Poprzednie częściAcedia Klingi 1

Acedia Klingi 7

Dymy wciąż unosiły się nad rozniesionym w smętną perzynę Fortekynem. Nawet po dwóch dniach silnego pustoszenia, cesarskie syny i ich najemni przyboczni nie chcieli odstąpić, na zgubę rebeliantom, za dobre imię cesarzowej. No i ku pamięci wielkiego patrioty, Kosztlakgsa Batoga.

Las krzyży srożący się pod murami rozrósł się niby zagajnik obłąkanych druidów, takich składających ofiary z piskląt wiwern i starających się płodzić hybrydy elfów z biesami. Wachta między suszonymi na zdartych z podburzonej zabudowy belkach, buntownikami nie była najmilsza.

Ktoś jednak musiał ją wykonywać, choćby w ramach kary. Od zdobycia miasta wybrańców na tą zsyłkę było jeno dwóch, ludzki najmita Knerlam i wyniośle mroczno elfi najemnik Sierpacz.

Ten pierwszy kołysał się na swojej włóczni szarpiąc za brodę nerwowo, niosło go potężnie. Sierpacz zaś spokojnie wsparty o jeden z krzyży, dokładnie golił swoją łepetynę, sierpem oczywiście.

- Grom jasny mnie strzeli - wymamrotał Knerlam przestając się bujać i jąć walić drzewcami broni w ziemię.

- Twoja wina. Ja mówiłem, ostaw kundlu. Ale nie, wielki pan awanturnik musiał się dochodzić. Co ci było po tych kilku białogłowach? Któraś ci siostrę przypominała? - zadrwił mroczny elf zaginając uszy by przypadkiem ich nie skrobnąć.

Wszak to byłby paskudnie obrzydliwy omen.

- Możesz mnie iskać. Ja nie dam sobie w mordę pluć. Szczególnie żołdactwu, i to jeszcze z łuczników.

- I co? Za przeszkadzanie w łupieniu Kapral wysłał cię w krzyże.

- A ty to święty, kredomordy. Przynajmniej chciałeś mnie wesprzeć.

- Na moją własną zgubę.

Pogawędkę przerwał im otyły jegomość dogorywający nad nimi. Zajęczał, zaparskał i zaczął się nieprzystojnie wypróżniać w ostatnich podrygach. Sierpacz z wrzaskiem banshee odskoczył spod krzyża. Zgiął się zwinnie i wybrał ze zdeptanej ziemi ceglany odłam.

Pocisk trafiwszy w twarz umierającego uciszył był go do reszty. Knerlam roześmiał się na to szczerze.

- Elf cętkowany kto to widział! Ło kurwa!

- Zawrzyj pysk brudasie - odwarknął Sierpacz.

- A co? Popłaczemy się śmierdzielu? - wydyszał Knerlam.

- Gardło ci zrezam, ktoś tu bieży.

Człek w mig się opanował, podobnie do elfa. Oboje przyjęli bojowe postawy. Ktoś zaiste szedł ku jedynym dwóm wartownikom rozniesionej bramy, przemykając lekkim krokiem między gęsto nastawianymi krzyżami.

Przybysz był elfem mrocznym, tyle można było powiedzieć od razu. Powłóczysty płaszcz aksamitnej czerni, spiczaste buty sowicie wypastowane i wiązana jak wiklinowy chwyt, jaskrawoniebieska chusta na czole.

Przemykał między palami raz znikając raz falując. Bez słowa, bez najmniejszego szmeru. Niczym przeklęty upir.

- Duch Śmierci Zgut - wychripiał człek.

- Od razu Otchłań w własnej osobie. E! Stać! Nie widzisz włóczykiju że miasto zamknięte?

Elf w czerni zatrzymał się, nie od razu. Wyszedł z najtłoczniejszego gąszczu na otwarty placyk ze świeżymi nieszczęśnikami. Wciąż ignorując stróżów, oglądał ukrzyżowanych uśmiechając się pod nosem i co rusz kiwając głową.

Wyzierające spomiędzy cienkich warg zęby, miał szczerozłote. Kły w szczególności bogate, bo i z włóczonymi weń rozkruszonym ametystem.

- Przybiliście tu jakichś nietypowych elfów? - odezwał się nagle, zupełnie neutralnie, głos miał ino jak zgniatany pergamin.

- Co? Eee... ta. Cudaki się znalazły. Typ z tatuażem na języku, taka jedna co ze strachu przed żołnierzami sobie wargi wycięła... - wydukał skołowany Knerlam.

- To może wyrażę się dokładniej. Różowe oczy, ucięte uszy, najemnik. Źwnurh mu na imię. Jak tu nie wisi, to gdzie go mogę spotkać?

Wartownicy spojrzeli po sobie, Sierpacz wzruszył ramionami i odpowiedział:

- Zaginął w akcji. Pewnie jak plądrował to mu się coś na łeb osunęło i pyk. A taki pono mocny a sławny.

- Wątpię żeby zginął. Cóż, nie jesteście za dobrymi informatorami - westchnął złotozęby i ruszył między nich.

Najmici drgnęli zaskoczeni. Nastawili raźnie broń, elf jednak się nie zatrzymał.

- Gdzie lezie!? - charknął Knerlam.

- Szukać druha. Z drogi.

Nim sierp czy włócznia poszły w ruch, płaszcz załopotał po wężowemu. Warta została roztrącona na boki a mroczny elf o złotych zębach wszedł do miasta ot tak. Pozostawił po sobie jedynie nie mających pojęcia co robić zbrojnych.

Ku swemu zniesmaczeniu uświadomił sobie, iż trudno było szukać w rozgromionym Fortekynie kogoś godnego dyskusji. Po prażonych słońcem pasach gruzu przetaczali się pijani wojowie, w ostałych się z oblężenia budynkach zagnieździły się jak próchnica w zębie, lgnący za wojskiem kramarze i ladacznice.

Pożytek był z tego taki, nikt nie zwracał na jego osobę szczególnej uwagi, między jednym kordonem niewolników a gardłowaniem łupiących zmarłych łotrów, wsiąkał w rumowiska. A było w czym się chować. Nigdy jeszcze nie widział siedliszcza tak zmasakrowanego bez użycia magii czy bestii.

A jednak, wszyscy tu prawili o jednym, geniuszu alchemików ze stolicy.

Zatrzymawszy się pod poszarpaną odłamkami ścianą czegoś co niedawno było być może kamienicą, zadumał się. Nawet on czuł pewien niepokój. Wszak kto wie co przyniesie jutro. Tu siła postępu rozjechała rebeliantów, następnym celem może być ktokolwiek. Cesarstwo Taranzusu nie wybrzydza w wyborze wrogów.

Z dość bezproduktywnego gapienia się w pomalowane zaschłą juchą, szczępy budynków, wyrwał go krzyk. Nawoływanie konkretniej, rozgrzana okowitą piątka żołdaków kręcąca się przy sporym kraterze opodal na środku czegoś co pewnikiem musiało stanowić ulicę.

- Kumowie! Coś tu jest! - wydzierał się jakiś miecznik.

- Noś kamień, wygrzebiem - wtórował inny.

- Błyszczy się! Szafir to jest! Bogowie...

Padłszy na kolana, rozgrzebywali gruzowisko ochoczo. Tak nieznośnie nieobecny, zupełnie niepasujący do rozpaczliwego wyglądu Fortekynu, zapach magii uleciał do złotozębego. Jak niesiony wiatrem liść, wstał i poszedł do uwijających się na czworakach mrocznych elfów.

Stanął nad niemi i zaciągnął się. Ostra woń many przekuwanej w agresywne kształty. Lubił taką magię.

- Ja bym sobie dał spokój - ozwał się do klęczących.

Ci jeno poodburkiwali wulgarnie i pogłębiali wyrobisko. Już dokładnie można było dostrzec lśniącą w słońcu półsferę z bijącego słabą mgiełką. A gdzieś pod tą spękaną osłoną, gniewnie żarzące się oko...

Grzmot jak wyłamywane witraże świątynne, zbrojni bawiący się w archeologów zostali wyrzuceni wokół. W wyprysku migoczących zrębków kryształowych, ze swego okopu powstała zapocona, rozczochrana mroczna elfa.

- Kobita! - jęknął któryś z żołdaków.

Magiczka prychnęła na te słowa z pogardą. Wygramoliła się z dołu uprzednio odtrącając pomocną dłoń złotozębego. Wyprostowawszy się, strzeliła donośnie z kręgosłupa i zaczęła pedantycznie otrzepywać swój kubrak. W międzyczasie strzelała złym spojrzeniem ze wściekłego oka na wszystkie strony.

Ośmielić odezwać się do niej, zdołał jedynie złotozęby. Błyskając ametystami ukłonił się z szacunkiem przed swą pobratymicą. Zaskarbił tym gestem dłuższą chwilę wzgardliwego spojrzenia.

- Białokrólowa jak sądzę? Piękna to li wyrafinowana sztuka naginać białą magię - odezwał się lustrując elfkę dokładnie.

- A ty mi śmierdzisz telekinezą. Nie zadaję się z psychomantami, nic osobistego, wszyscy jesteście po prostu jebnięci w głowę - sparowała magiczka, raczej opryskliwie.

Elf zachichotał serdecznie i jeszcze mocniej jął wpatrywać się w ukorzoną kobietę.

- Jest pani zaprawdę czarująca, to z serca płynie, nie chcę się przeto narzucać...

- To zamknij pysk zębaczu i wracaj do wpierdalania kamieni tymi kłami. Ja mam do znalezienia takiego jednego chujka, bez uszu, mroczny elf, rękę mu przeszyłam to pewnie łazi z nią jak z gałganem...

- Proszę proszę... taki ponoć ten świat wielki. Nie zgadnie pani, ja również szukam mrocznego elfa uszu pozbawionego. Źwnurh mu na imię.

Lekceważące otrzepywanie się ustało. Magiczka nareszcie odezwała się do nieznajomego poważnie.

- I co w związku z tym? - spytała podejrzliwie.

- Razem będziemy mieć większe szanse na dopadnięcie go, ot cała filozofia.

- Skąd możesz wiedzieć, że chcę go dopaść? Może jestem mu winna monety i chcę spłacić dług?

- Znam go droga pani, Źwnurh potrafi robić sobie jedynie wrogów.

Magiczka roześmiała się klepiąc złotozębego w bark. Otarłszy łezkę z kącika nieprzykrytego grzywką oka, uśmiechnęła się do mężczyzny ciepło.

- Kaneipi mi mówią

- Me imię Zurkyneh. Swoją drogą, ma pani zaprawdę przepiękne, wyraźnie zadbane uzębienie...

Białokrólowa z lekka zarumieniła się i uciekła okiem w bok. To jest opuściła gardę wystawiając się na atak. A ten nastąpił błyskawicznie. Chybotliwe palce Zurkyneha wystrzeliły spod płaszcza z niepokojącą precyzją wchodząc między wargi zszokowanej Kaneipi.

Obnażając zęby elfki, Zurkyneh nachylił się zaglądając w usta z zadowolonym uśmiechem na swych własnych. Odruch wymiotny wstrząsnął Kaneipi, powtórzył się dwakroć silniej kiedy to jej język został szarpnięty.

- Lewy siekacz boczny od tyłu lekko pożółkły... trzeci trzonowiec prawy, o zgrozo, ma szkliwo nadpęknięte... jeśli dobrze widzę...

Fachową ekspertyzę przerwał Zurkynehowi bolesny cios obcasem w kolano. Jego przymusowa pacjentka odstąpiła kroku plując pod nogi i na płaszcz swego oprawcy.

- Co to do ciężkiego chuja minotaura miało być!? - wrzasnęła kiedy to wokół prawicy wykwitło jej parę kwarcowych strzałek.

- Wybacz... taki przymusowy nawyk.

- Stać zboczeńce! - wydarł się jeden z żołdaków.

Teraz dopiero para zwróciła uwagę, że grupka zbrojnych, która odkopała skarb o fioletowych włosach, na powrót się zbiła. Stali z dłońmi na mieczach starając się wyglądać poważnie oraz groźnie. Jednak w obliczu dwójki sztukmistrzów magicznych, z czego jednego lubiącego zaglądać w cudze usta, nie wychodziło im to.

- Cokolwiek panowie oczekują, nie. W tył zwrot żołnierze do baraków. Chyba że chcecie jednak lazaret odwiedzić - uprzejmie zagroził Zurkyneh.

Wyrzucając ręce w górę, łopocząc płaszczem i rozdziawiając wargi w pełnej prezencji swego bogatego uśmiechu, poruszył ziemię. Grupka skorych do bitki lub też czegoś innego żołnierzy zadrżała. Z jakże gęstego rumowiska uleciały im nad głowy stargane belki czy ponure gruzy.

Telekineza uczyniła na nich spore wrażenie. Ich prowodyr zdjął trwożnie swój szyszak brzęcząc nakarczkiem i ozwał się z szacunkiem:

- Wymarsz nam się zbliża. Dobrodzieju czarodzieju, miłego dnia życzym.

Usuwając się spod cienia lewitujących zrębów, uszli zrujnowaną ulicą w ciszy li spokoju. Gruzy z rumorem opadły w ziemię. Zurkyneh zaklaskał sam sobie i zwrócił się do Kaneipi:

- To cóż teraz uczynimy, ma wspólniczko? Pytałem już tu i tam, nikt nie wie gdzie Bezuchy się podziewa.

Pod rozchełstanym podczas telekinetycznego kuglarstwa płaszczem, magiczka ujrzała rzecz z goła nieprzyjemną. Pęk najróżniejszych zębiszczy ciężko wiszący mu na klatce piersiowej. Obślizgły dreszcz przeszył Kaneipi, mimo to, zdobyła się na neutralny ton.

- I tak po prostu sobie poszli. Cóż, pierw znajdźmy coś do żarcia, ta zabawa w kreta porządnie mnie wygłodziła.

Posiłek znaleźli, a raczej wymusili pokazem kwarcowych igiełek, w urządzonej naprędce garkuchni w mniej zniszczonej części miasta. Rozparty w zdemolowanym banku, przytułek dla cudem wygrzebanych spod ruin kolaborantów mimo wszystko wiernych majestatowi cesarzowej.

Skończywszy opracowywać parę półmisków cienkiej jak wierzbowa witka zupy, Kaneipi zarządziła ruszenie w dalsze poszukiwania. Znudzony przedłużającym się pobytem w obskurnym azylu, przysypiający Zurkyneh entuzjastycznie przystał na tą propozycję.

Nie zdołali porządnie zastanowić się nad swym kolejnym krokiem a przed nimi, na jako tako uprzątniętej z ciał i odpadów drodze, roztrzaskała się rzucona butla. Rozbite naczynie roztaczało silny odór gorzałki, niemal tak mocny jak głos który zaraz potem posłyszeli.

- Wy dwaj kurwa! Kredomordzi!

W ich stronę, specjalnie przepychając się obok nielicznych przechodniów, kroczył chwiejnie wulwer o obandażowanej łepetynie i czarnym umaszczeniu. W jednej łapie powłóczył chepesz a drugą gniótł szyjkę kolejnej butelki wody ognistej.

- Słyszałem że szukacie Źwnurha, wy męty jedne! - zawył merdając wściekle ogonem

- Ja cię znam kundlu! Byłeś z tym jebańcem! - warknęła Kaneipi wyrywając się w przód.

Od rękoczynu powstrzymał ją Zurkyneh stając między postępującym komicznie szerokimi krokami wilczurem, a białokrólową nad uszami której zabłysły magiczne strzałki.

- Nie wszczynajmy chryi Kaneipi. Ty, wilku, co ci do tego, iż szukamy Bezuchego? Znany jest tu i ówdzie...

- Zdradził mnie! - parsknął rozpaczliwie wulwer.

- Zgaduję więc, iż również...

- Zajebię szabloucha! Drugą łapę mu odetnę i w dupę wsadzę! - zawarczał i wlał do pyska srogą porcję trunku.

Zurkyneh mimo zastania ochlapanym, zaświecił zębami przyjaźnie. Pokiwał z zrozumieniem głową i korzystając z przerwy na wentylowanie się wywieszonym ozorem jaką podjął wulwer, spytał się:

- Jest nas zatem trzech. A to już potężna liczba. Pytanie jednak, wiesz gdzie nasz pożądany osobnik się znajduje? Oby tylko nie zginął w oblężeniu...

- To by poważnie zabiło mi nastrój - wtrąciła Kaneipi.

Wilk łypnął na nich zaropiałymi oczyma, poruszał oklapłymi uszami i wyszczerzył nadgnity ostrokół zębów. Nieprzystojnie szarpiąc dwójkę mrocznych elfów za odzienie, odciągnął ich między ściany zapadłego się budyneczku z kamienia przeszywanego nietypowo, żółtą cegłą.

- Gadają wszyscy, idioci skończeni, ptasie móżdżki jak harpie ino głupsze... ale nic nie wiedzą. Źwnurh Bezuchy... to przeklęty dezerter jest...

- Weź się odsuń gadzino! Wali od ciebie jak ze zbutwiałej gorzelni! - jęknęła Kaneipi.

Mimo niemiłych słów i profilaktycznego ciosu obcasem w łapę nożną, wilczur kontynuował wywód zgarbiony. Chuchał oparami już tylko w Zurkyneha, któremu nie wydawało się to irytować.

- Jak łupiliśmy po rozpirzeniu miasta, to coś mu na łeb padło i mnie we mój własny czerep łup! - krzyknął podkreślając swe słowa wymachem ręki.

Ku swej wewnętrznej tragedii, machnął ręką dzierżącą wciąż butelkę. I ta rozbiła się chlapiąc alkoholem po złamanej w pół ścianie jaka stała się jej mordercą. Wulwer jakby zamroził się smętnie gapiąc w zniszczony przedmiot.

- I zbiegł niezauważony? - dopytał elf.

- No... ale ogon dam sobie wyrwać, że go wytropię. Nawet w morzu trupów i gówna znalazłbym tego gnoja, ścierwojada...

- A więc, współpracujmy! - oznajmił radośnie złotozęby.

- Junat jam jest! - krzyknął wulwer wyrywając się ze stuporu.

- Miło poznać. Ja jestem Zurkyneh, a ta szykowna dama to Kaneipi.

Junat i elfka zmierzyli się wzrokiem. Wulwer zaśmiał się przerywanie. Kaneipi rozkruszyła wiszące nad nią strzałki, pył uleciał wprost w wilczy pysk.

- Co? Oczko ci wyłupał, wiedźmo - wykrztusił po czym zgiął się w kucki i jął kichać jak opętany co chwila jęcząc o bólu pod czaszką.

- Główka nie boli? Futrzasta spierdolino. Kichaj sobie, byle nie na moje pantofle.

- Spokój! Mamy zabić Bezuchego, nie siebie nawzajem. Cóż, przynajmniej nie teraz...

- Temu nie wsadzisz łap w pysk!? - obruszyła się magiczka.

- Kaneipi kochana, nie chcę się tężca nabawić.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania