Poprzednie częściAcedia Klingi 1

Acedia Klingi 8

Nawet potworne śniegi głębokiej zimy dalekich, północnych rubieży Cesarstwa, nie były w stanie zakryć tylu zwłok. Jak wraki upiorowych kryp widmo wybijające między bałwanami w czas sztormu, sterty ciał wybrzuszały się ponad śniegi. Ropne narośle na cerze podniosłej arystokratki, plwocina nagłego ataku zarazy na wciąż białym płótnie z przegnitą sztalugą.

Usypane w stosy, posegregowane według płci. Dokładnie, urzędniczo. Nieważne jak starannie złożone, i tak odkształcał je rozkład zdający się żywo opierać mrozowi. Nekromancję było czuć niezwykle silnie, język tężał od jej posmaku, oczy łzawiły od jej nadobnej woni, umysł wrzeszczał by przebierać nogami precz.

Cyple mężczyzn o odciętych uszach, rozpołowionych nosach, wyszarpanych genitaliach. Czerniły się zaschniętą na firn krwią, błyskały groźnie bronią jakiej zapomniano z nich odrzeć. Sierpy, kosy, szpadle, kilofy... broń godna, broń na której można polegać. Taka zdolna do pójścia w drzazgi pod ciosem nawet kompletnego imbecyla z branki.

Wzgórza kobiet z rozprutymi podbrzuszami, zdjętymi skalpami, zupełnie nieoszczędzonymi. Bo i czemu? Niewolnych ci w Cesarstwie dostatek. Połamane palce wystające z koszmarnych plątanin wciąż gdzieniegdzie jęczących płaczliwie, zdawały się sięgać po pomoc. Błagalne grymasy na rażonych ostrzem twarzach były jednak wystarczalne.

Hałdy dzieci. Okaleczonych najróżniej, najkreatywniej. Jak te spreparowane truchełka na uniwersyteckich wykładach, jak roztłuczone w mak lalki z porcelany i czerwonej, jakże głęboko a niepokojąco czerwonej, tasiemki. Na te kurhany bólu nie sposób było patrzeć.

Mówi się śród niektórych szkół filozofii, że jeśli patrzeć w oczy Pustki, to Ona zacznie spoglądać i w twoje. Prawda jest taka, iż potrafi Ona zaglądać znacznie głębiej.

Otchłań gotowa do podziwu, zachwytu lecz nigdy prawdziwej refleksji, gotowa była w każdym, choćby i rozpękłym, wpłyniętym czy zwęglonym oku martwych elfów mrocznych. Wszyscy ci leżeli teraz w zimnym śniegu a jednak w ciepłych objęciach Krainy Snu, z powodu nad wyraz prostego...

Byli buntownikami. Przeklętymi rebeliantami, pozbawionymi rozumu niepokornymi, niewdzięcznymi separatystami, ulegającymi obcym wpływom intrygantami. Niechaj bogi tego świata ich pokażą i w pył czarne dusze ichnie przemielą paszczami demonów, niechaj zabiją ponownie tych śmierdzących, obrzydliwych przewrotowców.

Łaską było to co ówczesny cesarz kazał im urządzić. Wszak mowa tu o zuchwałym wypowiedzeniu nieposłuszeństwa, obalaniu pomników, zlinczowaniu delegatów stolicy, zaprzestaniu składania daniny...

Odwrócić się od miłości cesarskiej to herezja i szaleństwo. Chorobliwy impuls zakażający zdrowe tkanki, dlatego też trzeba ten nowotwór ogniem i stalą skorygować.

Zaiste, łaską była kaźń jaką mieszkańcom Erdelisfu wystawili cesarscy żołnierze. Z małą pomocą wolontariuszy za monetę, najemników.

Jeden z takowych, elf mroczny o jednym z uszy ściętym w pół, stał między ogniskami łaski, w cieniu krzyży miłosierdzia obleczonych rozpadającymi się zwłokami. Nasiąkał wyrozumiałością ówczesnego władcy cesarstwa i wiedział że nigdy nie odmówi zgięcia karku.

Z pobożnej zadumy wybudził go śpiew strzały. Wyrwało go to ze stuporu jak hak rzeźnicki dobywający niemal już wodnika z topieli pod zapadłą przeręblą. Oderwał jadowicie różowe oczy od trawionego przez ogień masywu Erdelisfu. Zobaczył łuczniczkę jakiej pocisk nie trafił do niego za pierwszym razem.

Umarli zbudzili się. Swymi porwanymi, spieczonym gardzielami zaintonowali pieśń, jakże dobrze pasującą do śpiewu strzały. Wichr niosący popioły i zamieć, roztargał kościane włosy strzelczyni. Nieumarli poruszyli się. Ryjąc koleiny jak po przemarszu wojsk, ruszyli w pląs. Kolejna strzała poszybowała ku stojącemu najemnikowi. Zatoczył się szerokim krokiem.

Krople ciemnej, niczym spaczonej urokiem krwi zabrudziły jedną z niewielu czystych pryzm śniegu. Grobowi powstańcy oszaleli jak pokąsani przez szerszenie. Jęli wyć, rzucać się całymi swymi masami, gnieść swe centra i rozpękiwać skorupy. Lali śluzem, stroszyli odłażące skóry, byli wniebowzięci.

Kobieta o włosach czystszych niż prochy pogrzebowego stosu największych świętobliwych, wypuściła kolejną strzałę. Szafir osadzony w jelcu zdawał się strzelać odbitym światłem coraz to mocniej palącego się Erdelisfu. Strzała rozkruszona jak sopel lodu, upadła w rozlanych pod nogami najemnika nieumarłych.

Żmijowy syk kolejnej strzały. Najemnik zarzucił całym swym ciałem, zamachnął się brzytwą jak wulgarną lagą. Strzała z ćwierkiem odbiła się. Trupiowłosa zaczęła się cofać między zmarłych, najemnik nie mógł pozwolić jej zbiec. Nie. Mógł. Pozwolić.

Brodził w pociętych korpusach, odgryzionych kończynach li zmiażdżonych głowach. Odarte z mięsa kości, wyrwane paznokcie, rozrzucone zęby gruchotały mu pod nogami. Machał mieczem bez wytchnienia, znów został zahipnotyzowany. Tym razem nie rozległą potęgą miłosierdzia cesarskiego, a aktem bezczeszczenia jej.

Odbijał strzałę za strzałą, siekał każdą wstrętną łapę jak chciała go chwycić. Kiedy lepka smoła rozgnitych zezwłoków sięgnęła piersi, nowe wstąpiły w niego siły. Krwawe ognie rozniosły Erdelisf jak wulkan swe własne ściany. Pozornie znikąd nadleciał ogromny, nastroszony kruk. Wczepił się swymi szponami w brzytwę najemnika i wraz z jej ruchami, bił skrzydłami li wrzeszczał radośnie.

Buntowniczka co przetrwała egzekucję miasta sprawką jakiejś bluźnierczej woli, potknęła się. Czy to o własne buty, czy o poległych. Nie miało to znaczenia. Leżała w zaspie stapiając się kolorystycznie z oprószonym popiołem, opitym trupim jadem śniegiem.

Szafir odbił się w jej przerażonych oczach. Zapewne spojrzała w Pustkę. Jakież to oczy tam ujrzała? Smocze ślepia pożogi? Lwie sfery pożarcia? Łagodne bramy Krainy Snu w ongiś różowych oczach najmity?

Miecz opadł. Buchnęła krew z otworzonej tętnicy. Miecz wzniósł się. Strzeliły żebra jedno po drugim. Miecz opadł. Rozdwoiło się lico, tak piękne jeszcze chwilę temu. Miecz wzniósł się...

Pomiędzy cięciami i wrzaskami kruka, najemnik dostrzegł stojącego pod jednym z krzyży chłopca. Dzieciak krył się przykucnięty w łasze pogruchotanych swych rówieśników, wychylając głowę nieznacznie zza okrwawionego słupa obwiedzionego jelitami.

- Nie idź za mną - zawarczał najmita.

Nie była to ani prośba, ani rozkaz. Tym bardziej przestroga, w słowach tych brzmiała prosta, zdrowa irytacja.

Spięte powieki niemal wycisnęły jego oczy poza ciało. Krzyknął, zamachał nogami. Chciał porwać prawicą za miecz, do jego wystraszonego umysłu nie doszedł jeszcze fakt, iż rękę stracił. Dyszał przez chwilę nie mając pojęcia co się dzieje, chłoną nikłe światło wczesnego poranka łapczywie. Zorientował się wreszcie, że jego lewa ręka jest objęta czymś ciepłym.

Spojrzał na swą kończynę spanikowany. Etld ściskała jego rękę jak gdyby obawiała się iż przez noc może ją opuścić. Poruszyła się niespokojnie, podkurczyła nogi, wbiła się w mech obronnym ruchem. Serce Źwnurha zatrzymało się na moment.

Błękitno białe klejnoty rozjaśniały w spojrzeniu jakie wybudzona Etld posłała najemnikowi.

- Stało się coś?

Palące okowy zacisnęły się na gardle Źwnurha. Nie odpowiedział nic, za to wyrwał rękę z ciepłego objęcia niewolnicy i żłobiąc wgniecenia w mchu, osunął się z dala. Składając swoją rozedrganą postać w pozycję siedzącą, uczuł jak ciepło błyskawicznie ulatuje z jego lewej kończyny.

Widmowy ból prawicy zżerał to ciepło niczym wampir chłepcący krew. Wytrzeszczył oczy i wbił wzrok w ściółkę. Pierwsze krople porannego deszczu spadły trzęsąc okolicznymi purchawkami. Nim zaś wstrząsnął dotyk na plecach, Etld wsparła się o niego również siadając.

Deszcz rozpędzał się coraz bardziej a oni siedzieli odwróceni do siebie. Źwnurh markował zasłuchanie w krople roztłukujące się o iglaki, Etld szczerze podziwiała duet deszczu i strumyczka.

Klekot kajdan jakie wciąż wpijały się w porcelanową skórę Etld zakłuł elfa w ukrócone uszy. Poczuł się niemal jakby to on miał je założone. Poniekąd była to prawda. Owe żarzące się obręcze z pozoru ściskały gardło Źwnurha, w rzeczywistości zgniatały jego duszę.

- Te blizny na twojej twarzy... skąd je masz? - spytała niewolnica.

Źwnurh dłuższą chwilę walczył sam ze sobą zastanawiając się nad odpowiedzią. Wreszcie zagryzł swój język do krwi, zrobił świszczący wdech nosem i ozwał się szorstko:

- Byłem najemnikiem.

Jedna z przebijających mech purchawek rozpuknęła się. Obłoczek żółtego pyłku został wbity w glebę kroplami deszczu. Czy był to pył toksyczny lub trujący, a może rozrodczy, nie sposób powiedzieć.

- Twoja ręka... jak ją straciłeś?

Następne pytanie było łatwiejsze. Najmita od razu wypalił z góry upatrzoną odpowiedzią.

- Błąd nowicjusza. Zdarza się. Podczas bitwy wszystko może się zdarzyć.

Jakaś napierana deszczem purchawa miast pęknąć, zapadła się w siebie i zgięła się niby w pokłonie. Mętny śluz zaczął wyciekać pod jej kapelusza. Jakby została rażona zdradzieckim sztyletem.

- A twoje uszy? Mroczny elf bez uszu jest, cóż, dość wyjątkowym widokiem.

- Skąd się tu wzięłaś?

Pozbawione ogłady zignorowanie pytania nie zdziwiło Etld. Poprawiła swoją zakrywającą niewolnicze znamię, grzywkę. Okowy wygrały smętną melodię, elf znów ugryzł się w język.

- Nie mamy pewnie czasu na całą historię... złapali mnie. Po prostu. Wieźli mnie i wielu innych od granicy z Protektoratem Besajo. Wiadomo, wszystko co uchodzi od tamtejszych wojen, od razu staje się własnością Cesarstwa...

- Byłem w Besajo. Dobrze że uciekłaś z tego chlewu.

- Z deszczu pod rynnę... - westchnęła Etld.

Wystawiła rękę w miejsce przesiąkania kropel przez iglasty dach drzewny. Ciężkie od modrzewiowego pyłku łzy nieba, śmigały po łańcuchach rozbijając się w mech. Ich chłodny dotyk był niezwykle kojący na obtarte żelazem ciało.

- Besajo to upadłe państwo. Ciągła wojna watażków i kolejne pożogi przetrzebiające ludność...

- Tu jest podobnie - ucięła niewolnica.

Źwnurh nie miał już siły gryźć się w język. Chciał ze zmieszania powyłamywać sobie palce, jednak brakło mu drugiej dłoni. Wobec tego zagryzał koniuszki palców w zębach i szarpał ręką. Pstrykanie uchodzące ze stawów było jak jakowyś wróżkowy bębenek.

Poranna mżawka zaczęła powoli uchodzić. Chmury rozganiał wiatr, ptactwo rozwrzeszczało się nagle. Etld pierwsza powstała na równe nogi. Wyciągnęła do jednorękiego dłoń, uśmiechając się przy tym niepewnie.

Spuszczając głowę, Bezuchy uciekł wzrokiem. Kiedy po dłuższej chwili rozbrzmiał oddalający się szczęk kajdan, Źwnurh splunął nagromadzoną w ustach krwią. Śmierdząca żelazem ciecz rozbryznęła się o purchawę, grzyb szybko zaczął barwić swój trupi kapelusz. Przybrał barwę jakiejś nieumiejętnie zmieszanej, karmazynowej farby.

Niby małpując polującą czaplę, zanurzał głowę w strumyku. Wzburzywszy muł, brodził kilka kroków dalej i pluskał dalej. Machał ręką paralitycznie próbując zmyć z siebie brud podróży, co rusz musiał przestawać gdyż woda dostawszy się w zadry kikuta, drażniła boleśnie.

Płycizna na której szło się spokojnie obmyć była może pełna skrzeku i szuwarów, lecz nic lepszego w okolicy się nie znajdowało. Raz nawet zaplątawszy stopę o jakieś pnączowate narośle gładkich kamieni, upadł w wodę. Idealnie rozbijając jej taflę fantomową kończyną.

Zacharczał, poklną a popluł i wrócił do kąpieli. Coś jednak nieustannie nie dawało mu spokoju. Jakiś miarowy zgrzyt metodycznie wiercił mu w czaszce. Był to oczywiście oddzielony jedynie ścianą pałek wodnych li trzcin, dźwięk łańcuchu.

Pokręcił głową na około, las i tylko on. Podrapał się po uszach zapominając, po raz kolejny, że większej ich części nie posiadał. Paznokieć rozdrapał skórę między włosami, zgiął się w nagłej drgawce. Stopy poniosły Źwnurha jakby same.

Roztrącając nieskładne wyspy skrzeku, zbierając na łydki lepkie szuwary, podkradł się do kołysanej wietrzykiem ściany zieleni. Niezdarnym ruchem zapuścił rękę miedzy łodygi, rozchylił je jakby właśnie włamywał się do cesarskiego skarbca...

Krew mocniej zapulsowała mu w pozostałych w całości częściach ciała.

Etld również zażywała kąpieli. Zdjąwszy z siebie niewolnicze łachmany, jeno okowy się ostały. Śnieżna skóra zbijała promienie Słońca na wszystkie strony, najbardziej jednak ogniskowały się one w źrenicy Źwnurha.

Chłonął każdą kroplę pędzącą po delikatnych liniach. Każdy refleks kościanej skóry anielskiej. Najmniejszy szczegół drobnych miniaturek piersi, wzgórek żeber tak proszących o pieszczotę. Rozedrgany wzrok ześlizgnął się jeszcze niżej, zakleszczył się między równymi biodrami.

Nacisk na łodygi zarośli ustąpił. Balansując na rzecznych kamieniach, Źwnurh wycofał się. Krew przestała tętnić szaleńczo. Na koniec rozejrzał się ponownie. Sam las i szczękania kajdan.

Dalsza droga zawiodła ich w gaj spiczasto iglastych zeimorów. Parasolowe korony nastroszone szyszkami zagarniały dla siebie całą łaskę Słońca, jarząc się niebieskimi igłami przyprawiały międzydrzewny szlak o oniryczny klimat.

Bordowe pnie zeimorów również miały w tym swój udział. Odchodzące spod nich, wyłażące nad poziom gleby korzenie, niezwykle zachłannie wysysały życie z ziemi. Jedynie nieliczne, obwieszone jemiołami krzaczki i spodlone świerki. Pasożytny nie imały się niebieskich zadaszeń, zeimor bowiem odporny był na niemal wszystko.

Legenda prostego ludu głosiła, iż był to gatunek inwazyjny upadły z niebiańskiego firmamentu. Z ogrodów jakichś bliżej niesprecyzowanych bożków.

Obwieszony tobołem i torbą Źwnurh parł szurając butami w brudnoniebieskiej ściółce. Tuż obok, ściskając łańcuchy drobiła małymi kroczkami Etld. Lico jej wyrażało zapytanie, elf bowiem co ruch odwracał się do niej, rozchylał usta i urywał nawet nie wypowiedziane słowa.

Impas przerwał się nagle, kiedy to najmita potknął się o wystający korzeń. Zatoczył się szerokim krokiem i byłby padł jak długi. Nie stało się tak, gdyż Etld zdążyła go podtrzymać i ustawić do pionu. Z palącym wewnętrznie podbrzuszem, Źwnurh odchrząknął i wreszcie wykrztusił co chciał powiedzieć.

- Jak coś to... wybacz że myślałem żeś kobieta - burknął najmita.

Etld roześmiał się krótko, zasłaniając usta i hałasując łańcuchami. Elf poczuł jak całe napięcie uchodzi, odetchnął głęboko w duchu i również się zaśmiał. Krótko, sucho, ale jednak.

- Nic nie szkodzi, to się często zdarza. Zdążyłem się już przyzwyczaić. Szczególnie, że łowcy niewolników jacy mnie trzymali nie pozwalali się strzyc...

Jak na zawołanie runicznego kręgu przywołań. Powietrze rozdarło wycie li okrzyki nie zwiastujące nic dobrego. Źwnurh warknął coś nieartykułowanego zaskakująco sprawnym ruchem zrzucił z siebie tobół.

Wyszarpnął miecz z pochwy przybierając bojową pozycję nogami. Igły uleciały spod butów, uszy wyłapały paskudny szczęk zwalnianego zaczepu. Bełt kuszy zaryczał tnąc powietrze. Źwnurh wytrzeszczył oczy w strachu. Wygiął boleśnie lewą rękę...

Grot pocisku rozleciał się w szrapnel zostawiający na ostrzu rysy. Miecz odbił we właściciela, kładąc się po udzie. Źwnurh syknął zaciskając zęby, ugiął się drżąc w rytm poruszonej brzytwy. Etld pisnął wystraszony i skulił się za elfem.

- Jak ja kurwa nienawidzę kusz... - jęknął Bezuchy czując jak krwawy siniec wykwita pod spodniami.

Zza drzew wysypały się okrzyki zdziwienia i raczej szydercze oklaski. Na dróżkę wyszli jak nie trudno był się domyślić, łowcy niewolników. Przyszli by odzyskać swoją zgubę. Na ich widok Etld przyparł do Źwnurha i jął niekontrolowanie się trząść.

Trzech ich było. Rosły elf mroczny z uszami nakrywającymi żelazny szłom, drugi mroczny o twarzy zrytej szramami i wulwer umaszczony na brązowo. Wilka tego, rzucającego się jak wściekły, drugi z elfów trzymał na topornie kutym łańcuchu. Przodownik w szłomie załadował kolejny rozpryskowy bełt w swą kuszę i odezwał się:

- Te, kaleko. Masz coś co jest nasze.

Źwnurh świszcząco wypuścił powietrze nosem. Schował miecz, wyprostował się i szarpnął Etld za łańcuchy wypychając w przód. Kusza została opuszczona.

- Oddaję - powiedział głucho Bezuchy.

Następne częściAcedia Klingi 9 Acedia Klingi 10

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania