jak jego wierna brzytwa upada między trupy podobnych mu obdartusów. Najętych za cienką monetę z większą ilością miedzi niż złota.

Młodzik wreszcie zrozumiał, że musi coś zrobić. Przypomniał sobie o sztylecie za pazuchą. Szarpnął złamane drzewce po raz ostatni, wielce nieprzystojnie sprawiając ranionemu kolejne bóle.

Prosty, pozbawiony nawet jelca sztylet zamajaczył w drżących dłoniach młodego. Najmita z przebitym przedramieniem tylko się wyszczerzył. Bezwład zaczął już ogarniać inne jego członki. On jednak zdołał również pochwycić za swojego boczniaka.

Młodzik postawił krok, zamachnął się. Za szeroko, za wolno. Najmita padł nań całym ciężarem, a w lewicy ostatkiem sił ściskał falowaną klingę swojej zapasowej brzytwy.

Miniaturowy flamberg wpił się w ciało, przechodząc przez kamizelę z utwardzanej skóry wydał paskudny dźwięk. Niczym obżerający się wróblem waran.

Najmita złożył głowę na barku młodego człowieka. Odetchnął. Ktoś opodal upadł pozbawiony połowy twarzy. Gdzieś między szeregami walczących wyrosła pika z zatkniętym na niej łbem. Naprzeciw jakiś nieszczęśnik dogorywał desperacko próbując wyrwać z podbrzusza bełt. Sądząc po pięknym, srebrzystym rumieńcu na jego licu, zatruty licho wie czym.

Coś nagle uderzyło we wspartych o siebie. Jakaś tarcza, może nawet kirys oderwany z ciała wyćwiczonym ciosem gwiazdy zarannej. Upadli, niemal wtuleni jeden w drugiego. Polecieli między trupy, orka z otwartym gardłem, srebrnego od trutki elfa i okutanego w kolczugę jegomościa bez połowy twarzy.

Najemnik rozluźnił się, bodaj pierwszy raz tego dnia. Nad nim lała się krew, leciały kończyny, a on? On leżał w śmierdzącym zwłokami błocku, spokojnie jak noworodek w objęciach matki. Wtulony w stygnące ciało tego nikczemnika, który wraził mu haczykowate ostrze w przedramię.

Rozwarł z wolna powieki, rybie źrenice nieboszczyka były wycelowane wprost w niego. Co gorsza, usta człeka zdawały się wciąż drżeć. Być może i coś szeptał ostatkiem tchu zgromadzonym w przebitym płucu, lecz niesposobna było dosłyszeć. Nie tutaj, pośród wciąż zadawanej śmierci.

- Sza. Już nic nie musisz - wyszeptał.

Przycisnął zwłoki do siebie. Ich uwalane w błocie czoła zetknęły się, płomienna klinga sztyletu została jeszcze głębiej wepchnięta. Usta młodzika przestały drżeć.

Najemnikowi zdało się, iż na jeden skrawek czasu, pole bitwy ucichło.

Zaraz potem ktoś wzniósł gniewny ryk. Zasyczały cięciwy łuków, zarżały zdychające konie, załomotały szczerbate topory. Jakiś nieszczęśnik potknął się o najemnika, przydeptując mu kolano runął pobrzękując zbroją. Nawet w swoim niemal katatonicznym stanie, był on sposobny stwierdzić, iż mąż ten długo nie pociągnie.

Desperacko chwytając się swej krótkiej nici życia, porwał za styl od partyzany i wyrwał ją z ciała najemnika. Hakowaty szpony ukruszył kość, jak głodujący smok wytargał mięso. Najemnik nawet nie zadrżał, było tak bowiem już kierował się do Krainy Snów.

Już pod jego luźnymi powiekami majaczyła my usnuta z chmur brama. Złota krata z wolna się unosiła, szpalery skrzydlatych białogłów w zwiewnych togach. Każda z rubinowym kraterem w dłoniach, każde naczynie zapełnione wonnym winem. Nigdy jednak nie wkraczał do Krainy Snu.

- Mam tego dość.

Następną rzeczą jaką ujrzał był absolutnie prostacki, wilczy pysk. Pożółkłe kły na zmianę z oprószonymi próchnicą ubytkami, jak sztachety w płocie. Smoliście czarne wargi uniesione w górę niby baldachim nad straganem. I rzecz jasna, wiecznie mokry psi nos, obecnie zalepiony skrzepami krwi.

- Czego się szczerzysz kundlu? - wychrypiał zniesmaczony widokiem.

- A kurwa! Mówiłem, że kogo jak kogo, ale Źwnurha to tak łatwo nie ubiją! - rozgadała się wilcza paszcza.

Owłosione, zakończone poszczerbionymi pazurami łapska chwyciły najemnika za barki i poderwały do pozycji siedzącej. Źwnurh skrzywił się kiedy blade światło poranka zaatakowało jego podkrążone oczy. Na raz odezwało się rozwalone przedramię. Powstrzymał się jednak od złapania za ranę dłonią, wszak obie miał oblepione błotem.

Podłubał chwilę w uchu, jako tako czyszcząc je z błocka. Jak zwykle, odruchowo chciał złapać za koniuszek lewej małżowiny, jednak palce natrafiły na włosy. Źwnurh miał poskracane oba ucha, pamiątki po którejś tam bitwie. Swego rodzaju hańba dla elfa, omen tak ciemny i zły jak urodzić się z łuską na skórze.

Szczególnie dla mrocznego elfa, ale że Źwnurh nie pchał swego bladego, okraszonego strupami lica na salony, nie przejmował się tym zbytnio.

- Szkoda, że ciebie nic nie rozwaliło, Junat - odparł beznamiętnie.

Kucający naprzeciw niego wulwer zamerdał nastroszonym ogonem. Wywalił jasnoczerwony jęzor i oblizał się po pysku. Często jedyną rzeczą jaka odróżniała Junata od przerośniętego wilka szarego, była lekka zbroja z kilku blach i kolczy kilt.

- Ha! Mało brakowało chłopie! Pode konia wlazłem, jakiś skurwysyn kawalerzysta się odłączył od frontu i szukał tu guza. Znalazł, chepeszem mu wątrobę wywlokłem. Ale gdyby nie Dźwigar, toby mnie kopytami zgruchotało. Co nie, Dźwigar!? Ładnie szkapę oszczepem jebłeś!

Wulwer odwrócił się na piętach do stojącego za nim dryblasa, tłustego ogra o pyzatej twarzy nieskalanej filozoficznymi refleksjami. Garbiący się wór smalcu podrapał nabrzmiałą grabą nikłego irokeza na uwalanej w błocie czaszce i odburknął:

- Ta.

- Nie za bardzo jest rozmowny. Ale dobry zabijaka z niego - dopowiedział wilk.

- Skończ kłapać pyskiem i pomóż mi wstać. Trochę musiałem tu przeleżeć - rozkazał Źwnurh.

- Ach, jasne chłopie. Jasne.

Junat podźwignął swego kamrata bez wysiłku. Najemnik wsparł się o pognieciony naramiennik wulwera i rozejrzał wokół. Pobojowisko, rzecz jasna.

Całe grząskie od juchy i szczyn pole było usłane ciałami. Małe grupki żywych przemierzały tą równinę umarłych. Sanitariusze odratowywali co lżej rannych, żołdaki zbierały ciała swoich, a najmici snuli się niby od tak rozprostowując kości po bitwie. A w rzeczywistości zdzierając co ładniejsze blachy czy kradnąc co ostrzejsze brzytwy.

Całość z winy porannej szarówki przypominała Źwnurhowi jakowyś obraz. Taki z nurtu przesadnie melancholijnych, sławiących czyn bohaterski i wynoszących na piedestały patriotyczne ideały. Brakowało tylko samotnej smugi złotego światła i stojącego hardo, młodego woja obleczonego flagą, dajmy na to, Cesarstwa.

Jedynym kwiatem młodości jakiego dostrzegł Źwnurh, był ten człek z wbitym w pierś sztyletem flambergiem.

- Ładnie ci łapę rozerwało - odezwał się Junat.

- Partyzana, z hakami. Chyba poszła też kość skoro nie mam jak ręką ruszać.

Elf wskazał lewą dłonią na trupa z wbitym w pierś jakimś wulgarnym obuchem. Rycerzyk w rozlatującej się zbrojce ściskał w garści ułamane drzewce partyzany. Z haczyków ostrza zwisały nitki mięsa.

Gdzieś w górze zaskrzeczały wrony.

- Ci sanitariusze na polu to od wojskowych?

- No tak - potwierdził wulwer.

- Idziemy do obozu. Niech mnie kto tam z naszych opatrzy. Te łajzy się ino odwrócą.

- Ej! Źwnurh, druhu. Nawet się nie zapytałeś kto wygrał.

- Ci co nam płacą wygrali. Inaczej byśmy tu nie stali kundlu. Aż tak głupi jesteś? Te, Dźwigar, zabierz moje graty, sztylet falowany i ten miecz z szafirem w jelcu.

W obozie najmitów bardziej niźli zazwyczaj śmierdziało przetrawionymi trunkami, wszak dziś opijano zwycięstwo piwem, a rany obmywano okowitą. Huczało też od mieszających się ze sobą jęków rannych nie chcących zostać trupami i przyśpiewek najemników urżniętych w trupa.

Przy jednym z ognisk opalających niechętnie wydaną przez kwatermistrza półćwierć świńską, trwała tyrada wyjącego gniewnie wilczura.

- Siedzimy pod tym przeklętym Fortekynem już tydzień bity! No psia jucha! - grzmiał Junat - Trebuszeta ci u nas dostatek, są tarany, nawet kurwa te sapery od wojskowych mangonelę na czwórnogu odjebały! Jak rąbali las to nas też do siekier wzięli! A teraz co? Siedzieć na dupach i czekać aż buntowniki wylezą z nory. To po chuj te machiny!? Mogliby przecież wyjebać w mury i po krzyku! Wpadlibyśmy tam i raz dwa. Jakby mnie pchły gryzły! No psia jucha!

Nakręciwszy samego siebie, Junat ciął toporkiem po ścierwie świniaka. Cały rożen się zatrząsnął a ociekający tłuszczem skrawek padł na polana. Nie przejmując się ogniem, wulwer sprzątnął mięsko z paleniska i wpakował je sobie do paszczy.

Zajadał się tak łapczywie, że aż leciała mu para z nosa.

- No, przynajmniej się zamknie - odetchnął z ulgą brodaty człowiek z poziomą szramą przez czoło.

Junat odwarknął mu coś nieartykułowanego, opluwając się przy okazji tłuszczem. Człek ino prychnął wydrapując z brody płatki złuszczonej skóry.

- Tobie to się nie śpieszy do końca oblężenia ino do jakiego kościoła czy innej kaplicy. Najlepiej takiej co by miała i skrytkę złota i schronienie dla miejscowych kobitek.

Wulwer na prędko przełknął przeżuty kawałek mięsa, i odwarknął pośpiesznie:

- No nie gadaj Knerlam, że samemu się do drużyn uderzeniowych nie po to zawsze pchasz.

- W saperach mam kolege - wtrącił się niespodziewanie Dźwigar - On mówi, że czekajom na coś dużego. Na jakomś machineriję.

- Mówisz? To niby co to może być? Wieża oblężnicza najeżona bombardami? Armaty z prawdziwego zdarzenia? Wątpię żeby Cesarstwo wykosztowywało się na broń czarnoprochową do stłumienia buntu jednego miasta - odparł sceptycznie Knerlam.

- Dźwigar głupi nie jest. Wie co słyszał. Co nie chłopie? - odezwał się Junat.

Ogr leśny pokiwał głową aż zatrzęsły się jego drugi i trzeci podbródek.

- A ty Źwnurh, jak się na ten bordel zapatrujesz? - zwrócił się do elfa człek.

Zapytany drgnął jakby właśnie wybudzono go ze snu. Mroczny elf wzruszył ramionami niby obojętnie. Na obwiązanym szarpiami przedramieniu wykwitła mu nowa plamka krwi. Oderwał plecy od stosiku drwa na opał i nachylił się do ogniska. Przeczesał włosy barwy spłowiałego fioletu, przetarł następnie zaspane oczy. Ongiś były różane, dziś jednak bardziej przypominały mieszankę jasnych szarości.

- Widziałem już miasta zdobyte samymi machinami. Mury obrócone w rumowisko a każdy budynek w ich obrębie przemieniony w kryptę. Głaz miotany przez te wszystkie trebuszety i mangonele może burzyć nawet najwytrzymalsze gmachy. Włącznie z waszymi ukochanymi świątyniami. Słyszał ktoś z was o Grodzie Noyte? To nad Zatoką Delfinią.

Ku zaskoczeniu Knerlama i Junata, ozwał się Dźwigar.

- To była enklawa. Jaszczuratów we Królestwie Zijuksów.

- Bardziej getto. Spędzili ich tam setki, półwęże jaszczurów. Otoczyli całe Noyte murami a port zagrodzili łańcuchem zaporowym. Jakoś żyli tam z parędziesiąt lat, aż nie stawili się oprawcom. Lamią się to nie spodobało, ściągnęli pod Gród z setkę najróżniejszych miotaczy. W okolicy popowstawały hałdy urobku bo pociski wydzierali z ziemi na bieżąco. Dwa tygodnie ostrzału i puścili do miasta najmitów.

- I co, ty tam byłeś? - spytał Knerlam.

Mroczny elf odetchnął, strzelił z karku donośnie.

- Tak. Weszliśmy w ruiny. Morze ruin. Góry kamienia i zapadłe katakumby. Wszystko zmiażdżone, wbite w ziemię. Jedyni ocaleni zgromadzili się na łodziach w porcie. Więc wystrzelaliśmy ich z łuków.

Przy ognisku zapadła cisza,

- Co ty zawsze tak pieprzysz? - wyrwał się Knerlam - Jak ci się wojaczka nie podoba to po chuj tu siedzisz? A tak, ględzisz ino jakich to ty zbrodni, tragedii nie widziałeś. Tragedie, ta, moja dupa kurwa nie tragedie. Samemu swoje doświadczyłem, ale nie truję innym jak stara baba.

Na to podniósł głos Junat, wyraźnie rozzłoszczony:

- Hamuj ryj człowieczyno! Jakim prawem odzywasz się tak do Źwnurha!? Chłop tu ma doświadczenie większe niż my wszyscy! Ba, niż nasz dowódca!

- To mam wysłuchiwać jego smętnych historyjek o złych wojnach? Jakbym kurwa nie wiedział! A ty z jakiej racji bronisz tego gbura? Polazłeś jeszcze go szukać na polu. Jak kundel swego pana.

- Zamknijcie się obydwaj - ozwał się wspomniany gbur.

Dwójka awanturników usłuchała bez problemu.

Junat już chciał coś dopowiedzieć, przypuszczalnie skrytykować Knerlama, jednak przeszkodził mu w tym goniec. Jakiś elf podbiegłszy do ich ogniska, strzelił obcasami w kałużę błocka i zaczął rytmicznie dukać:

- Źwnurh zwany Bezuchym? Kapral Rehjuk wzywa do siebie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • "W cyklopowym ślepiu huraganu potrzaskanych gnatów, świergoczących strzał li ociekających trupim jadem metali" - nieźle powiedziane. Jak zawsze trzymasz poziom. Muszę więcej u siebie takich luźnych wstawek dawać jak ty wrzucasz, typu ktoś się obżera świnią, ktoś drapie po dupie itp. To nieco uspokaja akcję i uwiarygadnia postacie.
  • ja to mam na tym punkcie takiego małego "jebca" i często zdarza mi się przesadzać, a wtedy to wiadomo, trzeba całe akapity usuwać XD
  • Wieszak na Książki jo ale ja mam do słuchania, że za szybko pędzi fabuła

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania