Poprzednie częściAcedia Klingi 1

Acedia Klingi 4

Magiczka czyniła kolejne zamachy swymi kryształowymi wyroślami, cios za ciosem wypychając Bezuchego w głąb uliczki. Pazur roztrzaskiwał deski niskich przybudówek, zaś lanca zdzierała cegły z murów kamienicy pod którą przenieśli swą potyczkę.

Źwnurh unikał drżącego pazura lgnącego do jego podbrzusza jak i zdołał zbić lancę po trzykroć nim ta wypełniła mu krtań swym szpicem. Nie znajdował okna do ataku, bowiem za każdym wykonanym przez białokrólowa ciosem, nadlatywał kwarcowy bełt. Mógł więc jedynie płazować kolejne uderzenia i drobić stopami w tył.

A medalion leżący przy Plizgaczu z sieczką w środku czaszki, oddalał się coraz bardziej. Źwnurh teoretycznie mógł liczyć na Junata, lecz zapewne wciąż lekko zdezorientowany ciosem puklerza wulwer, miał na głowie co najmniej jeden oddział straży.

Znad nienagannie ułożonych włosów elfki, przyfrunęła para magicznych pocisków sztucznego lodu. Najemnik zagiął nadgarstek, napiął mięśnie i uderzył w pędzącą ku głowie strzałkę, bełt rozbił się prawie że na pył. Przed drugą, podstępnie chwiejącą się w kocie igłą nie zdołał sie uchronić.

Kolec wszedł w prawe przedramię, zakręcił się niby pod wpływem uśmiechu białokrólowej i wystrzelił z drugiej strony kończyny. Mimo iż od wczorajszej bitwy, Źwnurh miał stępione czucie pechowego członka, ból był jaskrawy jak nigdy.

Róż tęczówek okoliły mu krwiste ciernie żyłek a zęby ponownie zacisnęły się na pogryzionych policzkach. Prawica jęła ciążyć mu jeszcze bardziej, rękaw przeszywanicy opuchł spity krwią.

- Zabawa była przednia bezuchy gnojku, ale wolałabym już wracać do łóżka. Sen to ważny komponent w konstruowaniu urody - powiedziawszy te słowa, magiczka ziewnęła pogardliwie.

Lanca zatoczyła koło, zgrzytnęła cierpko na ostrzu i odkształcając się jak plama rtęci, jęła owijać wokół brzytwy. Źwnurh nie był w stanie wyrwać swej broni z mackowego chwytu kryształu, zaparł się nogami, wytężył mięśnie i nic.

Podobne do firnu, niebieskawe nacieki oblazły mu dłoń zakleszczając ją na trzonie rękojeści. Szpic lancy zadrżał, rozpęknął się z lekka, napełnił się jasnym światłem. Mroczna elfka rozchuliła usta w perlistym uśmiechu.

- No to koniec - rzekła radośnie.

Bezuchemu przypomniało się jak to widział kiedyś pewnego białokróla co wiązkami światła ćwiartował napierających nań ciężkozbrojnych piechurów. Bez mrugnięcia, usłał był wokół siebie ostrokół z niemożliwych do rozpoznania ciał.

"A więc magia mnie wrzuci do grobu? Czemu nie, oby tylko wpuszczono mnie przez tą bramę z chmur. Oby to wino w rubinowych kraterach było dobrze leżakowane... dziś noc... dziś to się skończy."

Jedna ze stróżek udającego firn, magicznego kryształu ściekając z ostrza, nabiegła na szafir. Niebieska barwa niby szkła zakryła głęboki błękit raczej skromnego klejnotu. Wnet w uszach elfów zawirowało i obu ogarnęło zdziwienie.

Wężowata lanca znieruchomiała, zgasła zaraz i pokryła się siatką chaotycznych pęknięć. Podobnie zszarzał pazur zaś świetlista wyrwa nad głową magiczki, wyparowała nagle. Lico elfki było oszpecone grymasem zwierzęcego przerażenia, fuksja jej oczu zdała się wespół z jej tworami, stracić nasycenie.

Źwnurh wyrwał miecz w kaskadzie kruszonego kamienia, jeszcze przed chwilą świecącego maną. Skruszył również tkwiący w ramieniu sopel. Wziął zamach wyprowadzając cięcie z góry, tor miecza zaznaczył się drobinami roztrzaskanego kryształu.

Wrzask uwiązł w gardle białokrólowej, żyły wyszły jej na łabędziej szyi. Wygięła się, szarpnęła widocznie teraz za ciężkim, zwałem ponurego diamentu. Rozpaczliwie machnęła pazurem, ostrze miecza zazgrzytało, wpiło się między pęknięcia.

Stukocząc pantoflami, porwała się w tył. Ciężar kryształowej narośli wielce pomógł, opylona tymże samym kryształem rękojeść miecza wyślizgnęła się najemnikowi z dłoni. Elfka obróciła się na obcasie i wyrżnęła plecami w ścianę. Prawica jej opadła i roztrzaskała się, miecz Bezuchego spadł na bruk. Osunęła się trochę po ścianie.

Zadarła głowę do góry, już stał nad nią. Twarz pokryta strupami, uszy ścięte boleśnie, jedna ręka zwisająca jak tknięta paraluszem. Białokrólowa chciała wykrzesać choćby tarczę, choć jedną strzałkę. Nie rozumiała co tak właściwie się stało, miała przecież many w opór, energii fizycznej takoż. A jednak jej zaklęcia przestały działać...

Zerwała się na równe nogi i uderzyła pobratymca w twarz znacząc mu policzek śladami paznokci. Najemnik chwycił ją za przegub, ale miał tylko jedną sprawną rękę. Szarpali się tańcując w ciasnej uliczce, szpiczaste paznokcie magiczki drapały Bezuchego co chwila, najmita zaś próbował obezwładnić kobietę jednocześnie nie dając rozdrapać sobie tętnicy.

W pewnym momencie podciął jej nogi, ona nie pozostając dłużna, wygięła się niby żmija i obcasami obu pantofli trąciła go w kolano. Poleciał jak długi, obijając sobie głowę o pobliską ścianę wylądował na ziemi. Zamrugał łapiąc ostrość widzenia, oto w zasięgu ręki, na zabłoconym bruku leżał flamberg, którego upuścił powalony zaklęciem.

Ślizgając się po brudzie alejki, dosięgnął brzytwy. Kiedy tylko złapał za broń, na jego gardle zacisnęły się dłonie magiczki. Paznokcie wpiły się mocno w skórę, nerwy zadrżały pod ich naporem kiedy w wyraźnym trzasku, kryształowe kolce jęły z nich powstawać.

Najmita charknął, zawiosłował nogami. Białokrólowa na to warknęła coś nieartykułowanego i przycisnęła plecy elfa kolanami. Lico Bezuchego szybko nabiegło krwią a pod kopułą zrobiło mu się duszno.

Wnet przed oczami pojawił mu się przebłysk tak bardzo upragnionej bramy. Zaraz potem majak został zatruty wspomnieniami z pełnego pajęczyn i pleśni magazynu. Wichura myśli jaka w jednym momencie owładnęła głowę Źwnurha była przytłaczająca.

Mimo to, zdołał umocnić chwyt na rękojeści i w mdlącym łupaniu kręgów, wygiął się. Nim białokrólowa upadła w rynsztok, Źwnurh ciął flambergiem, wprost w twarz.

Elfka zawyła zasłaniając lico dłońmi. Padła na plecy z jękiem i zaczęła się trząść jak trafiona kolcem jadowym szerszenia. Między jej zadbanymi, smukłymi palcami w mig wystąpiła krew.

Rozchlapując zawartość rynsztoku, Bezuchy zgramolił się na nogi szurając flambergiem po cegłach. Jakby nie zwracając uwagi na dławiącą się własnym rykiem pobratymicę. Podszedł do miecza i uprzednio wpychając sztylet za pazuchę, podniósł brzytwę. Wokół szafiru wbitego w jelec, wciąż tkwiły nacieki kryształu białokrólowej. Podobnie w szyi Źwnurha.

Kwarcowe opiłki zagryzły go nagle, upominając się o uwagę. Starł je rękawem oblepionej zaułkową mazią przeszywanicy. Postąpił kroku nad łkającą z bólu elfkę. Uniósł miecz, szafir znów wyłapał parę księżycowych promieni jakie ukradkiem prześlizgiwały się między budynki.

- Magiczny miecz... - mruknął Źwnurh - Skąd coś takiego?

Lewa ręka zadrżała mu ze zmęczenia. Zaś prawica zakłuła świeżymi ranami i wciąż tkwiącymi w środku drzazgami kryształu. Źwnurh skrzywił się widząc krwawe łzy wypływające spod dłoni białokrólowej.

- Zabiję! Zabiję cię, łeb urwę! Skurwysynie! - wrzeszczała w drgawkach.

Swoistą zadumę elfa, przerwał trzask metalu. W uliczkę wpadł okrwawiony milicjant a zaraz za nim pojawił się Junat. Garbił się i dyszał jak rasowy chart po gonitwie za turem. Samemu był z lekka raniony, jedno ucho rozcięte w pół, nowa szrama na łbie i spływające po łapach czerwone ślady bijące spod rozwalonego kiltu.

Wulwer ciągnął za sobą swój umiłowany chepesz, a nań nabitego zbrojnego w pozycji laleczki rytualnej z przewierconym sercem.

- Na psa urok! Bezuchy Źwnurh kolejnego maga rozwalił! - wybełkotał a z rany na łbie poleciała mu kolejna krasna wstążka.

Żołądek ścisnął się w obolałym bebechu mrocznego elfa. Opuścił miecz i przekroczył nad magiczką. Ta już kwiliła słabo, utrata krwi zrobiła swoje. Prąc wprzód całą szerokością uliczki, Źwnurh zakomenderował:

- Bierz wisior i w nogi kundlu.

Junat uśmiechnął się szeroko prezentując nowy ubytek w paszczy. Ze śliskim zgrzytem wyrwał chepesz z trupa i zasalutował nim bryzgając juchą wokół.

Do piwniczki spadli jak wory ziemniaków co to wypadły z garści niedożywionemu chłopu. Latarenki jakie zostawili przy tunelu, wciąż paliły się żwawo. Przez przymkniętą klapę w powale dobiegł ich głuchy dźwięk alarmowych rogów, kolejny z resztą.

Nagle Junat zaczął się charkliwie śmiać. Źwnurh od razu obrzucił go pytającym spojrzeniem, nie zapominając przeto by wyrazić oczami również pogardę.

- Ale oni to psia macierz, dobrze wywijali ostrzami! Jeden miał kusze nawet! Kusze! Strzelił gnój, i byłby mnie w jajca ugodził, ale wziąłem jednego za łeb i się zasłoniłem. Uwielbiam robić żywe tarcze, powiadam, to jest dopiero żart. Zdychać ze śmiechu ino.

- Zawrzyj wreszcie pysk. Nie zgubiłeś tego chujstwa po drodze?

- No co ty. Mam ja ci to. Łap!

Wilk zdjął medalion i rzucił elfowi. Bezuchy złapał bez problemu, wcisnął do torby w napchane fiolkami przegrody. Z tejże torby dobył kanciastą flaszeczkę z przeźroczystym płynem. Wyrwał koreczek zębami i upił połowę. Resztę rozlał po ranach jako tako w nie trafiając.

- Masz jeszcze trochę tej wódeczki? - zagadnął wilk.

- Nie.

- Nie dla psa kiełbasa, rozumiem - zachichotał Junat.

Wulwer ziewnął przeciągle trzaskając kościami i poprawił pozycję na jakiś antałkach śmierdzących dziegciem. Zerknął na towarzysza a zezwierzęcone ślepia pełne miał szacunku i podziwu.

- Który to już mag będzie? Daję głowę że dziesiąty!

- To mogę ci ją ściąć tu i teraz. Nie wiem który.

- Ale taktykę żeś niezłą obrał. Wziął na misję same takie patałachy co wiadomo że się postarają, robotę ułatwią poświęceniem, no może nie Treser, ale i tak ich wróg wytraci we razie kłopotu. Znaczy się, Dźwigar to dobra chłopina była... ciekaw jestem czy Kapral nam da ich zapłatę?

Junat bezskładnie bełkotał jeszcze dłuższą chwilę, dopóki Źwnurh nie nadepnął mu na ogon wchodząc do tunelu.

 

Ściśnięci w śmierdzącym cudzoziemskimi kadzidełkami i zastawionym nabrzmiałymi rzeźbieniami mebelkami namiocie, zgromadzili się najważniejsi dowódcy. Głównie pułkownicy, wszyscy ze szlachetnych rodów rozłożystych warujących przy ciężkich od złotego runa ciżmach kolejnych cesarzy.

Cała ta banda trwała rozwalona na stołkach i przy stolikach w oczekiwaniu na swego przełożonego. Z nadania Jej Wysokości Cesarzowej, pacyfikatora rebeliantów z Fortekynu, generała-porucznika Kosztlakgsa zwanego trwożnie Batogiem.

Dużo plotek nie oklepano, za wielu kielichów nie przechylono, a w łopocie swego szerokiego płaszcza, do namiotu wpadł generał-porucznik. Na raz pułkownikostwo skoczyło na baczność, jednocześnie wykonali salut li powitali Kosztlakgsa wszystkimi jego tytułami.

Roztrącając stołki wysokimi butami, trącając kadzidła postawnymi naramiennikami z jeleniego poroża, dopadł oficer nad oficery stołu z płóciennym zawiniątkiem. Przy nogach Batoga plątał się skarlały cerber o szyjach opinanych przez koralikowe obroże. Ślinił się i wdzięczył do swego pana, nie mniej jak otaczające go dowództwo.

Generał ostrożnie złożył dłonie na zawiniątku, uśmiechnął się czule oraz przymknął oczy. Z błogim pomrukiem odchylił głowę w tył. Stan spokoju przerwał któryś z pułkowników nieśmiało stukając sygnetem w poroże.

Kosztlakgs ściągnął gniewnie brwi i obrócił się na obcasie. Naramiennik-poroże generała-porucznika wyrżnęło w czoło niecierpliwego oficera.

- Nie będzie żadnej nocnej narady! W tył zwrot i wypad łachmyty! - ryknął Batog.

Jak rzeka bijąca przez rozprutą smoczym pazurem tamę, pułkownikowstwo w usłużnym milczeniu wylało się z namiotu potykając się jeden przez drugiego. Kosztlakgs pokręcił głową z dezaprobatą.

- Dumne syny Cesarstwa Taranzusu a bez oćwiczenia kijem to podetrzeć się nie umieją. Słowo daję, mnie zabraknie to Fortekyn będzie się stawiał jeszcze i dekadę. No, ale ten specjalny transport to na jutro ma się zjawić. Ach, cóż to za geniusz mój, idealnie odzyskano medalion. Teraz bez przeszkód będzie można walić w buntowników nawet i żywiołakami.

Skończywszy się napuszać, zasiadł za stolikiem. Z nabożną czcią rozsupłał szmatkę a źrenice rozwarły mu się łakomie. Na twarz padł mu jasny odblask świecowych płomieni. Cerber zakołysał nagle łbami i podreptał z dala jeżąc sierść na kłębie.

- Nareszcie... długo zagubiony, klejnot mego rodu z powrotem w mych dłoniach...

Oszczędnymi, pełnymi bogobojności ruchami, generał-porucznik uniósł wisior i złożył go na swym karku. Odetchnął z ulgą, jakby właśnie przeprowadzono na nim koronację na cesarza czy innego władykę.

Złożony na piersi medalion niespodziewanie zadrżał, zdziwione oczka Kosztlakgsa Batoga wyłapały nawet wiązkę błękitnego światła wybijającą ze żłobionego herbu rodowego. Ognik na dwoje rozdzielił obwiedziony labrami hełm typu żabi pysk oraz czaszę mantykory pod nim.

Wybuch jak agonalny ryk olbrzyma i słup niebieskawego ognia dostrzegalny był z niemal całego Fortekynu.

 

Palce otyłego rajcy miejskiego były jeden po drugim wyłamywane, ich właściciel ewidentnie nie posiadał się z radości. Poprzez cały stół pchnął kufelek z winem, naczynie zatrzymał się przy pękatym trzosie.

Siedząca naprzeciw rajcy kobieta złapała naczynie i wylała całą jego zawartość w gardło. Skrzywiła się kiedy igła zatańczyła w palcach ślęczącego nad nie medyka. Szew szedł równiutko po skroni do zasłoniętego opatrunkiem lewego oka.

- Sikacz zwykły. Który to niby rocznik?

- Saherimun z siedemdziesiątego pierwszego pani Kaneipi. Kazać podać bezy?

- Nie, ja się stąd zabieram najpóźniej jutro. Możesz zjeść moją porcję.

- Och, nie chcę być bardzo natarczywy, lecz w imieniu rady miasta pozwolę sobie zaoferować propozycję przedłużenia kontraktu...

- Wy się cieszcie że bomba zadziałała. Taki urok mógł na przykład źle wysłać mi sygnał myląc czystej krwi mrocznego elfa z mieszańcem. Zdetonowałam to licho w obozie wojska, mówiłeś że fajerwerk niczego sobie, he? A nie to nie. Wolę tu nie być kiedy mury padną.

Rajca zasępił się, długie uszy drgnęły mu niespokojnie.

- Nalegam, zapłata będzie trzykroć tłustsza. Wszak odniosła pani obrażenia...

- Może i dacie mi gruby trzos ale pewnie nie tak opasły jak ty. A rana... zdarza się. Przecież żeście mnie nie poinformowali, że mogą wysłać magów - odparła Kaneipi odsyłając kufelek zgrabnym ruchem.

- Pokonać dwóch magów, i to jeszcze tak, że pył się ostał. Jest pani doprawdy wielka, pani Kaneipi - zachwycił się rajca.

Elf zabrał kufelek i napełnił go po brzegi winem. Podał porcję magiczce skłaniając głowę nisko. Smukłe palce znów porwały gliniany walec wysadzany złotą blaszką by trunek mógł zniknąć w łabędziej szyi.

- Jakbym nie wiedziała grubasie. Polej jeszcze. Te, cyrulik, długo jeszcze będziesz się certolił!? Szybciej mnie łataj! Wiesz ile ja mam kiecek do spakowania!?

"I jeszcze jedną sprawę do wyrównania. Bezuchy mroczny elf, łatwo będzie gnoja znaleźć."

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania