Poprzednie częściAcedia Klingi 1

Acedia Klingi 6

Gruba warstwa ściółki trzaskała pod ciężkimi buciorami. Gnące się pod szyszkami gałęzie iglaków haczyły o poły płaszcza. Chmary muszek i inszych skrzydlatych mrówek obijały się tępo o zieloną przeszywanicę, myląc ją zapewne z obrośniętym runem pniem pełnym pożywienia.

Źwnurh parł przez las jak w marszu. Niby ten wprawiony magicznymi inkantacjami w ruch, ołowiany żołnierzyk. Kaptur naciągnięty na twarz, zapięty na ciasno pas trzymał miecz li sztylet, dłoń zaciśnięta na basinecie z przekrzywionym nosalem.

Zerkał co raz na ten stary hełm, za każdym razem infekując się odległymi wspomnieniami. Czegoż to ten stalowy garnek doświadczył. Parę wojenek między watażkami z Protektoratu Besajo, upadek powstania Grodu Noyte, pacyfikację osad nad rzeką Małobystrą oraz rzecz jasna, Fortekyn.

Przelanej krwi było znacznie więcej, jednak najmita nie wszystkie chciał lub potrafił zapamiętać.

Wydostanie się niezauważonym z obtłuczonego boleśnie rebelianckiego Fortekynu nie było trudne. Zarówno żołnierze, Zielone Charty i kilka mniejszych kompanii najemniczych, byli zajęci dobijaniem ocalałych i grabieniem tego co nie zostało rozniesione w miazgę przez geniusz cesarskich alchemików.

Wychodząc przez jedną z licznych wyrw w murze, zliczył ponad tuzin postawionych naprędce li byle jak krzyży. Jęków buntowników przybitych doń, było jednak znacznie więcej. Kiedy mijał palisady opustoszałych obozów, zerknął po raz ostatni na Fortekyn. Przed wyłamaną bramą miejską, w świetle stosów srożyła się już kopa zalanych krwią li potępieńczym ujadaniem krzyży.

A na wpół zrujnowanej, prawej baszcie bramy, prężył się purpurowy sztandar z czarnym wyobrażeniem warana. Symbol Cesarstwa Taranzusu, w świetle obydwu księżycy wiszących wysoko na firmamencie, wyglądający jak najpotężniejszy ze złych omenów.

Przemierzał teraz starą puszczę w której niedawno huczały topory saperskie. Dziś południe, słychać było na szczęście jedynie ptactwo i okazyjne rykowiska a tumulty racic międzydrzewnego zwierza.

Opuściwszy lekko zaznaczoną ścieżynkę jakiś czas temu, musiał lawirować w gąszczu przewalonych drzew, pasożytniczych krzewów czy zwalisk ostrych gnatów pozostawionych przez monstrualne biesy, szczypcorękie woloki, bazyliszki czy wszelakie inne barachła żrące się wzajemnie w leśnej głuszy.

Spokój pogrążonego w myślach najmity zmącił nagły furkoczący warkot. Zaciekawiony poobracał głową wokoło, sama puszcza. Postąpił jeszcze dwa ostrożne kroki w przód wychodząc spomiędzy gęstszych zarośli. Rozejrzawszy się ponownie, zoczył iż znalazł się na podwórzu jeżącego sierść borsuka.

Wielki wór czarnobiałego futra obnażał ostre kły stojąc zaledwie dwa metry od Źwnurha. Zwierz był spory, nawet jak na borsuka, pysk miał poraniony a oczy wściekle wyprane z kolorytu. Swą szeroką masą przysłaniał piaszczystą norę wybijająca spod młodego świerku.

Drapieżnik szczeknął, syknął i wzniósł łeb jeszcze wyżej. Źwnurh odpowiedział westchnięciem.

- Czego futrzasta klucho? Tylko przechodziłem.

Borsuk w odpowiedzi rzucił się na elfa. Drobiąc pazurzastymi łapami znalazł się przy nodze i byłby zatopił w niej kły, gdyby nie sztych miecza jaki zagrodził mu drogę. Zwierzę zakwiliło i jęło się wycofywać ze skalpem szurającym po ziemi.

Źwnurh jednak nie odpuścił. Podszedł bliżej i przydeptał bestię wyprowadzając dwa głębokie dźgnięcia. Uprzednio wyrzucony w górę basinet, padł ciężko w ściółkę zrzucając za sobą kilka szyszek.

- Pieprzony kawał blachy. Zagapiłem się przez ciebie i kłusownictwo odwaliłem. Czas ino marnuję - wymamrotał Bezuchy niewyraźnie.

Podirytowany strząsnął juchę z ostrza, schował broń i sięgnął po hełm. Podrzucił go w ręce, przyjrzał się po raz ostatni krzywiąc przy tym usta. Wrzucił basinet do borsuczej nory, a niedawnego jej mieszkańca wkopał tam za hełmem.

Na koniec wyrżnął obcasem buta w ziemię nad norą, w efekcie urządzając borsukowi pochówek. Iście wojowniczy bo i razem z pancerzem.

Mroczny elf pogapił się jeszcze chwilę w zasypaną norę i westchnął, tym razem niejako z ulgą.

 

Jakiś czas później odnalazł na swej drodze małą polankę, obrośniętą mniejszymi iglakami i wolną od wpychających się do oczu insektów. Z ulgą dając odpocząć swym nogom, przysiadł na niemożliwie omszałym murku przecinającym polankę i zrzucił z lewego ramienia torbę. A od pasa odpiął swój mały tobołek. Pokracznie się krzywiąc, rozmasował zdrętwiałe ramię.

Siedząc w strumieniu kojących promieni słonecznych, szybko zrobiło mu się gorąco. Szarpnięciem kciuka uwolnił się z objęć płaszcza. Zacisnął palce na pikowanym odzieniu i zorientował się, iż bez drugiej kończyny nie będzie to łatwe.

Na raz rozpoczął wyginanie się jak trzcina pod naporem wichru. Garbił się na przemian z podrygiwaniami ryby na wędkarskim haczyku.

W mig upocił się, zadyszał strasznie a i wywołał lekki zawrót głowy. Przeszywanicy jednak nie ściągnął, chociaż grube odzienie wręcz wrzeszczało by się go pozbyć. Wyglądający ze skróconego prawego rękawa, kikut ręki świecił na wszystkie strony przypalonym mięsem.

Źwnurh jednak nie dał za wygraną. Wstał sztywno, odrzucił pas w bok i upadł przy murku. Zahaczając rąbek przeszywanicy o tenże, tarzał się na boki oraz w górę i dół. Zdrapawszy z murku wieloletnią warstwę mchów wraz z porostami śmierdzącymi siarką, padł plackiem na trawę.

Z uporem turlał się po bujnej trawie rozpraszając regimenty pasikoników i miażdżąc bezlitośnie parę ślimaków. Zabrudzona, przepocona li pofałdowana w cały świat przeszywanica jednak nie ustępowała. Wciąż oblepiała najemnika jak szlam elfojad z jakiejś wiejskiej bajki dla dzieci.

Bezuchy w końcu oklapł z głową zamkniętą w ciemnym i dusznym wnętrzu cuchnącego odzienia. Poleżał tak chwilę dysząc z irytacją, aż nie krzyknął donośnie:

- Skurwysyństwo jedne! Ty szmato przeklęta! Złaź!

Wygiął się, rzucił w bok, podniósł do pozycji siedzącej i wiosłując ręką, podrygując kikutem, majtał przeszywanicą paralitycznie. W końcu udało mu się złapać skrawek rękawa butem. Powarkując niczym ubity niedawno borsuk, zdarł z siebie przeklęte szaty.

Padł w tył zaciskając dłoń na plątaninie trawy i zielsk. Poprzez przymknięte oczy patrzał na nieboskłon i oddychał głęboko. Stęknął cierpiętniczo podrywając się na równe nogi. Przetarł fioletowe włosy wyciskając z nich pot. Otrzepał poszarzałą koszulinę i na szybko poprawił jej sznurowanie pod szyją.

Splunął aż pod murek i z ogniem w bladych oczach ruszył na przeszywanicę. Mląc przekleństwa w zębach, podrzucał ubranie na kopach. Maltretował pikowany materiał całkiem długo, aż koszulina na nowo mu się nie rozchełstała a gorąco znów uderzyło w głowę. Ostatkiem sił posłał jakże błyskawicznie znienawidzone odzienie w krzaki.

Lekko zataczając się, wrócił na murek. Rwanymi ruchami lewicy wytargał z torby butelkę wina i odkorkował ugryzieniem. Wypluł zaślepkę z powrotem do przepastnego bagażu i przyssał się do butli. Kiedy już skończył żłopać, odstawił wino na murek.

Następnie zabrał z torby sękatą pietruszkę. Wpakował podsuszone warzywo w usta i metodycznie zaczął przeżuwać w akompaniamencie głośnego chrupania. Patrzył się tępo w leśną gęstwinę zaciskającą obręcz wokół polanki, coś mu w niej nie pasowało.

Może była to wina walącego z niebiesiech Słońca, a może zaskakująco dobrego wina. Koniec końców, ponad kurtyną falowanej mleczotrawy, między pękatymi hubami na pniach limb, coś równie jak one blado białego a jednak odcinającego się...

Źwnurh spowolnił zżeranie pietruszki. Zwęził szparki oczu. Przygarbił się powoli zwieszając dłoń ku pasowi, sztyletowi flambergowi konkretniej.

Nagły podmuch przesiąkniętego zarodnikami najróżniejszych iglaków powietrza, spomiędzy hub wzniosły się kosmyki włosów. Pięknych całkiem, barwy słoniowej kości. Zaraz potem zza mleczotrawy dobiegł pisk przerażenia i klekot łańcuchów.

Źwnurh skrzywił się widząc czyjąś głowę między pniami. Wstając, wyrzucił świszczący w locie sztylet. Płomienne ostrze wbiło się w sosenkę, tuż przy śnieżnobladej głowie zamarłego w półkroku podglądacza.

Elf przełknął łapczywie pogryzioną część warzywa a reszcie pozwolił spaść na ziemię.

- Wyłaź. Następny poleci miecz - syknął Źwnurh.

Podglądacz szeleszcząc ściółką, wkroczył na polanę sztywnym krokiem skazańca. Powieki Źwnurha rozchyliły się niekontrolowanie, najemnika poruszyła ta biała, delikatna niby z porcelany, postać jaka stanęła przed nim.

Porwane łachmany z lnu wisiały na chudym ciele przyprawiając wyglądu stracha na wróble. Okowy na obydwu kostkach były złączone łańcuchem, całym w pozrywanym leśnym zielsku. Kajdany znajdowały się także na przegubach drobnych dłoni, tam łańcuchy były zerwane, sądząc po błyszczących zadrach na ogniwach, całkiem niedawno.

Obrazu dopełniała wypalona pośrodku czoła, trójkątna sygnaturka. Znamię szpeciło piękną twarz o równych policzkach, śnieżnych brwiach i delikatnym podbródku. Bladość cery wskazywała na mrocznego elfa, lecz brak strzelistych grotów uszu i ciążące na kończynach okowy, obalały tą tezę.

- Zbiegła niewolnica, świetnie... - mruknął Bezuchy osuwając się z powrotem na murek.

Kielichy oczu niewolnej istoty, zalane błękitem, oprószone bielą, z trwogą patrzyły na zgarbionego najemnika. Źwnurh zaś podniósł z trawy resztkę pietruszki i poobcierał ją o swoje znoszone, jutowe spodnie. Gryząc jedzenie, popił je porządnym łykiem wina.

Trwali tak w ciszy, niewolnica w pozie oczekującej z dłońmi przyciśniętymi do piersi. Najemnik zapychając się wysuszonym na pieprz warzywem. W końcu Źwnurh się przełamał. Wyprostował się, wystawił dłoń z butlą i zachlupotał nią.

- Chcesz trochę młoda? Cienkusz z porzeczek, ale dobry.

Pytanie Źwnurha pozostało bez odpowiedzi. Kolejny zryw wiatru roztrącił pyszne włosy uciekinierki. Elf przewrócił oczami.

- Rozumiesz co się do ciebie mówi!? Niemowa jesteś? Chroma na umyśle? Gadaj dziewczyno.

- Nie... ja... przepraszam... - wyszeptała.

- To powiedz chociaż jakie masz imię. Mi mówią Źwnurh...

- Etld! - pisnęła.

- I jesteś... w sensie rasy. Masz bardzo ładną urodę...

- Człowiekiem. Jestem, człowiekiem.

- No i wszystko jasne. Pewnie urwałaś się z jakiejś karawany niewolniczej. Tak na następny raz, latanie wprost do leśnej głuszy to głupi pomysł. Wiesz, biesy, woloki, bazyliszki. No, i jeszcze pewnie wysłali za tobą jakiś gońców.

Etld pokiwała głową, aż łańcuchy ponuro zaklekotały. Źwnurh kontynuował:

- I zapewne mają twój trop. Może psy gończe, może od razu jakieś wulwery. Jesteś zapewne sporo warta, stawiam na to, że przez tą twoją śliczną buźkę wieźli cię na zamówienie do jakiegoś arystokraty.

Elf splunął w bok. Ludzka kobieta znów przytaknęła a podmuch wiatru ponownie rozkopał jej włosy. Kiedy nerwowo je układała upychając za uszami, Źwnurh położył na murku napoczętą butelkę wina i dobyty z tobołu bochenek chleba.

Wykonał zapraszający gest ręką, co przy tylko jednej kończynie tego nazewnictwa, wyglądało jakby jakiś nieumarły przewoźnik proponował darmową przeprawę łodzią ku zaświatom.

- Częstuj się, jak chcesz. Jak z powrotem się zakują, to pewnie żarcia nie zobaczysz przez miesiąc.

- Co!? - wykrztusiła Etld.

- A co w tym dziwnego. Niewolnika trzeba tresować jak psa. Na tresurze trochę się znam...

- Chcesz powiedzieć, że... że mnie nim oddasz?

Źwnurh popatrzał na osobliwie piękną człeczynę pogardliwym wzrokiem. Wzruszył ramionami a kikut prawej ręki dygnął mu nieprzyjemnie. Krzywo się uśmiechną rozciągając wolno gojące się strupy na licu.

- Młoda, spójrz na mnie. Nie wiem czy dobrze widzisz, ale kurwa nie mam ręki.

- No i? Ten rzut nożem wyglądał na groźny.

- Czego ty ode mnie chcesz? Spotykasz takiego łacha jak ja, pośrodku pieprzonego lasu i myślisz że pójdę się napierdalać z bogowie wiedzą iloma łowcami niewolników. Będziesz musiała znaleźć sobie kogo innego do ratowania zadu.

- Błagam... ja... ja się odwdzięczę! Mogę...

- Nie. Jak chcesz, to dam ci żarcia i trunku. Mam swoje zmartwienia na głowie.

Najmita odchylił się do tyłu i wykonał gest splecenia rąk. Wyszło to jednak dość niezręcznie. Etld zwiesiła głowę i zgrzytnęła okowami mocniej przyciskając dłonie do piersi płaskiej niby deska. Podeszła do murku i przysiadła na nim.

Ostrożnie sięgnęła po chleb i zaczęła pochłaniać go łapczywie, w rytm dzwoniących łańcuchów. Bezuchy przyglądał się jej z nieukrywanym zainteresowaniem. Odwracał jednak wzrok za każdym razem kiedy błękitno śnieżne klejnoty błyskały w jego stronę.

- Jak się już najesz, to w tył zwrot. I żebym cię więcej nie widział dziewczyno - mruknął Źwnurh wyciągając z torby kolejną pietruszkę.

Jeszcze bardziej skamieniałą niż ta poprzednia.

 

Wieczór zastał Bezuchego opodal szemrzącego między pokrzywionymi modrzewiami strumyczka. Zrzucił swój dobytek na sporą łatę sprężystego mchu i przygotował posłanie z przeszywanicy li płaszcza. Siłował się dłuższą chwilę ze sznurkami od koszuli a kiedy wreszcie ją poprawił, wziął w garść miecz.

Machał ostrzem i po brzegu strumyczka zgarniając podsuszone szuwary. Obciął parę niższych gałązek jednego z modrzewi i ruszył trochę bardziej między drzewa, by zebrać czysty chrust. Kiedy wrócił nad rzeczkę, ognisko już było rozpalone a przy ogniku objadającym się szuwarami, klęczała Etld.

Niezadowolony zmarszczył brwi i przyśpieszył kroku. Zrzucił polana i podszedł do człeczyny zamachując się ręką.

- Mówiłem żebyś za mną nie lazła! - wrzasnął.

Etld w odpowiedzi ugięła kark osłaniając głowę dłońmi. Zwinęła się w rozedrgany kłębek i wyskamlała ledwo dające się rozumieć przeprosiny. Źwnurh znieruchomiał nad nią, z pięścią gotową do ciosu.

Wolno jak kruszona erozją skała, Źwnurh palec po palcu rozluźnił pięść. Nie spuszczając drgającego wzroku z chyboczącej dziewczyny, oddalił się na granicę światła. Zmuszając się całą siłą woli, zamknął oczy. Wziął głęboki wdech li zaraz wypuścił powietrze nosem.

Na powrót zgarnął chrust pod pachę i przerzucił go na kupkę pozostałego opału. Usiadł przed ogniem i dorzucił pogiętą gałązkę na żer płomyków. Chciał ruszyć prawą ręką by podrapać się po uszach, fantomowy ból rozlał się po niej. Poderwał rękę lewą, na szpice uszu jednak nie natrafił.

Zbiegła niewolnica o kościanych włosach i równie trupiej cerze, uniosła głowę ponad pląsające ogniki. Obrzuciła najmitę spojrzeniem pełnym nadziei, Bezuchy jednak skrył się przed dwukolorowymi, przepastnymi głębiami jej oczu. Dość komicznie, udawał iż szuka czegoś w chruście.

Gdzieś w koronach drzew zahuczał puchacz, odpowiedział mu syk gałęziowych węży.

Delikatnie klekocząc okowami, Etld podniosła się do pozycji siedzącej. Ułożyła włosy równo, znamię na czole przysłoniła grzywką i uśmiechnęła się szeroko.

W szczupłym strumyku zaczęły budzić się żaby. Niemrawy rechot podniósł się w górę.

Elf udał, iż nie zwraca uwagi na ludzką kobietę.

Gdzieś w okropnie odległej dali iglastego matecznika zawyły biesy, zacharczały woloki a bazyliszki, siedziały cicho w swych gawrach.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania