Autobiografia, rozdział: Żulczako
Szykowaliśmy się jakbyśmy mieli z całą prawobrzeżną połową Warszawy
się napierdalać. Żul dał mi smycz zakończoną po obu stronach amstafem.
-Zajebiste nunczako. - myślę se - Nie ma to tamto. Żul ruszył w stronę
fontanny, czy co to tam jest - jakiś kościół? Ja już trzymam te psy tak,
jakby zara kotłowanina miała nastąpić, psy tak jakoś w moim odczuciu zachowują
się typowo jak na nie, czyli nie ma sensu nawet spekulować, co zara odjebio,
a tu jakiś jegomość wyłazi, też nieco na żula wyglądający, ale tylko z fizis,
bo z odzienia to już bardziej jaki fotograf ptactwa wodnego, czy coś.
Rozwieram oczy szeroko, bo ja wszak tę fizis kojarzę i nawet lubię.
Toć to Doktor Misio. -Doktor Misio? - pytam, ażeby rozładować napiętą
atmosferę i całkiem mi się prawie udaje. To znaczy Żul, psy i ja mamy rozładowaną,
bo Misio tak wciąż na te psy zerka niepewnie jakby one miały intencje złe,
a nie tylko pojebane. Ale może to moja megalomańska wiara w umiejętność
czytania cudzych emocji? Najpewniej jednak tak. Misio gada, że koncert
dzisiaj w Hydrozagadce, Żul pyta mnie, czy ja tego człowieka znam.
Uśmiechy, gadka szmatka, Misio dostaje telefon syna, Żul dostaje znaleźne,
ja se trenuje młynki nunczakiem, nie no, elo, gdzie tam. Aż taki uliczny
wojownik to jeszcze wtedy nie byłem, ani nawet dzisiaj nie jestem, ale w ambicjach
do odczynienia tego nindżajckiego szurum burum trwam niezmiennie.
Komentarze (2)
Ale odwaga, no, no:)
Fajna historyjka, niegubiąca założonego klimatu.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania