Poprzednie częściAcedia Klingi 1

Acedia Klingi 10

Przebierali nogami jak opętani, piechurzy których piki poszły w szczapy a wroga kawaleria była co najmniej wkurzona i nad wyraz rącza. Brunatny wolok krzywiący drzewa w ryczący truchcie był tą kawalerią. W szumach z gardzieli zwierzora dało się bezsprzecznie wychwycić gniew i irytację, wszak trafiony został wełniak trującą strzałą nad krzyż.

Krągła paszcza kłapała łamiąc zwisające konary, szczypce trzaskały jak bicze rozpoławiające plecy niewolników. Dwójka mrocznych elfów traciła już dech, wolok zaś wciąż się rozpędzał będąc zdeterminowanym by dopaść tego co go użądlił jak i niedawnego swego barda.

- Coś ty zrobił!? Ino go rozwścieczyłeś! - zawołał Pamflet z lutnią skacząca na plecach jak otyłemu wielbłądowi garb.

- Zamknij się i biegnij!

- Za nic! Miałeś mnie uratować, na bogów! A ino spróbuj dalej wypraszać się o nagrodę pienięż...

W lot oburzenie grajka zmieniło się w puchar krzyku zalewany zaskoczeniem. Rumor osuwających się kamieni, pękające gałęzie a nad tym wszystkim złośliwy szum woloka. Bezuchy uczuł jak włosy przestają mu sterczeć dęba, jednak nie skończy jako gryzak szuflomordego stwora leśnego.

Nie mógł się przemóc by nie zadrzeć głowy w tył. Zwolnił szaleńczego kroku, wyhamował na prószącej korę brzózce, okręcił się wokół. Wolok wciąż dreptał w jego kierunku, Pamfleta nie było a potwór ciągle deptał mu po piętach. Chociaż już nie, dopadł go w zasięg szczypiec.

Sznurowe ramię, macka o kilku łokciach wystrzeliła niby kiścień. Szczypce kłapnęły zwyczajem jadowitych żmij a kłębek włosów z czubka elfiej głowy został skrócony pospołu z brzózką. Gro ślepek woloka podążyło za obalonym drzewkiem, stwór rozdziawił kufrową paszczę jakby był zaskoczony swą wrodzoną siłą.

Jednoręki skorzystał z owej konsternacji, łopocząc płaszczem dał nura w zarośla przez które chwilę temu uciekał. Pazurki zasłonowych witek wierzbowych, oblepiły pas jego tobołu. Na domiar złego, wolok znów zaszumiał a śmiercionośny klekot szczypiec ciął po uszach. Pewnie gdyby Źwnurh wciąż miał małżowiny, to by mu oklapły.

Szarpnął się raz, drugi a trzeci. Wolok zaczłapał wybijając rytm wałkowatymi stopami, jak bębny bojowe idących na rzeź, plemiennych wojów orkowych. Czując lepki podmuch z gardzieli bestii, szarpnął za brzytwę. Ślizg z pochwy, świst w zamachu i pstrykania od gałązek ciętych.

Uwolniony żachnął się śmiechem, prawie zadławił powietrzem. Równych ruchów wykonał jeno dwa, opuścił broń i zgiął kolana. Wiszący na lewym boku tobół, ciążący w lewej ręce miecz a ponad wszystko pchany strachem o integralność pozostałych członków, krok prawej stopy, zachwiał najemnikiem. Najzwyczajniej w świecie stracił równowagę i zapadł się w ściółkę po kostkę.

Upadł jak pijany, nie uderzył jednak łbem w sękaty korzeń czy śmierdzącą grzybnię, poleciał jeszcze niżej. Zagrzmiały osuwane kamienie i ziemia, konary a korzonki rwane. Źwnurh pożarty został przez wilczy dół i z krzykiem niemocy spadł na zimne jego dno.

Rozbłysk kilku latarni morskich rozświetlił mu przestrzeń pod kopułą. Twarda a gładka skała przyjęła jego ciało obijając je dokładnie. Miał jednak z tego pociechę, ból żywego ciała negował fantomowe podszczypywania utraconej kończyny. Oraz spadłszy w lej, był bezpieczny od agresji woloka.

Jęcząc charkliwie zdołał się podnieść, kikut wspierając na tobole. Rozejrzał się po dole krzywiąc usta na widok serpentyn grzybów i gładkich kamiennych ścian. Znajdował się na dnie naturalnej studni kończącej się małą pieczarą.

U góry zsypu, na jednym z hakowatych korzeni wisiała trefna kusza. Przez światło otworu zaglądał rozdziawiony pysk woloka, zasłaniany trochę przez kociołkowaty brzuch bestii. Bezuchy opuścił głowę nie nadwyrężając już szyi. Grymas niezadowolenia zamienił się w niejako złośliwe rozczarowanie, kiedy to sprane źrenice najmity zwróciły się na barda.

Ściskający między nogami lutnię o złamanym gryfie, Pamflet siedział pod jedną ze ścian i machał wesoło na przywitanie. Ze złamanego w czas upadku nosa, lała mu się struga krwi jak sumiaste wąsy możnego człeka latyfundysty.

- Bezmiar się raduję, iż zdecydował się pan do mnie przyłączyć w tej oto dziurze rozpaczy! Jednak masz coś w sobie z rycerza nie najmity panie Źwnurh, choć potwora nie ubiłeś, że tak przypomnę - zaśpiewał świszcząc przez dyslokowany nos.

- Zamknij się...

- Już to mówiłeś druhu. Swoją drogą, zapewne tu trochę posiedzimy póki potwór nie odejdzie precz. Masz tam w bagażu jakieś smakołyki? Z góry zaznaczam, praktykuję dietę bezmięsną, na wschodzie w Republice to popularne jest. A ja, jako bard, muszę starać się być światowy.

Najmita przewrócił oczami i zgramolił się na równe nogi. Zastękał, zachwiał się lecz ustał podpierając się mieczem. Brzytwę w garści ściskał wściekle, jakby miał się zaraz wyczołgać spod ogiera kawaleryjskiego i rzucić się w wir ciętych kończyn. Schował broń w pochwę li ponowił syki bólu, między kością a mięśniem rozlała mu się pajęczyna drażniąca nerwy.

- Jak sobie łapę roztłukłem, to przysięgam grajku, zabije... - wymamrotał uchodząc spod snopu bladego światła pod ścianę.

- Och... proszę nie przesadzać, jesteś wszak rycerz nie ogrodnik! Zagoi się pewnikiem, babcia ma miała taki genialny sposób na obtłuczenia...

- Przymkniesz się wreszcie? Śpiewak że do rany łajno przyłóż. Jakbyś się nie zorientował pajacu, to moja jedyna ręka - odwarknął Bezuchy.

Pamflet poprawił swoją pozę, otarł rękawem krew z wargi i odchrząknął znacząco. Demonstracyjnie uniósł złamany instrument. Struny zgrzytnęły o siebie wydając jazgot jak koza na pogańskim ołtarzu bożka płodności.

- Nie tylko tyś tu uszkodzon, ja na przykład mam otwarte złamanie! A w pudle rezonansowym piach się znalazł!

- Rezunowym co... poważnie mówię! Jeszcze jedno słowo a sprostuje ci nos i złamię na nowo. Masz się zamknąć bo wolok to słyszy i nie odejdzie póki będziesz gaworzyć.

Jak na rozkaz, przez dziurę w powale jaskini ulały się szumy wprost z wielkiego pyska włochacza. Bard zamarł z otwartymi ustami, odłożył instrument i zajął się obmacywaniem nosa. Parskał cicho i jęczał ale ogółem spuścił z tonu.

Źwnurh odetchnął, oparł bok na tobole, opatulił się płaszczem raczej niezręcznie i przymknął oczy. Bard coś szemrał o zaburzeniu boskiej symetrii posągowo-portretowego geniuszu. Wolok na powierzchni tupał łapami i szumiał niezadowolony, brzmiało bydle na wzór zapchanego spalaną wełną komina.

Uświadamiając sobie iż nie odpocznie na lodowatym kamieniu, tym bardziej przy dodatkowym akompaniamencie szumów a szmerów, przestał próbować drzemać. Wzdychając sięgnął do wnętrzności tobołu. Wytargał z nich przeleżałą porządnie marchew, powąchawszy warzywo odrzucił je między uroczo małe stalagmity.

Następnie wyłowił pajdę suchego chleba, pleśń tej skamieniałej deski nie objęła. Zabrał się więc do chrupania podczas kiedy to oczy leniwie przetaczały mu się po wilczym dole w jakim wraz z bardem się znalazł.

- O! Chlebek! Masz więcej Źwnurhu? Głodny jestem niemożebnie, zaprawdę powiadam, konia z kopytami a siodłem bym zjadł. Uczynisz pobożny uczynek ciału uczynny i rozdzielisz jadło na nas oboje? - zaszczebiotał Pamflet.

Jego pisklacze prośby pozostały bez odpowiedzi. Najmita kruszył pajdą w ciszy a wzrok uważnie miał wbity w komorę jaskini. Kanciaste płaszczyzny jak wnętrze utrafionego błyskawicą monolitu, nacieki i grzybne zarosty burzyły spokój tego obrazu pospołu ze szramami po szponach. W obliczu sączącego się przez wyrwę stropu światła, błyszczące świeżością.

Chłód nagle zawiał spomiędzy nachodzących na siebie płat kamienia co sterczały w głębi pieczary. Bezuchy zmarszczył brwi i splunął przeżutą pulpą chlebową. Upuścił także niedojedzoną pajdę i położył dłoń na mieczu.

- Mąka z piachem, murwa mać... - wymamrotał ocierając zęby językiem.

Przyciskając plecy do ściany, powstał szarpiąc płaskie rozlewiska plechy. Dobył miecza powoli wsłuchując się w świszczący przez szczeliny przeciąg, syk sączącego się wietrzyku. Gdzieś tam w głębi jaskini musiało być wyjście na świat powierzchni. W z rzadka nietykanych siekierami lasach, takie jamy to zdecydowanie nie schronienia drwali czy leża górników, a domy znacznie bardziej włochatych, twardych czy brudnych stworów. Bezuchy splunął resztką trefnego chleba.

- Grajek, wiesz ty jakie zwierzęta w puszczach nad rzeką Febrori żyją? Woloki, rzecz jasna wielu odmian, ale i bazyliszki kilku podgatunków, biesy spotkać można, czorty dzikie, sarnokrokodyle również. A z dziesięć lat temu to tu pono hybryd i smoka i wiwerna widziano. W jaskini się bydle zalęgło i cały pluton zbrojnych zżarło...

Pokrzyżowane struny zniszczonej lutni zaskowyczały. Pamflet zwinnie rozsupłał instrument i z premedytacją ignorując przerażające parodie dźwięków, wprawił struny w potępieńczy pląs.

- Miłością ogniomiotny gad to tego co trutką pluje, zapałał! Aż mi się taka ballada przypomniała, to o smoczej księżniczce było i ludzkim rycerzu. Na zamku wysokim, król rzekł, zarżnij smoka! A rycerz przez hełm posłyszał zerżnij... a!

Ballada ledwo rozpoczęta, została przerwana ciosem miecza. Bezuchy celnie wyprowadził sztych między luźne struny i owinął je wokół szpicy broni. Zgrzytnęło znów, połamana lutnia wyskoczyła z objęć Pamfleta i poleciała na nacieki.

- Morda głupcze, woloka wabisz!

Upadający instrument załkał chrobocząc po skale, zaraz potem chłód pieczary zagęścił się pod wpływem oślizgłego syku. Jak przeciskająca się szczeliną kadłuba ośmiornica, spomiędzy odłażących płyt skalnych doszły dwójki elfów kolejne groźne syknięcia.

Źwnurh wystawił miecz przed siebie, Pamflet podkurczył nogi pod brodę. Z ciężkiego mroku szczeliny wysunął się dziób. Pełen zrogowaciałych tarcz keratyny, topornie szeroki a hakowaty niby do łowienia szczupaka. Dziób przytwierdzony był do smukłej, pierzastej czaszki, plamistej w swych chorobowych łatach gołej kości.

Upiorna szkarada wbijała w bladolicych nieforemne plamy żółci, napuszczane skrupulatnie smolistymi kropkami. Ogromne ślepia powiększone były spiralnymi przebarwieniami pędzącymi na około, czerwienią rażącymi nawet gołą kość. Błyszczący ozór, giętka igła tkanki wysunęła się rozwidleniem poprzez poszarpane otwory nozdrzy. Druga tego dnia bestia smakowała właśnie z jakim posiłkiem ma do czynienia.

Bezuchy mocniej zacisnął chwyt na brzytwie. Sytuacja opłakania godna, on jeden sam przeciw całemu bazyliszkowi. Jedna ręka, jedno ostrze kontra przyślepła kreatura z podpowierzchniowych pieczar, słynna ze swych brutalnych uczt na dychających wciąż, zezwłokach pechowych ofiar.

Jaszczurzy pomiot wysunął łeb dalej, workowata szyja zatarła o podłoże, spękane szpony obrosłe pierzem zahałasowały na kamieniu. Pod ciężarem zajmującego już połowę dołu bazyliszka, stalagmity pryskały jak bańki mydlane. Przepadłe pod ociężałym krokiem resztki lutni wydały z siebie ostatnie trele żałobne.

- Nosz do stu fur beczek smalcu, pięćset chwał poszło się kochać. Kurwa mać... nie patrz Źwnurhu, bo w kamień zamieni... - charknął bard.

- Wieśniacki stereotyp, spośród trzydziestu gatunków bazyliszków żaden śmierci w ślepiach nie ma grajku. Większość za to pożera na żywca zaczynając od nóg. Jak dają młodym na żer to nawet lepiej, te od lędźwi zaczynają - głucho a bezwolnie dopowiedział Bezuchy.

- To to Źwnurhu, co to za miot?

- Skąd mam wiedzieć? Jestem najemnikiem nie biologiem.

Bazyliszek rozdziawił dziób, niby zniesmaczony niedostatkami wiedzy elfów mrocznych. Zasyczał niczym na hejnał, zatupał łapskami, oddzielił puchowe skrzydła od garbu strasząc przerażonego Pamfleta. Bestia zarzuciła łbem, nastawiła na sztorc chwiejne szpice z kręgów bijące i przeszywająco sycząc, skoczyła ku Źwnurhowi.

Jazgot Pamfleta, ryk bazyliszka, bojowy okrzyk jednorękiego Źwnurha. A na to wszystko nałożył się głęboki szum czającego się u góry woloka.

Oczy najmity rozwarły się do granic możliwości, oto bazyliszkowa paszcza wyprężyła się i pędziła by go rozszarpać. Każdy szpic narosłej kości, każda fałda gardzieli zdążyła mu się wypalić na ścianach czaszki. Poderwał miecz w rozpaczliwym ataku.

"Kraina Snu... widzę ją, widzę wśród kłapnięć dziobu na moich zwłokach..."

Wtem grzmot spadającego cielska, szum charkotliwy a jaskrawo zajmujący pole widzenia prześwit gęstej wełny brunatnej. Bard aż zaskrzeczał z zaskoczenia. Napięcie w mgnieniu opuściło zmęczone ciało Źwnurha, zakręciło mu się w głowie a sztych miecza opadł w kałużę smrodliwej juchy cieknącej z rozmiażdżonego łba bazyliszka.

Z woloka co zagniótł gwałtownie jaszczura, również ciekło. Wbity na ostre wyrostki bazyliszka z bokiem porwanym dziobem stwora, bydle wykrwawiało się dysząc już nie szumiąc. Bezuchy bez zastanowienia podszedł do zwalonych jedne na drugie bestii, zamachnął się mieczem i otworzył tętnicę woloka. Na podłoże groty spadły kłęby wełny jak i bryzgi parującego karmazynu.

Źwnurh wycofał się pod ścianę, otarł pot z czoła i spojrzał na Pamfleta. Ten wstał, otrzepał się i obmacał po nosie.

- Ułożyłbym o tym piosnkę, fraszkę chociaż. No, ale lutnia ma kochana została zamordowana.

- Zgodzę się nawet, Natura jest niesamowita. Co do lutni, to się nie przejmuj grajek, kusze mi też zgnietli, nigdzie nie górze nie wisi...

Sterczeli jak te golemy w krasnoludzkim zamku, gapili się tępo na zabitego masą woloka, bazyliszka sykliwego. Podziwiali niecodzienny widok, na wieki już złączone padliny drapieżców okrutnych a brutalnych, wartych siebie i swego grobu. Ciszę przerwał rzecz jasna, bard Pamflet:

- Jakąż to konfuzję będą te stwory wywoływać śród archeologii mistrzów kilkaset lat w przody! Ileż to hipotez lutnia i kusza nastręczą! Rytuał? Magia? Religia?

- Jak się nie odzywasz to można cię polubić grajku. Swoją drogą, gdzie ty miałeś tamtym wozem zmierzać?

- Ja do Promgrodu bieżałem. Tam przez Febrori się przeprawić myślę i dalej traktem ku Fehkoszrem, miastu kopalń li górali pobożnych w cieniu powagi pełnych, Gór Tesyraźnk co szczyty swe mają jak strzeliste buławy kwiatów diamento...

- Ja podobnie tam idę. Niestety...

 

KONIEC ROZDZIAŁU DRUGIEGO "OSTĘPY CEASRSKIE"

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Lotos 10 miesięcy temu
    Co prawda nie mój klimat, ale przeczytałem i ok. Podoba się.
  • Wieszak na Książki 10 miesięcy temu
    Dzięki za poświęcony czas

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania