Poprzednie częściAwanwzgarda cz. I. (18+)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Awanwzgarda cz. VI. (18+)

***

Sygnały dymne w samym środku czaszki. Dźwięk, co bezceremonialnie wżera się w człowieka, by pogować po jego korze mózgowej.

Deeeło, łeeeło-eeeło — wyje, ile ma sił w płucach, smogowa syrena. Lepki i świdrujący w uszach ryk, co jest jak prawdziwa toksyna, wstrząsa nami. Nawet ludek — aż podskakuje.

— Psy! Przyjechały po nas! — zrywa się zestrachany Daniel. Leci ryglować drzwi, stawiać barykadę z łóżka, foteli, krzeseł i stołów. Nie da się wziąć żywcem i bez walki, tanio skóry nie sprzeda! Ma zamiar się bronić, rękami, nogami i wszystkim, co w łapy wpadnie! Jego mieszkanie jest jego twierdzą, oazą wolności, gdzie panuje absolutny zakaz wstępu wszelakim służbom mundurowym (nie, może za wyjątkiem strażaków, gdyby coś się paliło, dajmy na to pani Iwona wróciła do kopcenia pall-mali i zasnęła ze szlużkiem w pościeli). To sędziurowska kraina niezawisłości, gdzie wszyscy są sztywni, prawilni, nikt nie jest sześćdziesioną i w razie przypału nie rozpierdoli się przed panem władzą.

Bucowaty Danielo nagle staje się charakterny, soczek zmienia mu osobowość.

Przyczynił się do śmierci Radka? Trudno, to było niechcący, wypadki chodzą po ludziach, poza tym nikt mu nie kazał brać, a na pewno nie aż tyle, by się przekręcić. Ćpać to trzeba umić, a jak łakomczuchowi sie zamarzyło, by skończyć jak Chris Farley czy Jim Morrison — ma, czego chciał. Życia mu się nie zwróci, choćby się odgibało ćwiarę, poza tym — kto chciałby zostać wsadzonym do pierdla za nieswoje grzechy?

Kwiat jest głównym winowajcą, a jeszcze bardziej — małolaty, które sprezentowały go mamie. Oj, nie pójdzie Daniel po dobroci, jak baran na rzeź. Będą go musieli spacyfikować, najlepiej niech od razu dzwonią po antyterrorystów, grupę w chuj szybkiego reagowania.

— Spokojnie, wyluzuj, wariacie. Skąd w ogóle wiesz, że to po ciebie? Może któryś sąsiad coś nawywijał, przyłapał żonę z gachem i skuł obojgu mordy, Jugziukową przyjechali zatrzymać za brzydki pysk, bo chodzenie z takim niezakrytym w miejscach publicznych stanowi przestępstwo przeciwko estetyce miejskiej, jest tak samo społecznie szkodliwe, jak smalcowanie graffiti, śmiecenie czy wyprowadzanie psów, by zasrywały trawniki i nie sprzątanie tego. Może sąd, policja i straż miejska uznały, że Renata wręcz obnosząca się ze swoją szpetotą wymaga takiego samego tępienia, jak zajmujące miejsca parkingowe wraki, należy ją spacyfikować i usunąć z miejsc ogólnodostępnych, bo ani to użyteczne, ani rokujące nadziei na naprawę, a tylko psuje decorum.

— Ej — to nie psiarskie. Karetka, patrzcie — przyjechali na sygnale. Erka! Reanimacyjna! — zaaferowany Paweł niemal przykleja twarz do szyby.

Jakby nas lodowaty piorun strzelił. Cały chodnik, ulica, ławeczki, rachityczny krzaczek, zaparkowane samochody i sylwetki gromadzących się gapiów — strzaskane pulsującym, niebieskim światłem.

Drżące refleksy, które sprawiają, że sceneria pod blokiem wygląda jak dyskotekowy parkiet.

Ryk, co nie przestaje świdrować. Ogarnięte konwulsjami ciało kumpla, który postanowił podygotać w rytm dźwięku syreny, zsynchronizować ruchy z zalewającym wszystko intensywnym błękitem, kleksami światła.

Dwoje ratowników medycznych pochylających się nad Radkiem. Blondynka z włosami związanymi w koński ogon i kompletnie łysy osiłek usiłują ustabilizować stan "porodiarysty". Jeden zastrzyk, drugi. Strzelają flesze komórek. Sensacja, panowie i panie, wydarzenie, o jakim ucho nie słyszało, jakiego oko nie widziało: młody chłopak skuł się, schlał, struł jakimś paskudztwem i dostał ataku epilepsji. Faktycznie, wścibskie łachudry, jest co filmować, uwieczniać na zdjęciach, by potem wrzucić je do internetu, podzielić się z innymi kundludźmi obrazem czyjegoś nieszczęścia!

Nie macie elementarnego poczucia wstydu, żeby tak naruszać prywatność ciężko chorego chłopaczyny, odzierać z intymności, gdy ten właśnie walczy o życie, jest niemal reanimowany, duch z niego ulatuje, strudzone serce przestaje bić w młodej piersi, drży, szamocze się ze śmiercią, odpycha ją, biedak, a wy się zachowujecie jak na koncercie Biebera czy Gosi Andrzejewicz. Nekro Big Brother, zdech na żywo, co nie, kreatury?

Tłum gęstnieje, z okolicznych bloków wylegają następni ciekawscy komórkarze.

Ciągle półprzytomny ze strachu Daniel uchyla okno. Dolatują nas urywki wypowiadanych ze świętym oburzeniem zdań na temat "takiego młodego, a już alkoholika i narkomana". Co najdziwniejsze, podczas rzucawki, pomimo ogólnoustrojowego rozedrgania, Radek nie przestaje mantrować, jak obłąkany powtarza śpiewnie tekst w bezjęzyku.

Nosze na kółkach, czy jak to się nazywa. Kładzione na nich, limeromalimerskie, żywe zwłoki. Drgawy ustają, ciało Radzia przestaje wyglądać jak podłączone do prądu. Wygładza się nasz kumpel, uspokaja. Teraz jest uosobieniem pokory, swoistą oazą błogostanu. Leży, jest wieziony, uśmiechnięty, obcojęzyczny prorok, który zaciął się, zatracił w powtarzaniu głębokiej, przez nikogo nie rozumianej prawdy.

Wiem — przesadziło mi się i to zdrowo w opisie sytuacji. Przeklęta nadreaktywność, posoczkowe przewrażliwienie każe tak właśnie mówić, z tego typu groteskową dosadnością zdawać relację z zapakowywania Radka Missbraucha do karetki.

To, co się stało nawet mnie napawa grozą. Niby jestem wszechwiedzącym narratorem, ale mój ogląd rzeczostanu obejmuje jedynie przeszłość i teraźniejszość. Absolutnie nie jestem w stanie choćby starać się przewidywać przyszłości, usiłować zgadnąć, gdzie wiedzie nas tajemnicza roślina. Jedyne, co zyskałem, czy raczej czego nabawiłem się poprzez obleśnego całusa, to wiedza kto, z kim i gdzie robił brzydkie rzeczy, to poznanie parudziesięciu parszywych i potrzebnych mi jak w moście dziura tajemnic mieszkańców Brzelitkowa. Nic ponad to. Nie zdemiurdżył mnie kurewski danielkowy kares, nie uczynił bożkiem mającym pełnię, ba — jakąkolwiek wiedzę odnośnie przyszłości. Que sera — sera, a tymczasem spierniczam z miejsca chryi, zanim zjawi się tu policja. Bo prędzej czy później się pojawi, wiemy to, Daniel. Wielka afera w małym mieście pociągnie za sobą olbrzymie konsekwencje. Nas, czy czy może tylko ciebie — do pierdla.

Wychodzę po angielsku, na paluszkach, kompletnie niezauważony. Staram się iść jak kot, najciszej, jak to tylko możliwe. Naciągam kaptur na głowę, garbię się. Nie patrzeć pod nogi, żesz mać! Bo wyjdę na uciekiniera, takiego, który ma coś na sumieniu.

Prosto, stań, rozejrzyj się, niby ze zdziwieniem, że co tu tyle luda, stało się co, że takie zbiegowisko. I idź, jakby nigdy nic. Bo i jest wielkie Nigdy, z którego bierze się Nic. A nic w tym wypadku oznacza wolność, a rozpaczliwą prób jej zachowania, ucieczkę od problemów, czarnych plam w papierach, cuchnących kleksów na życiorysie, jakie próbuje ci wlepić kwiacisko.

Idziesz. Kolory nadal są zbyt intensywne, piony za pionowe, poziomy nienaturalnie poziome.

Nie uciekasz, jak szczur z tonącego okrętu, Przemciu. Ratujesz się przed wmieleniem w głąb kadzi pełnej krwi i flaków takich samych jak ty, czystych i niewinnych niebożąt.

Do domu, energicznie, dynamicznie i bez oglądania się za siebie, jednocześnie — na spontanie, bez gwałtownych ruchów. Posiedziałeś parę kwadransów u dziewczyny, nie, czekaj — ona tego za czorta nie potwierdzi, a jeśli zapytana zaprzeczy — będziesz miał problem. Zatem Iga odpada, jej w to nie mieszajmy. Razem z Pawłem i Radkiem odwiedziliście chorego kolegę, to takie ludzkie. Nic nie było pite, ani ćpane. Porozmawialiście o wszystkim i o niczym starając się nie poruszać tematu terminalnej chyba choroby, po czym grzecznie, życząc rychłego powrotu do zdrowia, opuściliście mieszkanie Sędziurów. Nie wiesz, czy Radek został na ławce przed blokiem, czy odszedł, ale potem na nią wrócił, ile minut, albo godzin tam spędził i co wtedy jarał, zażywał, pił. Rozeszliście się jak normalni ludzie, poczciwe chłopaki. Nikt co chwila nie patrzy na zegarek czy wyświetlacz telefonu by upewnić się, która godzina, no, chyba, że na coś/ kogoś czeka. Nie żyje się pod dyktando wskazówek, nikt zdrowy na łbie nie potrafi co do minuty, nawet orientacyjnie, odtworzyć planu poprzedniego dnia, no, chyba, że jest więźniem obozu koncentracyjnego. Wy — nie, więc trudno powiedzieć, o której się rozstaliście. Karetka? Jaka karetka? W szpitalu? O kuźwa! Co wziął, czym się zatruł? Ale wszystko z nim w porządku? Jak to nie możecie udzielić? Grzecznie pytam o stan kumpla. Matko jedyna, to mój najlepszy ziom, w głowie się nie mieści, że on miał coś wspólnego z narkotykami. Przysiągłbym, że nie.

Tak gadać, tak zgrywać pierwszego naiwnego. W zaparte, konsekwentnie iść w zaparte!

 

***

— Coście mu, skurwysyny, zrobiły?! — głos pani Elżbiety wręcz eksploduje na klatce schodowej. Odbity od ścian, schodów, drzwi i sufitu, nieludzko spotęgowany przez echo, przypomina...a, tym razem będzie bez porównań.

Mama, uosobienie dobroci i poczciwości, stara się załagodzić skutki wybuchu, łagodnym, rozjemczym tonem mówi: "Elu, uspokój się, proszę, wejdź" — co oczywiście zaognia sytuację.

Do reszty wyprowadzona z równowagi Missbrauchowa wydziera się ile sił, że zmarnowały jej syna, ćpuny pierdolone, dopalacze, amfetaminy, kokainy palili z wodnych fajek, od lat brali mocne świństwo, degeneraty i chciały wciągnąć w to Radzia, a on, chyba ze wstydu, nie — ze strachu przed kolegami, nie śmiał odmówić. Bał się odrzucenia, choć co to za koledzy, antychrysty, mordercy — i wziął, poczęstowany, nie wiadomo, co — i umiera teraz na OIOMie, przez was, bydlaki jedne, przez was!

Cofam się odruchowo, po czym... nerwy mi puszczają, nie zachowuję zimnej krwi i, niczym złajany ośmiolatek, uciekam do pokoju, zamykam się trzaskając drzwiami. Przekręcam zamek. Nie chcę nikogo widzieć, mam ochotę zapaść się pod ziemię. Zajebiście, mamuś, że stanęłaś po mojej stronie i stoisz murem za synem, który naprawdę nie miał nic wspólnego z porodiarstwem Radka, niczym go nie poczęstował, nie sprzedał ani tym bardziej nic mu nie dosypał.

Wrzeszczy, że była na policji, złożyła obszerne zeznania na niekorzyść moją, Pawła i tego lekomaniska Daniela, co to proszki ogłupiające na morfinie żre, jakby to były drażetki — i jej syna ogłupił. O, będą siedzieć, do końca życia się nie wypłącą. Comiesięczna renta — jeśli nieszczęsnemu Radkowi tak zostanie, albo skończy się choćby najmniejszym uszczerbkiem na zdrowiu.

— Coście palili, morderce, co wdychali?!

— To nie ich wina — matka usiłuje udobruchać krzykaczkę.

— A niby czyja?

Odpowiedziałbym ironicznie, że porodiara, o którym tyle nawija Radziu — wiec pewnie wie, co to jest i czemu od nowa i od nowa o nim mówi.

 

***

Uspokajam Pawła, że nasze telefony na pewno nie są na podsłuchu, to nie ten kaliber sprawy. Przecież nikogo nawet nie wezwano na przesłuchanie, skąd ma pewnosć, ze w ogóle toczy się śledztwo w sprawie naćpanego epileptyka. Dostałeś zaproszonko na komendę, pytali o coś, masz postawione zarzuty, byłeś tam w charakterze świadka czy oskarżonego? Nie? To morda, o niczym nie wiemy, jak powiedziałem: rozeszliśmy się w noc.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Rok pół roku temu
    Pozazdrościć umiejętności władania słowem. Fabuła bez fajerwerków, ale oddanie wnętrza bohaterów na duży plus.
  • Florian Konrad pół roku temu
    Dziękuję serdecznie. Choć broniłbym fabuły, ze przecież się dzieje cuś :D
  • Rok pół roku temu
    Florian Konrad, w moim wypadku to nie zarzut, cenię taką perspektywę głębi.
    Celujesz w małą grupę odbiorczą, ale na pewno jesteś tego świadomy.
  • Florian Konrad pół roku temu
    Rok Czy ja wiem? W nic nie celuję, po prostu piszę. No dobra, wiem, że nie każdemu się spodoba. Ale każdy tak ma taką swiadomość, a przynajmniej powinien mieć.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania