Poprzednie częściAcedia Klingi 1

Acedia Klingi 5

Ostrzony szczerbatą osełką i rozgrzany nad kopcącą świecą brzeszczot raz za razem wgryzał się w sploty mięśni. Kłapał jedynym rzędem kłów wściekle a precyzyjnie, był bowiem zakleszczony w garści podstarzałego cyrulika.

Elf wysoki o zmęczonym spojrzeniu znał się dobrze na swym fachu. Choć pot wciskał mu się do oczu, ten wciąż niestrudzenie dokonywał okaleczenia. Jak szalony drwal tępiący ostatniego drzewoluda w wiekowym mateczniku.

Brzeszczot w końcu chrupnął o kość. Zęby pacjenta znacznie zagłębiły się w olchowe drewienko stanowiące knebel. Cyrulik cmoknął i pokręcił głową.

- Kościec i tak masz naruszony, Bezuchy. Szybko pójdzie...

Elf zaparł się o stół, przygarbił i jął furiacko wręcz piłować. Rozłożony na sękatym blacie Źwnurh zaryczał głucho, nogami zaczął po końsku tłuc. Cały stół operacyjny trząsł się li kolebał, to na boki przez cięcia brzeszczotu, to w przód a tył z winy podrygów elfa mrocznego.

Źwnurh zaciskał powieki niemal tak mocno jak olchowy knebel w siekaczach. Płonące strzały, bryzgi kopcącego oleju wirowały mu na gałkach. A między niemi spadały rubinowe kratery rozlewające na około wino. Trunek ściekał po prętach chmurnych wrót, wsączał się w nie dogłębnie.

Wino to było jak krew żłobiąca śniegi tamtej odległej w czasie zimy...

Piła zaryła w blat w akompaniamencie głośnego westchnięcia. Odrzucił brzeszczot za siebie i porwał z pobliskiego stolika obwiązaną sznurem żagiew. Przytknął jej głownię do świecy, buchnęło żywiołem.

Czyniąc lekki półobrót, z rozmachem dobił ogniste berło do świeżo wytworzonego kikuta. Zasyczało jadowicie a spomiędzy języczków płomienia rozlazły się smużki dymu. Źwnurh zawył wypluwając tarcicę z olchy w cyrulika.

Kiedy pochodnia wreszcie wylądowała w kociołku z wodą a para osnuła namiot felczera Zielonych Chartów, Źwnurh wstał ze stołu. Od razu stracił równowagę, musiał i tak przysiąść wspierając się lewą ręką.

- Zakonserwować ci to? - spytał cyrulik, całkiem beztrosko.

W ręku trzymał oderżniętą prawicę, całą poranioną li obrzękłą od gangreny jaka bezpardonowo zdołała się wślizgnąć w tkanki. Wokół przestrzelonych magią ran znać było jeszcze mazaje po tarzaniu się w miejskim rynsztoku.

- Zamknij się felczer. Po prostu to wypierdol - odwarknął najmita.

Elf wysoki wzruszył ramionami i odłożył odseparowaną kończynę do kosza na odpadki, wyglądał z niego gąszcz zużytych szarpi jak macki zdechłej ośmiornicy. Podszedł do Bezuchego ze świeżą partią sukna na rany. Pociął płaty nożem u pasa i zaczął nakładać opatrunek.

- Wiadomo, jesteśmy na wojnie, chcemy sobie dorobić i tak dalej. Ale zalecałbym ograniczenie zabijania przez następne kilka dni. Kurewsko żeś się wymęczył Bezuchy. No, i nie masz już jak mieczem robić...

- Niskie masz o mnie mniemanie, felczer.

Oczy elfów spotkały się na krótką i bardzo niezręczną chwilę. Medyk szorstko przełknął ślinę.

- Słyszałem żeś Kaprala z namiotu na kopach wyniósł. Żeś się tak wkurwił za tą trefną misję. I teraz Rehjuk dostał i od ciebie, i od wojskowych w dupę. Generał zdechł. Jak pierdolnęło to łeb mu pono poszybował aż za mury Fortekynu...

- Od razu do Tagazu, pod tron cesarzowej.

Cyrulik coś mruknął pod nosem, zacisnął szarpie i przetarł dłonie. Odstąpił pośpiesznie kroku by pacjent mógł odejść. Źwnurh chwiejnym krokiem podszedł do krzesła w rogu namiotu i zarzucił na plecy swoją przeszywanicę.

Pas z mieczem i sztyletem wziął w garść i również zarzucił na tył. Tak, by broń przyciskała okrycie. Na odchodne rzucił felczerowi złe spojrzenie.

- Tylko nie rób żadnych szamanizmów z moją łapą.

Elf wysoki uniósł własne łapy w obronnym geście i uśmiechnął się blado. Kiedy jednoręki wreszcie opuścił namiot, cyrulik zerknął chciwie na kosz z odpadkami.

- Prawica słynnego Bezuchego Źwnurha... kurwa, toć to prawie jak relikwia kiego świętego. Jak skończy się oblężenie trza będzie poszukać resztek Kosztlakgsa.

***

Tłum był gęsty a ściśnięty. Wszak każdy jeden żołdak i najmita chciał zoczyć jakie to magiczne cudo otrzymał oddział saperów.

Przywiezione na osobnych wozach, kolasach z bali o stalowych kołach, ustawione w dwuszeregu w liczbie dwudziestu. Monolity, trumny kanciaste, epatujące chłodem nawet w środku dnia. Wysokie to były szafy z czernionego metalu, ściskane pierścieniami niby troll trzymany okowami w ryzach.

Najbliżej owych nieciosanych golemów znajdowało się dowództwo cesarskiej armii. Jako iż nie zdążyło się oficerstwo dogadać kto po sukcesywnym zamachu na Batoga przejmie jednowładztwo nad losem rebeliantów, pchali się wszyscy jakby każdy był jerenałem.

Na jednym z potężnych wozów stał mroczny elf wciśnięty w obcisły dublet o bufiastych naramiennikach. Trzęsąc uszami w ekscytacji, tańcował po skrzyni od burty do burty. Grzmiał przy tym entuzjastycznie, raz do milczącego dowództwa, raz do szemrających trepów li najmitów.

- Oto stoi przed wami przyszłość! Pojutrze nie tylko wojskowości, ale i całej historii świata! Następny krok w rozwoju cywilizacyjnym, w polityce! Dzieło życia najświetniejszych alchemików Cesarstwa Taranzusu! W tym mnie, że tak nieskromnie wspomnę. Wracając! Nacieszcie swe oczy, dobrzy bracia i cudzoziemcy, mniejsze rasy. Pięści Demona! Broń przyszłości, broń jaka wygra bitwę dziesięciu tysięcy żołnierzy!

Nieskładny tłum przejęły oklaski oraz wiwaty. Najgłośniej jednak chwalili przemowę pułkownicy. No i saperzy podziwiający demoniczne wynalazki z cienia swych niedawno zbitych miotaczy.

Radość wstąpiła w każdego, za wyjątkiem jednorękiego najmity sterczącego sztywno obok pogwizdującego wulwera o ponuro czarnej sierści. Wilczur zwrócił uwagę na towarzysza, nachylił się konspiracyjnie i wyszeptał:

- A ty Źwnurh czemu nie klaszczesz?

- Wsadził ci ktoś kiedyś miecz w rzyć? Tak po głowicę.

Junat mlasnął zawstydzony. Zajarzywszy iż popełnił swego rodzaju afront, otworzył pysk by przeprosić. Elf jednak odezwał się ponownie:

- Jak wynaleziono kusze to pewnie gadali podobnie. To samo z tymi wszystkimi machinami. Choćby kawaleria jeździła na smokach a piechurzy mieli armaty okrętowe w rękach, to i tak nic nie zmieni.

- Uuu... całkiem deprymujo twoje rozmyślania druhu.

Źwnurh wzruszył jeno ramionami i ziewnął przeciągle. Obracając się na pięcie ruszył przepychając się przez tłum. Junat spojrzał jeszcze ostatni raz na Pięści Demona i huczącego wysłannika, pono z samej stolicy.

Wygiął wargi w uśmieszku i również wzruszył ramionami. Zawaliście się rozpychając, popędził za Bezuchym.

***

Saperzy zaczęli ostrzał Fortekynu następnego dnia o zachodzie Słońca. Przy wyrzucie każdej Pięści głośno wiwatowano imię mszczonego właśnie Kosztlakgsa Batoga. Trebuszety trzeszczały a nawet tryskały drzazgami po każdym wyrzucie demonicznej broni. Nawet zbita ze zwłok najstarszego dębu okolicznej puszczy, potężna mangonela zdawała się ledwo wytrzymywać ciężar.

Pociski jednak leciały daleko. Niby te obsydianowe komety strącone boskim palcem z firmamentu, we wrzasku trawionego lontu, zostawiając smugi skier, waliły Pięści Demona w Fortekyn. Tonowe ciężary z grzmotem sztormu wzbijały kurzawy z gruchotanych kamienic i murów.

Jak pod nalotem smoka żgającego ogniem, wiwerny strzykającej trutką, skrowa rzężącego gazem, rebelianci poddali się grozie. Pokulili się w basztach, zamknęli w fortach nie posyłając nawet jednej symbolicznej strzały ku maszerującym na miasto hordom pod purpurą Cesarstwa i mieszanymi sztandarami najemników.

Skowyt mknących nisko pocisków zwiastował zapowiadaną przyszłość konfliktu. Przepowiednia ta rozbłysnęła feerią żrących oko błysków, zaledwie chwilę potem. Pięść jaka wbiła się opodal głównej bramy zakończyła właśnie upiorny świergot, wydaliła jeszcze parę kłębów dymu i wybuchła.

Huk wprawiał w drgania hełmy maszerującego woja, podrywał proporce i strzelał mdłościami po wątpiach. Mur Fortekynu rozerwał się, deszcz zrębów w pyle i zagubionym wrzasku obrońców rozwiał się na fosę miejską.

Marsz atakujących zwolnił tempa. Wielu ukradkiem jęło kreślić na piersiach symbole pobożności, inni zadzierali głowy na następne Pięści niosące zniszczenie. Moment konsternacji trwał jeno ułamek chwili. Zagrzmiały trąby dowódców.

Ich zły ryk został jednakowoż pożarty przez następne eksplozje.

Zajuszona łuna rozkwitła nad Fortekynem, szybko przecięły ją kolumnady dymu wyraźnie odcinającego się na tle nocnego nieba. Grom za gromem, pozbawione błyskawic jazgoty najgorszych burzowych żmijów.

Tumany osnuwające mur opadły pchane zapewne rozrywającymi powietrze grzmotami. Wyrwa zrodzona w grubych fortyfikacjach miasta zasypała fosę i wręcz prosiła się o szturm. Rogi wszelakich majorów li podpułkowników zapowietrzyły się charcząc rozkazy.

Jak lalki w pętach kuglarza o ptasich szponach, zbrojni ruszyli ze zdwojoną mocą. Wśród najmitów z Zielonych Chartów panowała szczególna maligna, wszak żołdak ma nakaz dzielenia się łupem z dowództwem a co zrabuje najemna brzytwa, to jego.

Za pierwszymi szeregami orków i ogrów tarczowników, parli miecznicy, włócznicy czy halabardnicy. Wśród nich najmita w porwanej przeszywanicy z basinetem na głowie poznaczonym kilkoma szramami, tak jak i twarz wyglądająca spod dorobionego nosala.

- Bezuchy Jednoręki Źwnurh. Tak na ciebie będą teraz gadać? Na co ty się tam pchasz? - sapnął kroczący obok Knerlam.

Człek ściskał w drżących dłoniach stylisko dwustronnej halabardy, misiurka zaplątała mu się w nieskładną brodę. W oczach miał lekkie szaleństwo.

- Patrz pod nogi brudasie. Jak do fosy wpadniesz razem z tym kijem to nie będą mieli cię czym wyłowić - odwarknął Źwnurh.

Zapewne wulgarną odpowiedź halabardnika zagłuszyły kolejne wybuchy jak i wizgania miotanych pocisków.

***

Mimo iż zalepiła swe uszy kryształową błoną, rejwach rozgramianego miasta z łatwością uderzał ją we wnętrze czaszki. Pogłosy eksplozji pędząc po murach kamienic zrywały tynk a smród świeżo wykonanego trupa wciskał się nieprzystojnie w nozdrza. Mimo całego chaosu tętniącego gorącą krwią naokoło, ją degustowało co innego.

Podwórze kamieniczki gdzie czekał jej wóz obładowany personalnymi skarbami, nakryła waląca się dzwonnica świątyni w którą uderzyła kopuła ratusza, którego zaś sięgnęły bezlitosne razy wybuchu kanciastej trumny plującej dymem.

Teraz nie tylko utknęła w walącym się Fortekynie, ale i z tym co miała na sobie. Z lekka przedawnioną kiecką za kolana wykonaną z czerwonego sukna, oraz kubraczkiem z mankietami obszytymi futerkiem manula. Nie zdążyła nawet nałożyć porządnego makijażu.

Szła główną ulicą, przepychając się przez drący koty tłum zapłakanych mieszczan, kierowała krok ku zejściu w stare kazamaty pod cekhauzem. Jeśli gdzieś można było choć iluzorycznie uchronić się przed masami tyranicznych cesarskich i barbarzyńskich najmitów, to tam.

Jej i tak już kipiącą irytację gardłową sytuacją w jakiej się znalazła, podniósł krzyk kogoś z czerni kotłującej się na ulicy.

- Tam! To mistrzyni Kaneipi! Dobrodziejko, pomóżcie!

Zaraz potem jakiś elf o zalanej krwią twarzy złapał ją za bark i szarpiąc starał się odciągnąć w bok. Lud wokół rozstąpił się instynktownie, udostępniając miejsca na tą scysję. Widząc krew wymieszaną z pyłem jaki nieszczęśnik zostawił na jej ubiorze, odwarknęła:

- Goń się, ty parchaty śmieciu!

- Proszę! Błagam ja! Wybuchło... córka moja nieobecna, podmuch jak wichr nią rzucił...

Bełkocząc te słowa, uniósł drugą rękę. Mała dziewczynka zwisała mu z przedramienia jak oprawiona skóra. Dziecko wyglądało na pogrążone we śnie, głowę miało jeno wygiętą na sinej szyi pod ostrym kątem.

Kaneipi skrzywiła usta li przymrużyła oko. Odepchnęła mężczyznę i już chciała się odwrócić, gdy ten złapał ją ponownie.

- Do licha z tobą skurwysynie! Chędoż się!

Tedy też zobaczyła, że ze strzeliście spiczastych uszu szlochającego ojca leje się krew. Westchnęła zrezygnowana i znów odtrąciła lunatyka ze szmacianą lalką mięsną w objęciach.

- Pani! Pomóżcie! Córka nie chce się wybudzić! Magii użyjcie, uzdrówcie! - zajęczał cierpiętniczo.

Ostry błysk błękitu pojawił się nad prawym uchem. Źrenica w zdrowym oku zwęziła się gadzio.

Strzałka fałszywego kwarcu świsnęła cicho, w całości schowała się w głowie elfa. Wpierw na bruk upadły zwłoki dziecka, zaraz za nimi osunął się ich ojciec. Kilku gapiów przerwawszy paniczną ucieczkę, obserwowało tą scenę z obrzydzeniem w oczach.

Kaneipi strząsnęła pył z ramienia i odwróciła się na obcasie idąc dalej.

Kolejny tej nocy demoniczny świergot rozpruł powietrze. Nim kto zdążył wrzasnąć, ziemia zatrzęsła się od uderzenia rzucając na kolana wszystkich naokoło. Kaneipi nie rozwaliła sobie głowy o bruk, wylądowała bowiem na dziecięcym ciałku.

Klnąc pod nosem łypnęła okiem na źródło wiercącego w bębenkach świstu. Pośrodku ulicy, wbity w nią krzywo, sterczał wielki pocisk plujący opary z płaskiego komina u góry. Jego jednostajną czerń burzyły jedynie zacieki juchy osób jakie zmiażdżył lądując.

Metalowy sarkofag przestał gwizdać i dymić, przez jedno mrugnięcie zdawało się iż już nic więcej ten boski czyrak nie uczyni.

- Do licha, murwa ich mać... - wymamrotała Kaneipi.

Eksplozja posłała płonące szczątki we wszystkich kierunkach. Kościane szczapy oblepione spaloną tkanką porozbijały się o fasady budynków a zaraz potem te fronty runęły w posadach.

***

Określenie który smród był mocniejszy, spalenizna, zgnilizna czy ten od spodlonego rodzaju prochu z Pięści Demona, było niemożliwe. Cały Fortekyn pulsował obmierzłym eliksirem odorów, a raczej jego przemielone żarnem alchemicznego geniuszu, ruiny.

Miało to też swoje jasne strony, najemni wraz z wojskiem weszli na gotowe do grabieży pole. Problem był w tym, że w oświetlanym latarenkami rozłożystym rumowisku nie szło dostrzec nic ciekawego.

Szczerzyły się zawalone od środka budynki, stroszyły porozpękane gruzowiska gmachów czy garbiły się ostałe jakimś cudem węzły zabudowy. Te ostatnie przyciągały żerujących zbrojnych najbardziej, a że ich stosunek do ruin był niższy, bójki o łup trwały nieprzerwanie.

- Tu kogoś przysypało płytko! Pierścienie ma, bogacz. Już napuchł, trza ciąć. Węch mi podpowiada, że gdzieś w pobliżu jakaś piwniczka z winkiem jest. Albo to tak capią ciała... trud się rozpoznać. Jakby kto do kurnika lisa wpuścił. Psia kość. Żadnego ryżego, cerbera z cieczką! - szczekał Junat przerzucając za pomocą toporka ułomy ceglane.

Kilka metrów dalej, wsparty o marmurowy cokół jakiegoś urwanego w łydkach pomnika, stał Źwnurh. Elf nie garnął się do szukania skarbów. Szukał gwiazdozbiorów na niebie czy oglądał się po ruinach, w szczególności ciekawy zdawał mu się rząd manufaktur o strzał z łuku w dół zagruzowanej ulicy.

Przy budynkach mrowiło się od innych zielonych chartów i żołdaków. Awantura była głośna, zwielokrotniona echem. Obie strony opluwały siebie inwektywami a pomiędzy niemi, stłoczone i obrzucone sznurami siedziały skulone niewiasty.

Jednym z najgłośniejszych krzykaczy był Knerlam. Najmita wymachiwał halabardą w jednej łapie, w drugiej ściskając gąsior. Źwnurh uśmiechnął się krzywo i splunął na tablicę wmurowaną w cokół.

Bezuchy odchylił głowę w tył. Basinet zastukał o marmur jak wadliwy dzwon. Źwnurh wystukał hełmem melodyjkę i zaczął nucić pod nosem.

- Przyjdzie woj, przyjdzie głodny, konia zje i dwie miotły. Boso przyjdzie, buty w kości przegrał, garnki na stopy włoży...

Nagły stukot, osuwane kamienie gdzieś w bliskim rumowisku. Ale i coś jeszcze, cichy, nierówny oddech. Źwnurh zamilkł na chwilę, zaciągnął się smrodem i kontynuował.

- Panienko panienko, do stodoły się chowaj. Sołtysie sołtysie, do studni złoto rzucaj. Woje woje, przyjdą a krwawicę...

Chrupnięcie, podobne do skruszonych otoczaków pod podeszwą.

- ...chycą. Się nawet leszy z boru skrył, wilcy w matecznik uszli...

Basinet zgrzytnął o cokół po raz ostatni. Bezuchy odbił się od niego i w półobrocie wyjrzał za niego. Blisko całkiem, za miedzą, pryzmą z zawalonej jakiejś wieżyczki, po skałkach kuśtykał mieszczanin w podartym kaftanie.

Obdarty elf spojrzał na jednorękiego pobratymca i zamarł. Kiedy Źwnurh położył dłoń na trzonie miecza, przetrwaniec przyśpieszył kroku. Nie mógł jednak biec, przed rozdarte spodnie wystawała alabastrowa kość.

Łydka roztrącona na wzór zniszczonego pomnika.

- Junat. Do nogi - rozkazał.

Wilczur usłuchał wiernie. Zauważywszy wlokącego się po wale gruzu elfa, wyszczerzył się szeroko. W skrwawionych kłach leżał mu złoty pierścień ze skromnym diamentem.

Jak węże morskie za spasioną fleutą wiozącą niewolników, ruszyli śladem sapiącego ze strachu męża. Znać było po szarganych ruchach, że wlokący się mroczny elf jest na skraju wyczerpania, że przestrach buzuje w jego głowie.

Krok za krokiem, między śmierdzącymi świeżym trupem zwałami cegły, upiornymi ostańcami po czyiś domach, Źwnurh i Junat szli za cierpiętnikiem. W pewnym momencie, osobnik o złamanej kości upadł z hałdy zrębów. Przeturlał się zatrzymując u podnóża innej sterty zgliszcz.

Szybko zgramolił się na czworaki i jął przeć dalej. Jak ta przypalona dżdżownica umykająca od niebezpieczeństwa. Najmici wciąż cierpliwie szli za rannym.

Elf doczołgał się wreszcie na mały skwer gdzie spoczywał buk przewalony na jako tako ostały się blok cegły. Dysząc jak zarzynane prosię, wpełzł po środka przed zwiane z futryny drwi. Wilk i Bezuchy weszli za nim.

Wijąc się na wzór robactwa, ranny przeczołgał się przez rumowisko do otwartego zejścia do piwnicy. Z wielokrotnym trzaskiem spadł po schodach jęcząc niezrozumiale. Najmici podążyli za nim, tak cicho stawiając kroki jak tylko potrafili.

Czepiając się nierównych, wzburzonych dech poobdzieranymi palcami, ranny mężczyzna dotarł nareszcie do klapy w podłodze. Z trudem zaciskając dłoń w pięść, zapukał.

- Wpuśćcie, błagam... wszędzie ruina. Żołnierze łupią miasto, kto się nawinie biorą w niewolę... - wychrypiał gasnącym głosem.

Junat przygarbił się, stawiając długie kroki maskowane przez sapanie rannego, zaszedł za klapę na spory kawał oberwanego sufitu. Źwnurh zaś stąpając na palcach, osunął się w kąt między odpadłe belki stropowe.

Poprzez rzężenie rannego i dechy podłogi dało się słyszeć przytłumioną kłótnię kilku głosów. Ku radosnemu błysku w ślepiach Junata, w większości damskich. Wilczur jak ten gargulec czaił się w smużce księżycowego światła, sierść na łbie zjeżona, ogon w napięciu muskał podłoże. Pierścień z diamentem miał nałożony na jeden z przednich kłów.

Patrząc na wulwera, Źwnurh niemal czuł potęgujące się w wątpiach torsje.

Spór w dole ucichł. Trzasnął rygiel, później dwa kolejne, czknął obracany w kłódce klucz. Klapa uniosła się ze złowróżbnym skrzypieniem. Rozciągnięty na podłodze ranny odetchnął z ulgą. Pod klapą ukazała się łysawa głowa.

Wtem Junat zawył, wprost do widocznych przez dziurę w powale księżyców. Szarpnął za klapę niemal wyrywając ją z zawiasów. Źwnurh lekkim krokiem wyszedł z cienia i wyprowadził błyskawiczne cięcie. W poprzek łysej głowy tęgiego mrocznego elfa wykwitła głęboka szrama.

Kiedy ciało z głuchym plaśnięciem osunęło się na dno, rozległy się paniczne krzyki. Bezuchy obrócił ostrze pionowo i wbił je w kark leżącego, wyszarpnął od razu i strząsnął krew na podłogę. Wspierając się ostrzem, zszedł po stromych schodkach do piwniczki oświetlonej olejnym łuczywem w zniczu.

Pod przeciwległą ścianą, na posłaniach ze słomy stłoczyły się trzy młode, obiektywnie ładne dziewczyny. Był też niewiele młodszy chłopak, stał na sztywnych nogach i celował do Źwnurha z kuszy.

- Odejdź - wycedził.

Bezuchy nie usłuchał. Postąpił krok wprzód.

- Powiedziałem odejdź! Strzelę! Zabiję cię!

Miecz o szafirze pośrodku jelca uniósł się na wysokość szyi kusznika. Ten głośno przełknął ślinę, poprawił chwyt na broni.

- Przestrzelę ci krtań! Słyszysz kurwi synie!? Będziesz zdychał jak pies!

Szaroróżowe oczy Źwnurha przetoczyły się po grożącym mu młodziku, po tkwiących w stuporze młódkach. Szczególną uwagę zwrócił na zwalone pod boczną ścianą rzeczy osobiste, spory bochen chleba, kilka butelczyn, wyglądająca na wygodną torba. Był też rzucony na ziemię płaszcz, kusząco gładki, czarny ze srebrną spinką o kształcie cesarskiego warana.

Podszedł do kusznika jeszcze bliżej, z takiej odległości bełt bezsprzecznie przeszyłby go na wylot, rozkruszył kręgosłup czy nawet brzechwami wytargał trochę wnętrzności. Jakby od niechcenia, Źwnurh pchnął miecz. Szych wszedł miękko w tchawicę, chłopak upuścił kuszę i zapluł się krwią.

Źwnurh szarpnął mieczem i pozwolił umierającemu w spokoju wycharczeć się zanim padł na ziemię. Po schodkach na dół zgramolił się błyskający kłami Junat. Wulwer chichotał jak w transie li zacierał dłonie.

- Jesteś genialny! - szczeknął.

- Tak samo robiliśmy w Noyte szukając niedobitków. Jaszczury też same się zdradzały - odparł Bezuchy z sykiem chowając miecz.

- Ale jaszczuratki w życiu nie maiłyby takich piersi pełnych! Bogowie! Jak ja kocham mroczne elfki! - zawył wilczur machając ogonem.

Dopadł pierwszej z brzegu, na początek zdzielił ją po twarzy, rozdarł haftowany gorset, zębami rozszarpał suknię i jął gnieść dziewczynę pazurami jednocześnie niezdarnie zdzierając swój kilt. Dwie pozostałe odsunęły się w kąt zakleszczone w uścisku. Z ponurą niemocą w oczach zerkały na wrzeszczącą koleżankę, oraz Źwnurha.

Ten odwrócił wzrok od trzęsącego się jak osika Junata, podszedł do fantów zgromadzonych pod ścianą. Uklęknął i ją je przeglądać, na bok odłożył torbę, chleb i wyłapane wino. Poszperał chwilę w różnych drobiazgach wrzucając do torby kolejny prowiant.

- Jaki wielki kielich - mruknął sam do siebie biorąc w dłoń szeroką czarkę nabijaną ametystem.

Wstał i podrzucając naczynię w garści, podszedł do przerażonych dziewczyn. Odezwał się spokojnym tonem jakby nie słysząc jeżących włos krzyków tuż obok.

- To jakaś pamiątka rodowa? Ciężki jest, masywnie odlany.

- Ta... tak. To po dziadku... - z wahaniem odparła nieco wyższa niewiasta, z czerwonawymi włosami splecionymi w las warkoczy.

- Pewnie jest sporo warty, a dla was bezcenny. Jak ci na imię?

- Yjwem...

Bezuchy przymknął oczy, starał się skupić na brzmieniu imienia tej dziewczyny. Coś jednak mu przeszkadzało, smród ubitego miasta, odór spoconego zwierzora, wspomnienie nie tylko zapleśniałej piwnicy ale i odległej w czasie zimy...

- Junat, ty obrzydliwy kundlu. Przestań sapać.

Wilczur zaczął rechotać rozbawiony, sapać jednak nie przestał. Odwrócił łeb ku Źwnurhowi szczerząc uzębienie, elf jednak usunął się z jego pola widzenia na tył. Junat stęknął charkliwie kiedy czara przysadzistego kielicha wyrżnęła mu ciemię.

Wywracając ślepia do tyłu, wulwer oklapł padając na plecy. Obok pyska uderzyło upuszczone naczynie. Źwnurh westchnął i strzelił z karku donośnie, aż jęknął cicho z satysfakcji. Łapiąc krótki kontakt wzrokowy z roznegliżowaną li zapłakaną dziewczyną, odwrócił się i poszedł po torbę napchaną żywnością.

- Yjwem, pomożesz mi założyć płaszcz?

KONIEC ROZDZIAŁU PIERWSZEGO "OBLĘŻENIE FORTEKYNU"

Średnia ocena: 4.3  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania