Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Awanwzgarda cz. I. (18+)

"Zdawało mu się, że wystarczyłby jeden krok, a już w głębi rozległej, kojącej swoim pustym istnieniem nocy, zawieszony w iskrzących otchłaniach, pozbył się więzów i odzyskał kiedyś upragnioną, wysoko wynoszącą samotność.

Cały czas jednak wiedział, jaka złuda jest w niej zawarta, a ten krok nigdy nie zostanie postawiony."

Witold Zalewski "Ostatni postój"

 

Prolog

 

Jest ciemno, więc czuję się wręcz sprowokowany do krzyku. Panuje absolutna cisza, co z kolei skłania do tego, by rozbłysnąć, wykrzesać z siebie choćby minimalną energię — i jaśnieć, emitować światło.

Kompletna pustka, której częścią niewątpliwie jestem, wręcz domaga się,. abym się jej sprzeciwił. Wyrodził, wykluł z kruchej i zbyt ciasnej skorupy, przypuścił kontratak. Powinienem, nie — mam obowiązek iskrzyć, opalizować, wypluwać charkotliwe głoski, skowyczeć, kwilić, jęczeć.

Trzeba mi zaistnieć — głębiej, intensywniej, dosadniej, wulgarniej, wszcząć się, wzniecić, zostać wybuchem, zamieszkami, puczem, krwawą rebelią przeciwko statyczności, odspoić się jak najboleśniej, oderwać na żywca, z mięsem i innymi tkankami od...

Dość. Zachciało się nagle narwańcowi przyćmiewać, prześmiewać, być jednocześnie stosem, na którym płonie niewinny, zbrodniczo posądzony o najgorsze występki biedak, jak i zimową chmurą, z której sypią się włókna azbestu, telewizorem, co śnieży okruchami porcelany.

Uznałem, że muszę działać. Gwałtownie, detonacyjnie. Tymczasem — proszę: ledwie przestałem intensywnie myśleć, powściągnąłem wewnętrzny krzyk — nastąpiła implozja, ściany, które chciałem burzyć donośnym wyciem, skruszały nie od, mówiąc dosadnie, darcia mordy, a od niespodziewanej ciszy.

Patrzcie: oto defetyzm, gnuśność i katatonia w kontrnatarciu! Wystarczyło zamilknąć, a sprawy potoczyły się same. Kaskadowo, lawinowo. Brak działania zainicjował reakcję rozpadu. I zżarło, czarne ciszysko, nieoczekiwanie i do imentu, symbole, formy, podprzestrzenie.

Niedługo przekonacie się, czym jest ów wszystko niszczący brak działania, buntu, antyrewolucja dokonująca się przez, dzięki i w kompletnym milczeniu, ta bezrodzajowość, rozwiewanie się. Ta rewolta w królestwie Erozjan.

 

I. Demon w doniczce

 

Brnie się, żmudnie, zaciskając zęby i pomrukując przekleństwa.

Skupienie jest tak wielkie, że aż nie da się krzyczeć, kląć, rzucać jobami. Można tylko marszczyć brwi, dyszeć jak parowóz, czuć, jak puls szaleje, serce roztapia się, wylewa przez uszy i inne otwory ciała.

Idzie sie, powolutku, w nieznane. Ekran śnieży, przebiegają po nim świetliste mrówki, żuczki, błyszczące wszystkimi kolorami tęczy, stuodnóżowe modliszki. Tnie się, suczysko, ale, co najważniejsze — działa!

Matko jedyna... Ziszcza się to, co przez tyle lat, ba — jeszcze do wczoraj zdawało się być poza zasięgiem... możliwości...

Oddech. Gorący. Język się roztapia. Pot ścieka po grzbiecie, szyi, twarzy. Dwie spore krople zwisają z nosa.

Łup, łup — kroki na klatce schodowej. Ktoś idzie powoli, jak żółw ociężale i chyba celowo wali podeszwami w podłoże, stara się robić jak najwięcej hałasu.

Dwie osoby. Niosą coś.

A chuj tam z osobami, całym światem, nieistotne kto i z czym pełznie, mogą to być nawet islamscy terroryści dźwigający naturalnej wielkości pomnik Bin Ladena, czy kacapskie sałdaty taszczące Car Puszkę... Tu, na ekranie jest prawdziwe życie, tu dzieją się wydarzenia mające wpływ na bieg, kuźwa, historii! Ostatnia plansza! Rozumiecie — ost-tat-nia! Tak niewiele dzieli od zwycięstwa, wejścia na danielowy Mount Everest, wygrania biliona miliona funtów szterlingów w ruletkę, odnalezienia złotego pociągu, świętego Graala i Bursztynowej Komnaty!

Co do kur...? Wrota otwierające się jedynie od wewnątrz? No nie do sforsowania! Złoty klucz — nic! Niebieski, zielony —też — gówno!

Strugi potu ciekną po jajach. Już jest się w ogródku, już wita się z gąską...

Mijają cenne sekundy, w prawym górnym, rogu ekranu pojawiają się dwie złowróżbne cyfry. Rozpoczyna się odliczanie w dół.

10. Stojący przed jasnokremowymi wrotami, animowany profesor Przywódzki drapie się po głowie.

09. Czego, do chuja pana użyć zamiast klucza? — zastanawia się późnopeerelowska wersja Indiany Jonesa.

08. Daniel czuje, że zaraz stanie się coś podniosłego, strasznego, popierdolonego, że za moment albo przejdzie tę cholerną grę, albo — z trudem przyznając się przed samym sobą do porażki — zerwie się wściekły i, nim upłynie wyznaczony czas i na ekranie telewizora wyświetli się GAME OVER — KONIEC GRY — SPRÓBUJ PONOWNIE — GAME... — wyrwie zasilacz, kable, ciśnie zabytkowym już urządzeniem w ścianę, rozpieprzy konsolę, narzędzie (psychicznych) tortur.

07. No czort jakiś podkusił, by spróbować przenieść się do czasów dzieciństwa, poczuć, jakby znów miało się osiem-dziewięć lat, życie było tak diabelnie proste, bezproblemowe. Zły duch — nikt inny — podkusił, by wygrzebać z pawlacza rozpadające się pudło z Ultra Super Systemem TVG-22, podłączyć elektro-truchło do współczesnego telewizora ( guzik by zrobił, Danielo, gdybym nie poratował złączem RN i przelotką do gniazda C/P), przedmuchać jedyny kartridż, ująć w dłonie sfatygowane padzisko — i spróbować przejść Reneganta.

Kartridże z innymi grami rozwiały się w mrokach dziejów, zasypał je piach historii, został tylko ten — z trudną przygodówką.

06. Miała być zabawa, zabicie czasu, a tymczasem zaraz będą tu dwa trupy — jeden, wirtualny, profesora Przywódzkiego i sterującego nim, coraz bardziej zdenerwowanego Daniela.

05. Taaa, zabawa! On tu doświadcza punktu kulminacyjnego, po którym nic już nie będzie takie samo, przekracza granicę czasu, dokonuje rozrachunku z przeszłością!

04. Znów jest kilkuletnim chłopcem, chodzi do podstawówki, je bacon snaki, prażynki od Star Foods, ogląda dobranocki, Batmana, nieźle się uczy, zbiera długopisy (chwalił się pokaźną kolekcją —sto osiemdziesiąt, a każdy inny; w liceum wypierdolił wszystkie bez żalu, gdy pozasychał tusz we wkładach i skarby jego dzieciństwa stały się bezużyteczne), jest pocieszny, słodki i nie klnie.

03. Zmarli dziadkowie i babcie przesiąkają przez sufit, ze ścian wychodzą nieżyjący sąsiedzi. Wraca stare, zdawałoby się — dawno minione. Niechcący szturchnęło się patysiem przeszłość, rozeźliło demona wspomnień — i ten szczerzy teraz kły.

Czas się kończy. Pukanie do drzwi. Realnych, wejściowych, nie tych, co są raczej nieotwieralne — bo i czym?

02. Ostatni ze zdobytych podczas wojaży po niegościnnych lochach, tunelach, grotach Żrekaterinburga natur-artefaktów: kwiatek. Hiacynt, czy inny zawilec. No chyba nie tym...?

Klik — profesor Przywódzki przykłada roślinidło do zamka. Wsuwa w dziurkę zamiast klucza.

— Daniel —otwieraj! Słyszysz?!

Słyszy, słyszy Daniel —ale rozlegające się fanfary. Ekran zawieszonego na ścianie samsunga zapełnia się falującymi istotami. Skaczą cylindryczne, biomimetyczne, rozorgazmowane luddki, uśmiechające się monety, szkatułki otwierają się z ukłonem i wyrzygują złote sztabki.

WYG-RA-ŁEŚ! —migocze pstrokaty napis, pod którym tańczy uradowany profesor Przywódzki, choć może bardziej pasowałoby mu teraz nazwisko Elesdewicz. Bo błyska mu się we wszystkich barwach, jakie jest w stanie wygenerować wyobraźnia. Podczerwienie, ultrafiolety, nadgranaty i śródżółcie, kontrapomarańcze i antyzielenie! Paf! Paf! — każdy z kolorów, obojętnie — istnieje, czy nie, eksploduje na rozpikselowanej postaci dzielnego archeologa, który, prowadzony przez Daniela Sędziurę, po latach od rozpoczęcia misji, dotarł wreszcie do wnętrza antycznego skarbca i oddryguje świetlisty taniec, tęczowe, feeryjne obertasy.

— Jesteś tam? Ile można czekać? — zniecierpliwiony głos matki dolatuje zza drzwi, mąci radochę z wygranej.

— Prze-kuźwa-szedłem! Wresz...cie! — sapie "kaleka" leniwie gramoląc się z łóżka. Zakrywa kołdąr wielką, napoconą rozetę ("Człowiek dawał z siebie wszystko, żyły wypruwał, resztkami sił przelazł ostatnią planszę — a ci jeszcze pomyśleliby, że się, kuźwa, zeszczałem!") i, kiwając się na boki, człapie do przedpokoju.

— No! Wreszcie! Ogłuchłeś, czy co? Wołam i wołam! Nie będę przecież walić w drzwi, krzyczeć, robić przedstawienia na klatce! — strofuje syna Sędziurowa. Zaraz jednak rzednie jej mina.

— Boże, coś ty robił? Biłeś się z kimś, szarpałeś? Jesteś cały zlany potem! Źle sie czujesz, masz gorączkę? Daj, zobaczę. No daj czoło!

— Nieeee... Grałem sobie. To od kawy. Chyba — Daniel posyła matce zmęczony uśmiech.

— Przecież wiesz, ze nie wolno ci się przemęczać... Nic! Najlepiej, żebyś leżał. Masz wypoczywać, zbierać siły, regenerować...

— Cześć — Danielo podaje mi i Radkowi lepką, sflaczałą dłoń.

— Cześć.

— Cześć.

— Coście tu... — duka gejmer nad gejmerów kierując wzrok na fikusodendron, czy co to jest.

— Nie stój w drzwiach jak świeca, otwieraj! Chłopcy byli tak dobrzy, że przynieśli kwiatek... — Sędziurową zaczyna "rozbierać" wychlany (bo "wypity" — to mało powiedziane!) w pokoju nauczycielskim koniak.

— Dobry mi, kurwa, kwiatek! Tosz to z pół pokoju zajmie! Skąd i po chuj go wytrzasnęłaś?

— Nie klnij, tyle razy mówię! Przecież dziś jest zakończenie roku!

— W dodatku — szkolnego — żartuje Radek. Wychodzi dość blado.

— Dostałaś od uczniów? TAKIE COŚ, ogromne, DONICZKOWE?

— Nie, sama se fundnęłam! Kładź się, ale już! No, łapcie się, chłopaki. Wnosimy!

— Bez akcentu na "my" — mruczę z lekuchną ironią podnosząc bynajmniej nie lekuchne, drewniane doniczysko z zielonym, liściastym bydlęciem. Radek postękuje.

Nie ma co, zajebisty pomysł i wielki gest mieli uczniowie dwunastej C Zespołu Szkół Licealno-Uniwersyteckich imienia Stefana Włagaliszewskiego. Ich, kuźwa, hojność zapisze się w annałach naszej budy. Pięknie, genialnie obdarowali... aua, uważaj, moje plecy! ...swoją wychowawczynię: ledwie mieszczącym się we framudze drzwi, rozłożystym rododendropalmiskiem! Musieli jej wyjątkowo nie lubić, że szarpnęli się na takie dziadostwo. Pewnie jeszcze wręczyli, tłumiąc śmiech, z podniosłą gadką, dziękując za wieloletni trud włożony w wychowanie i naukę elementarnych prawd. A ta, durna, wiecznie schlana koza nie wyłapała ironii, jak pierwsza naiwna ucieszyła się z dwumetrowego badyla, jak znam życie — była zachwycona, ze pierwszy raz raz uczniowie zafundzielili kochanej pani wychowawczyni kwiata-King Konga. Jakoś nie doszły mnie słuchy, że coś takiego się kroi, znana na całe województwo (jak nie dalej!) z miłości do trunków Sędziurowa stanowiła raczej lokalny koloryt budy, o ile mi wiadomo wszyscy (zwłaszcza dyrektorka i kuratorium!) traktowali i traktują ją z przymrużeniem oka i pobłażliwością, jest, jaka jest — i trzeba przejść nad tym do porządku dziennego, postarać się zrozumieć, a może wręcz zaakceptować specyficzny sposób bycia pani Iwony. Nikomu nie wadzi, awantur nie wszczyna, nawet na tęgim haju nie bierze jej agresor, na ogół jest arcysympatyczna — więc niech sobie będzie na wiecznym rauszu. Dużo jej przecież do emerytury nie zostało, poza tym — ostatnimi laty tyle nieszczęść się zwaliło na głowę biedaczki, najpierw śmierć męża, potem — choroba syna (kto wie, czy nie przyjdzie go zaraz chować?). Trzeba mieć zmiłowanie, okazać serce, wspomóc jak tylko się umie. Choćby przez przymykanie oczu na małpeczki, likierki, cytrynóweczki, co to je wiecznie nosi w torebce i opróżnia podczas przerw w toalecie.

Nie słyszałem, by na przestrzeni lat — a matka Daniela uczy we Włagaliszu "od zawsze" znalazł się choć jeden rodzic, który zwróciłby uwagę na niewłaściwe zachowanie pani od fizyki, wygarnął jej, ze pić — okej, może, ale w zaciszu domowym, po godzinach pracy. Żaden społeczniak-podpierdalacz nie doniósł do "góry", że taka to a taka ubzdryngalaczissima, niosąc kaganiec oświaty, wykładając jego synusiowi, bądź córeczce prawo Avogadra czy Coulomba, zionie jak najpospolitszy, przymarketowy żul, co żadną miarą ujść nie może.

Trwa na stanowisku w najlepsze, nie niepokojona wizytacjami, nie kontrolowana przez dyrektorkę Juchnowską...

— ...mówiłem — powoli, bo się wypieprzymy!

Czemu wiec postanowiono zrobić tej zmenelałej, ale jednak poczciwinie, takiego pranka, czym zalazła za skórę odchodzącej klasie, ze sprezentowała jej rododendrona wielkości Statuy Wolności?

— ...gdzie — w korytarzu? Powariowaliście? Do kuchni nieście! — komenderuje Sędziurowa z ekstazą. Jak nietrudno się domyślić — jest w siódmym niebie. Zawsze dostawała mały albo śrdeni bukiecik, w porywach — koszyk kwiatów. A teraz — TAKI DAR.

— Nie, stop. Zatarasujecie pół kuchni. Trzeba się będzie przeciskać do lodówki.

— To w końcu gdzie? — Radziu czerwienieje na twarzy, sapie.

— Najchętniej powiedziałbym — przez okno, tylko patrzcie, żeby nikt dołem nie szedł, bo jak łupnie — to trupnie. A poważnie? Kuuuuuźwa — u mamy nie ma miejsca, tyle już nastawiane... Kwietnik na kwietniku.

— No — potakuje pani Iwona marszcząc brwi.

— Dobra, nie ma co — na razie do mnie. Tymczasowo — między fotele. Potem się wymyśli, o zrobić z bydlakiem — Danielo otwiera na cąłą szerokość drzwi do swego jednoosobowego królestwa/ kaplicy przedpogrzebowej. Ładujemy się tam niemal sunąc donicą po podłodze.

— Ostrożnie, panele... Próg!

— Dobra — przeszedł!

— A jak się okaże, że jesteś na niego uczulony, zacznie no nie wiem — pylić, puszczać zarodniki, od których będziesz się dusić?

— To se, kurwa, pierdolnę eutanazję: przyłożę nos i będę wdychać, zaciągać się, aż zdechnę... — rzuca gorzko Daniel. Nie wyłapuję w jego głosie nawet drobiny ironii.

 

***

— Dobra była chociaż?

— A, daj spokój. Okazała się jakaś taka pedalska. Zniewieściała. Wiecie, czym otwierało się ostatnie drzwi, co posłużyło za klucz? Kwiatek, pieprzony aster, czy żonkil. Przez tyle lat myślisz, że to normalna przygodówka — a to gówno okazuje się być dla ośmiolatek... Indiana Jones Girlish Edition, polskie proto-Tomb Rider... — mówi z autentyczną wściekłością Danielo. Wybuchamy śmiechem.

"Kalekę" momentalnie bierze złość, łapie Ultra Super System TVG-22 i, dygocząc z nerwów, ciska antycznym konsolidłem o ścianę. Urządzenie roztrzaskuje się na drobne kawałki, jakby było ze szkła.

— No, i po po problemie. Partia rozegrana do końca — warczy, zadowolony z dzieła zniszczenia, Daniel.

— Coś ty, kurła, zrobił? Wiesz, ile teraz takie chodzą na OLX, na Allegro?

— Wywalone mam.

— Ładnych parę stów żeś rozjebał.

— Jak nie lepiej...

— Musiałem zamknąć pewien etap. Skąd wiecie, ile mi jeszcze....

— No i zajebiście — atmosfera siadła.

— To idź. Ktoś cię trzyma, każe siedzieć na siłę?

— Wielkie, wielkie dzięki, chłopcy — do pokoju wtacza się nieźle ubzdryngolona Sędziurowa — Sama nie dałabym rady, a z Danielem wiecie, jak jest. No, to po kieliszeczku. Wasze, nasze zdrowie — pani Iwona rozstawia na ławie kryształowe kieliszki. Polewa. — Vladissimus — dobry, rosyjski koniak.

— Jak rosyjski — to ja dziękuję. Niczego, co kacapskie nie wezmę do ust — próbuje zażartować Radziu. Sędziurowa patrzy jak na wariata. Jest tak schlana, ze nie wyczuła ironii.

— Naprawdę nie chcesz?

— Nie no... dobra, kielonka mogę.

— Mamo, tobie już starczy.

— Nie odzywaj się. Leż. Macie tu, chłopaki, za fatygę. Na piwo.

Pięćdziesiąt złotych. Ochlejmorda daje nam po durne pięćdziesiąt zeta! Za taki wysiłek, taszczenie przez pół miasta, potem — po tylu schodach...

Patrzymy z Radkiem po sobie. Nie ma co, zawalista hojność pani od fizy. Choć, swoja drogą — za coś trzeba pić, a z roku na rok alkohol jest coraz droższy, więc musi liczyć się z każdym groszem, menelissima. Zapłacić za dużo tragarzom doniczyska? To byłoby niepedagogiczne, zepsułoby tylko Przemka i Radka, zmieniło ich w przekonanych o własnej wyjątkowości, roszczeniowych dupków. Złotówka czy sześć za dużo — i jeszcze stałyby się, uczynne chłopaki, pazernymi gnojkami sądzącymi, że są posiadaczami jakichś supermocy i cokolwiek zrobią, musi być sowicie opłacone. Pięćdziesiąt złotych — to odpowiednia kwota za niewymagające szczególnych umiejętności taszczenie donicy, nie wbije ich w merkantylizm, nie spowoduje przerostu ego, ani, jednocześnie frustracji, poczucia krzywdy, że za mało dostali.

Tak se pewnie myślała, zatrutomózga krowa: nauczy nasz, starych koni, wartości pieniądza, na własnej skórze przekonamy się, że jaka praca, taka płaca, życie to nie bajka, nie ma nic za darmo i żeby mieć forsę trzeba się solidnie nazapierniczać.

Pani Iwona — nauczycielka podstawowych prawd, moralizatorka z dobrymi trzema promilami w wydychanym powietrzu.

Ruski koniak smakuje wyśmienicie, nie jedzie dynksem jak każdy, który do tej pory piłem. W tym jest cytrynowa, drażniąca podniebienie kwaskowatość, ale i aromatyczna, łagodna... hmm, jakby to precyzyjnie określić... czerń, kojący, miękki plusz, co wypełnia usta, by ściec powoli do żołądka, łechcząc przełyk. Choroba — pyszne! Prawdziwe niebo w mordzie!

Rozsiadam się wygodnie w fotelu, ocieram pot z czoła. W skroniach zaczyna pulsować. Skubaniusieńki kieliszeczek rozgrzał mnie na całego. Zmachany chlapnąłem takiego malucha — i nagle czuję, że mam w środku saunę!

Oho — widzę, że Radzia też wzięło, jeszcze bardziej poczerwieniał na twarzy, sapie, plącze się, mówi, że musi już iść, w domu matka, tatulo, rodzeństwo, a nawet babunia na pewno odchodzą od zmysłów, że go już tyle czasu nie ma, zapodział się w meandrach miasta, zgubił w gąszczu dróg, zachlał w jednej czy drugiej knajpie, melinie czy na skwerku, został napadnięty, pobity, ograbiony z czego tylko się dało, odarty z godności i leży teraz, nieborak, w kałuży krwi, bezprzytomny, kona, dogorywa, wydaje ostatnie tchnienie! Może porwała go czarna wołga, albo aurus senat, horda zwampirzałych Cyganów wciągnęła do barakowozu zaprzężonego w cztery trupioblade chabety i rozbiera właśnie na czynniki pierwsze, rozkawałkowuje, oddziela zakrzywionym majchrem ciało od kości! Zbiera się, leci, miło było, pa, trzymajcie się, zdrowiej szybko, Daniel, niech się, pani Iwonko, roślina dobrze chowa, rozkwita, wyda młode, tfu, pędy, owoce, niech się rozmnaża, lśni kwieciem, błyszczy zielonością liści, cześć, pa.

Idzie tyłem, rozsłowotokowany, pocąc się niemiłosiernie, prawie wpada na fikusodendrona. Sędziurowa, również pąsowa i gibająca się, otwiera mu drzwi.

— Zostawiam to tutaj. Niewiele już, hep, jest... tyle, co na dnie. Wasze zdrówko, chłopcy. Jeszcze raz — wielkie dzięki.

Wychodzą oboje — pijaczka i człowiek-rak. Daniel od razu dosiada się do butelki.

— Dobra, nic nie mów, nie pocieszaj. Jest jak jest, oby nie gorzej. Świadczenie na pół roku — przyznali, na podstawowe rzeczy, leki — nie leki — starcza. Matka nie wyrabia psychicznie, przez tę sytuację całkiem się rozchlała. Sam widzisz: puściły wszelkie hamulce, rozchwiały się, a potem pieprznęły na ryj granice, normy zachowania. Normy moralne. Odreagowuje w najgorszy możliwy sposób, ale u uzależnionych to raczej typowe. Co — myślisz, że jak takiej pijaczce syn nieuleczalnie choruje — to ona będzie popłakiwać po kątach, starać się nie okazywać przy mnie, jak ją to rozwala, albo, no nie wiem — rzuci się w wir pracy? Ta degeneratka? A może pewnego pięknego dnia postanowi zachowywać pozory normalnego życia, wstanie z wyra z doklejonym uśmiechem i zacznie, matka roku, jak najlepiej wykorzystywać dany nam obojgu czas... Znaczy... ten, jaki jeszcze pozostał? Że zabierze mnie w góry, nad Morskie Oko, gdziekolwiek, do pieprzonej Ustki, Juraty, Lichenia, na jasną, kurwa, Górę, pielgrzymkę do Gietrzwałdu, że postara się zrekompensować mi dokumentnie schrzanione dzieciństwo, nadrobi stracony, przepity czas...

Milczę. Słowa się nie kleją, żadne sensowne zdania nie przychodzą do głowy. Jak pocieszyć umierającego w zasadzie kumpla, nie, raczej znajomego, by nie wypaść na małostko...

— Słuchaj — Danielo wyrasta nagle tuż przy moim lewym uchu — Powiedz, ale tak zupełnie szczerze: kim chciałbyś, planujesz, kim masz zamiar w życiu zostać? — wypala nagle nachylając się z butelką.

— Yyy... Przecież wiesz — poszedłem na administrację.

— Wlać jeszcze? Dobra. Twoje zdrowie. Ale jakbyś mógł tak szerzej, Daniel, nie o kierunku studiów, przyszłej pracy, o zostaniu kierowcą, bo chyba masz zamiar zrobić w końcu prawo jazdy. Najwyższa pora...I nie o byciu mężem, potem — ojcem. Albo w odwrotnej kolejności. Nie o byciu klientem jakiegoś banku czy firmy, udziałowcem, czyimś dłużnikiem, wierzycielem, kochankiem, wrogiem, powiernikiem, czyimkolwiek stalkerem, wybawicielem, zbawcą, oprawcą, et cetera. Zaraz powiesz: jestem i zawsze chcę być uczciwym, porządnym człowiekiem. Też nie o to chodzi — nakręca się Danielo. W oczach zapalają się mu karminowe żarówki. To efekt uboczny przyjmowanych leków? Przedawkował Tramal i jest porobiony, włączył mu się god mode, ma epizod podragowskiej manii?

— Jaśniej. Co masz na myśli?

— Chciałbyś pobyć kimś, jak w piosence: "specjalistą od śpiewu i mas", nabyć wiedzę niedostępną innym postaciom z tego uniwersum, poznać ukryte reguły, dotąd utajone prawdy, niedostrzegalne zależności, te cienkie, półwidzialne, pajęcze nitki, jakimi jest spięta rzeczywistość? Wiem, że tak. Słuchaj: odblokuję ci pewne funkcje. Ale teraz wypij. I następny kieliszek też. Jeden po drugim.

— Co w tym jest? Tabletka gwałtu?

— Czerwona pigułka Morfeusza. Poznasz, co to prawdziwy matrix, odkryjesz, że ta bajka wcale nie różni się od fabuły gombrowiczowskiego "Kosmosu". Czytałeś? Pytanie retoryczne. Wydaje ci się, że bredzę, porobiło mnie niesamowicie, może zwariowałem z rozpaczy, frustracji, e nic się nie da zrobić, ze strachu przed śmiercią wywaliło bezpiecznik, odkleiłem się, oderwałem, że po prostu straciłem rozum.

— No, trochę.

— Zaraz się przekonasz, co jest grane. Dawaj, na czwartą nóżkę.

— Heh. Twoje zdrowie, Daniel. I nie pieprz — mówię smutno, podnosząc kieliszek. Fajna rodzinka, nie ma co. Dwoje zestrachańców, aby nie myśleć o najgorszym, ucieka w używki, odurza się czym popadnie: pani od fizyki wprawia se mózg w ruch obrotowy, a synalek chyba chce walnąć złoty strzał, przedawkowuje painkillery albo co gorszego.

Ledwie przełykam alkohol, po ciele rozchodzi się przyjemne, cytrynowo-czarne ciepło Vladissimusa, orientuję się, że kompletnie nie miałem racji. Sprawy przybierają nieoczekiwany, by nie rzec całkiem pojebańczy obrót: Daniel przytula się do mnie, namiętnie, cholernie gejowsko (zawsze podejrzewałem, że jest trochę bi, jeśli nie całkiem homo, choć nie było w nim nic przegiętego, nie zdradzał go charakterystyczny sposób mówienia, ciotowate, nieco teatralne ruchy, wywracanie oczami, choć nie kleił się nigdy do kolesi i z tego co wiem był najpierw z Arletą, potem z taką niską pieguską z Hempalina — podskórnie czułem, że coś musi być na rzeczy; nie wiem, może mam mityczny gejdar, umiem podświadomie odczytywać niewerbalne sygnały, wychwytywać fluidy, aurę tego typu osób, czy co).

Obejmuje albo i wręcz obłapia mnie, liże (tak — liże!), przejeżdża obleśnym językiem po policzku i wpycha mi go bezceremonialnie do ucha.

W pierwszych sekundach chcę, odruchowo, nawet nie odepchnąć natarczywca, ale zareagować agresywnie — odwinąć się i z całej siły trzasnąć go pięścią w twarz (i nie ma okoliczności łagodzących, że rak, mocne leki, które odebrały świadomość) aby padł nieprzytomny, czy roztrzaskał się na kawałeczki, jak staryzna konsola.

Niespodziewanie — odpuszczam. Przychodzi opamiętanie, zalewa mnie fala... wiedzy. Poznania. Nagle pojmuję, czy raczej zostaje objawione, że... jestem niemal wszechwiedzącym narratorem tej historii. Oto odblokowano mi funkcję jaką ma, wgraną w szare komórki, każdy z nas. I z jakiej nikt poza mną i Danielem Sędziurą nigdy nie skorzysta. Jakiej nie śmie przeczuwać.

Oto wiem takie małe i ograniczone wszystko, wszystewko wręcz. Znam prawdę o twojej "chorobie", ściemniaczu jeden, o raku, który wcale nie jest rakiem, wiem, kto... mieszka w twojej spuchniętej jak bania girze. Kto ją, he, he, zasiedla.

Zostaje mi uchylony rąbuś tajemnicy odnośnie nadrośliny: patrzę w najbliższą przyszłość i widzę, do czego nas przywiedzie cholerny fikusodendron. Wiem, że kogoś złamie, zeżre, pochłonie. Ktoś skończy przez nią najmarniej, jak to tylko możliwe.

Przejmuję stery, prowadzę narrację, a ty, Daniel, nagle tracisz tę umiejętność, coraz bardziej zwyklejesz. Odtąd możesz być już tylko sterowany, kierowalny, niczym profesor Przywódzki. Stajesz się niezdolny do samodzielnego zapisywania, przelewania myśli na karty bajki, którą właśnie gadam.

Podziękować za ten specyficzny, niespodziewany dar, czy spuścić solidny wpierdol za, he, he, wlizanie we mnie tego, czymkolwiek jest? Zastanowię się.

Zyskałem możliwość szerszego spojrzenia na całokształt toczącej się historii, na wszechrzecz, jej blaski, cienie, całą gamę zboczeń, wypaczeń, wykoślawień, wynaturzeń.

Gadam, jakbym czytał słownik synonimów, bo zostałem sprowadzony do roli werbalnego skryby, nadwornego gadacza, który językiem spisuje historię jej wysokości rośliny i dzikiego lokatora twojej nogi.

Jednocześnie jestem trefnisiem na dworze wyjątkowo ześwirowanego króla. Tu władcą jest nektar kwiatucha bez nazwy, on nas powiedzie. Nad przepaść, na manowce. Do dark roomu, gdzie będą czekać syreny, gryfy, smoki, nasze nigdy niepoznane prababcie.

Wycieńczony padasz na dywan, schodzi z ciebie złe. Przekazałeś mi wolanty i wiem, że mam obrać kurs kolizyjny. Dobra, nie ma sprawy. Zresztą — czy mam wybór, mogę odmówić?

Leż spokojnie, za niecałe pół godziny wróci ci świadomość. Cześć, lecę, rzucam się prosto w kolorowe tryby machiny do produkcji legend. Daję się zmielić.

Nie zapomnij podlewać kwiaciora. Najdalej pojutrze wyda owoce. Jeśli zaprosisz — przyjdziemy z Radkiem, Pawłem na degustację. Aby się porzygać.

 

II. Dorost

 

Bolesne i niemiłe były złego początki. Kuriozalna i półdeliryczna "choroba", z którą jedyne dziecko pani Iwony musi się po dziś dzień mierzyć, zaczęła się niemiłosiernym bólem łydki.

Niespełna trzy i pół miesiąca temu Daniel — mimowolny "nosiciel" pasażera na gapę, obudził się, czy może raczej został wyrwany ze snu w samym środku nocy. Było grubo po drugiej, ciemno, choć ty oko wykol, całe Brzelitkowo z przyległościami kimało sobie w najlepsze, po ulicach nie szlajały się samochody, skutery i inne pierdopędy, po chodnikach nie poniewierali się dresiarze, zbłąkani menele, nawet bezdomne kundle spały smacznie snem sprawiedliwych. Nie paliły się uliczne latarnie, bo i po co miałyby to robić. Pogasły neony, migające na zieolonoburaczkowo szyldy lokalnych dyskontów, zamknęła świetliste oczy uśmiechnięta flądra szczerząca się nad nieco koślawym napisem "SKLEP WĘDKARSKI 'HACZYK' JÓZEF TOMIŚ".

W małym mieście, jak co noc, panował duszny i gęsty marazm. Życie dosłownie zamarło, literalnie przeszło w stan uśpienia, rzeczywistość, ze się tak górnolotnie i grafomańsko wyrażę, zapadła w letarg. Dawno skończyła się wieczorynka, główne wydanie Wiadomości i amerykański film po nim, więc wszystkie, grzeczne lub nie dzieci i dorośli od paru godzin smacznie śnili bajki w technikolorze. Nasza poczciwa pipidówa skurczyła się i niejako zaczęła podistnieć, wlazła w głąb czerni i zwinęła się w kłębek. Spowolnił puls, słabiej zaczęły bić serca Brzelitkowian.

Aż tu nagle — traaach! — lewą girę Daniela Sędziury rozerwał na kawałki potężny ból. Jakby tysiące Car Bomb eksplodowała naraz poniżej kolana.

Odruchowo zgiął się, usiadł gardłując nieludzko, ciągle jeszcze śpiący człowiek-kokon.

Zaraz przybiegła matka. Wrzask, ryk! Niemal cały blok postawiony na równe nogi! Co? Co się stało? Czego się drzesz? Jezu, co jest? Daniel — co ci? Śniło się coś złego?

Tyle pytań i prosta odpowiedź na wszystkie: kanion. Tak: istna rozpadlina ciągnąca się przez całą długość łydki. Plamy krwi na kołdrze i prześcieradle. Kość bielejąca w głębi mięsa. I chichot wydobywający się z pękniętej dolnej kończyny.

Śmieje się na powitanie mała, kudłata mordka, szczerzy ząbki-cienkie szpileczki, mruży ślepki, rusza wilgotnym kinolkiem.

Krzyk zezgrozowanego "kaleki", który zorientował się, że jego nogę zajął dziki lokator.

Nieartykułowane dźwięki wydobywające się z ust pani Iwony, której zdało się, że ma (nie pierwszą w życiu) delirkę.

Nic, nic, wracajcie pod kołdry, nakryjcie się z głowami, drodzy sąsiedzi. Postarajcie się znowu zasnąć. To tylko małe i ogoniaste licho rozpłatało kończynę syna Sędziurowej. Doprawdy — nie ma o czym mówić. Nie szukajcie sensacji tam, gdzie jej absolutnie nie ma. Wtulcie się w podusie, zmrużcie oczęta. Noc nie jest po to, by nasłuchiwać przez ściany i stropy, węszyć, co się dzieje w mieszkaniu obok.

Rozlega się gulgot? A, top tylko pani Iwona źle się poczuła, chyba przedawkowała Amol, albo kropelki walerianowe — i schwyciły ją torsje. Spokojnie, nic wartego uwagi tu się nie dzieje.

 

***

 

— Nie drzyj się jak stara baba! Wiem, że boli strasznie, a wygląda jeszcze gorzej. Ale to nie powód, żeby wypluwać płuca — marszczy brwi zirytowane stworzonko. Niespiesznie wychodzi z rozwalonej nogi Daniela, otwiera przewieszoną przez ramię płócienną torbę.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • MKP 7 miesięcy temu
    Słownictwo jest bardzo fajne, ale dla mnie jest to zlepek metaforycznych opisów bez fabuły - ładnych bo ładnych - ale to już bardziej poezja niż proza.
    Niemniej jednak piąteczka za język👍👍
  • Florian Konrad 7 miesięcy temu
    Dziękuję. To dopiero początek. jest fabuła, jest.
  • 00.00 pół roku temu
    Diabeł w doniczce, spodziewałam się jakieś potwora, a on wylazł z giry. 😆
    Nawarstwione emocjonalnym językiem i buduje to napięcie kogoś nadwrażliwego a jednocześnie umiejącego zapanować nad tą morską falą wrażeń.
    Początek jest trochę zakręcony ale czym dalej tym lepiej.
  • Florian Konrad pół roku temu
    dziękuję serdecznie. Oj, tu całość jest zakręcona :D :D włącznie z autorem :D

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania