Poprzednie częściAwanwzgarda cz. I. (18+)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Awanwzgarda cz. IV. (18+)

IV. Dzieci owocu

 

Napęczniał i jest wielkści dojrzałego ananasa, choć jeszcze wczoraj był tyciuśkim, ledwie widocznym pączkiem. Wzdął się przez noc, kilkunastokrotnie powiększył swoją objętość. I ślini się, ocieka aromatycznym sokiem. Zobacz, Danielku, jaką wielką kałużę nakapało z cudowocu.

Oblizujesz się, dostałeś oskomy, przez gardło i podniebienie suną ci karawany prądowych mrówek. Wprost nie możesz się oprzeć, by zanurzyć palec w lepkościach. Oblizać.

Co się będziesz powstrzymywać, dalej, no! Ruszże dupsko z betów, noga przecież nie boli, dorost śpi. Jestem narratorem-złym duchem, wiodę cię na manowce. Czyli ku nieuniknionemu.

Owoc to magiczny przedmiot, o którym mówiła kudłata morda. Nie możesz speniać, nie skorzystać z okazji, by przekonać się, po jaką cholerę zalągł się w tobie pasażer na gapę, co ma wspólnego z gargantuiczną fikusopalmą, która właśnie oszczeniła się na pękato.

Delektujesz się nieznanym dotychczas smakiem. Jest tak różny od wszystkich, jakie kiedykolwiek poznałeś: ani to persymona, ani piołun...

Trąci żelazem, podjeżdża toffi, zalatuje nawet... poczciwą kiełbasą, daje sie w nim wyczuć nieco woni pigwówki czy cappuccino, ale, jeśli rozsmakować się dobrze w oleistej cieczy, jaka sączy się z owocu — summa summarum trzeba przyznać, że jest to osobny, hiperodrębny smak, jakiego jeszcze nie było.

Mamlesz, przeżuwasz gęste krople, ciućkasz kciuk niczym niemowlę. Chcesz jeszcze, Danielku. Takie to dobrutkie!

I natychmiast pragniesz się podzielić, znaleźć kompanów od kielisz... od schłeptywania. Przypadłeś do kałużki i momentalnie cofnąłeś się w rozwoju: zlizujesz pyszną ciecz prosto z podłogi. Ozorem, na sposób zwierzęcy.

A teraz — dzwoń! Stara śpi w najlepsze, niemal cała butelka ginu, w dodatki wypita na głodniaka, dokumentnie ją poskładała. Przez parę najbliższych godzin nie wstanie, a gdyby nawet — to co? Przecież i tak byś nie dał rodzonej matce, w dodatku — głęboko uzależnionej od alko, choćby spróbować substancji, która zdaje się... nie — jest najprawdziwszym, kuźwa, narkotykiem! Tylko ostatni degenerat naćpałby, sorry — poczęstował soczkiem o nieznanym składzie i działaniu. Ciebie — rozgrzał i przyjemnie, prądowo pokopał, ją — mógłby zmieść z planszy, skutkować atakiem padaczki albo i czymś gorszym.

Co — nie masz kumpli czy bliskich znajomych, z którymi mógłbyś pomelanżować, zwyczajnie się nawalić albo choćby pogadać? Teraz dopiero, właściwie wbrew woli zrozumiałeś, jak wielkie masz we łbie namuły, zamule jeden, dzięki soczkowi z rośliby bez nazwy pojąłeś, do jakiego stopnia wyniosłym i samotniczym dupkiem jesteś, do czego doprowadziłeś się wiecznym zadzieraniem nosa i alienowaniem się. Że we własnym mniemaniu pan Daniel to sól ziemi brzelitkowskiej, intelektualista i IQ co najmniej 365, jak nie lepiej (nie próbowałeś sprawdzać w obawie, że wynik wyjdzie zbyt niski i ośmieszysz się przed samym sobą, co nie?), outsider wykluczony przez małomiasteczkowe społeczeństwo, zepchnięty przez zaściankowych ciemniaków poza nawias, samostanowiony pierwszy gejowski męczennik Brzelitkowa, nierozumiany i wzgardzany, pięknoduchy, świetlistoideowy Horacy, idący przez mroki zadupia z hasłem "Odi profanum vulgus et arceo" na ustach.

Wywyższałeś się, wywyższałeś, aż wylazłeś na manowce, gdzie twoje miejsce, palancie. Zero przyjaciół, bo i, kuźwa, kto chciałby być ziomem takiego buraka, zero partnera, bo nasz bożek nie będzie się przecież kalać poniżającym szukaniem kogokolwiek w sieci, zakładać profili na Grndr, czy innych portalach dla osób LGBT, to do niego mają się dobijać złaknieni choćby dotyku, ciepłego spojorzonka, modele i kulturyści, adonisy od siedemnastego do trzydziestego roku życia (no, może nieco starsi też by oblecieli). W końcu to on, syn pani od fizyki, a więc "niegłupi genetycznie", mający mądrość we krwi, tu rozdaje karty!

No i do tego stopnia narozdawał, że gdy cudowoc rozpalił w nim krew, zmienił puls w klekoczącą, rozwirowaną karuzelę, okazało się, że absolutnie nie ma z kim podzielić się dragodkryciem, nie ma komu powiedzieć: "Masz, spróbuj, przekonaj się, że to nie trujące, wręcz przeciwnie — od tego będzie gorący haj" — nasz graf Danielo, błękitnokrwisty, bo będący synem nauczycielki, wiecznie niemiły i zadufany w sobie bubek. Dupek. Takie poniewieradło, którym nikt nie chciał poniewierać, proszący się o tęgi wpiernicz, nieprzystający do obecnych, poprzednich, jakichkolwiek czasów, ciężko żałosny bufon. Hipercierpiętnik, co ma wreszcie powód do użalania się nad sobą. Malkontent, bezideowy i bezintelektualny wyniośluch, z którym nikt nie chciał mieć do czynienia i który odsuwał się od innych w przekonaniu o własnej wyjątkowości, nasz autoukoronowany arcykról, wreszcie zatrybił, jak wielkim kretynem był, jest i będzie.

Soczek grzeje, niesie rozkoszny haj, powoduje, ze chcesz się nim podzielić, chlać dionizyjsko. A tu, kurde, nie masz z kim.

Dzwonisz wiec do nas, Danielku, choć co my — twoi kumple? Paweł wręcz cię nie lubi, czemu zresztą trudno się dziwić.

Prosisz, skamlesz, przyjdź, Przemek, no weź, proszę, Radek, no proszę, Piotr, czemu nie chcesz? Nie, nie amfa, ani mefedron. Coś, jak mi się wydaje, znacznie lepszego.

No to nie, wystarczy raz powiedzieć! Po co drzesz mordę? Sam jesteś luj!

Dobra, Paweł, czekam!

Nikt poza mną, półwszechwiedzącym narratorem, nie był pewien, czy błagalne, wręcz przechodzące w skowyt zaproszenie, wyślozowywanie się do słuchawki nie jest objawem przedawkowania ciężkich painkillerów jakie, jak twierdził, brał Danielo na tego swojego raczyska. Może umiera, czuje, że to jego ostatnie dni, próbuje wziąć nas na litość albo co. Przedawkował Tramal, kupił na mieście (kto chciałby sprzedać nabzdyczonemu kretynowi?) trochę zioła i wyprawia stypę za życia?

Kurde, trochę przykra sprawa. Iść, nie iść? Odmówić umierającemu, co skomli jak skatowany szczeniak?

Przyszli: Radek Missbrauch, Paweł Bluskajew i ja, władca narracji. Ucieszył się bardzo, był grzeczny i miły, jak nie on.

— Cześć cześć. To co — po piwku? Słuchajcie: może ciężko wam będzie uwierzyć, ale... roślina obrodziła (chyba) owocem kokainowym. Nie, nie pierdolę, spróbuj, jak nie wierzysz. Śmiało, żaden syf. No poczęstuj się, proszę. Weź na czubek palca. Obliż.

Łasi się do nasz, udający, że stoi nad grobem, symulant. Radziu nie jest przekonany, odmawia. Paweł dotyka ostrożnie opuszkiem palca wskazującego. Owoc puszcza coraz więcej śluzu, jakby ślinił się na jego widok.

— Posmakuj.

— Jak to jakieś gówno — masz przeje...

— Ładnie pachnie, co?

— No, w miarę. Paczuli-nie paczuli.

— Tyyy... Zajebisteee.... — przeciąga się Paweł. Oczy mu świecą, na twarzy wykwita uśmiech.

W zasadzie wiem, co jest grane, jednak dla zachowania pozorów podaję w wątpliwość, zgrywam niedowiarka. Chcecie mnie obaj wkręcić, co? Czym natarłeś tego ananasa, czy co to jest? Domestosem?

— Spróbuj, Danielll... — sapie, rozgrzany na maksa, Pawciu. Policzki mu pokraśniały, jakby się czystego spirtu napił. Jego ruchy stają się powolne, mowa — bełkotliwa. Momentalnie postarzał się o sześćdziesiąt, jak nie lepiej, lat.

Podczłapuje do ławy, podnosi stojącą na niej ramkę ze zdjęciem. Drewnianą i starą. Sam jest zdrewniały i stary.

Oblizuje palce. Dobry soczek, dobry.

— Tyy... Kto to jest?

— Babcia Krysia. Matka matki.

— A czemu ona... tańczy? Czemu daje się tańczyć? Zobacz — jest sterowalna... — mamrocze Paweł kręcąc niewidzialnymi gałkami. Bierze zdjątko za coś w rodzaju fotoplastikonu połączonego ze starym radiem, czarno-białym telewizorem.

Choroba jasna — ma rację! Im dłużej operuje nieistniejącymi gałkami, tym szybciej podskakuje dziewczynka. Tany, tany! — hopsa parolatka w pierwszokomunijnej, białej sukience.

Niemiejemy. Zdjęcie sterowane jak postać z gry komputerowej. Cyrk. Niesamowite wariactwo.

Do Radka dociera, że to nie wkręt, mamy do czynienia z wyjątkowo silnym halucynogenem. Bierze, z udawaną niechęcią, owoc w dłoń. Zgrywa niedowiarka-racjonalistę, młody Missbrauch, syn dyrektorki banku.

— Posmakuj! — wręcz nakazuje Daniel.

— Będą się ludzie palić mimo dzisiejszego deszczu — rzuca wymyśloną na poczekaniu sentencją Paweł. Wpatruje się w kąt niewidzącym wzrokiem. — Otwórz okno. Zaraz zlecą się pioruny. Ktoś się skopci... Oby nie ja...

Radek oblizuje kciuk, uśmiecha się z ironią. Już-już chce rzucić, ze "co ty pierdolisz, baranie", ale zamiera, łapie zawiechę. — Porodiar, ech, porodiar. Limeromalimmer, limerodispodiar — śpiewa kompletnie niemelodyjnie.

— Co?

— Porodiar, ech, porodiar — powtarza hecny, absurdalny tekst.

— Zobaczcie: niby nie ma okna — a jestem w stanie przez nie spojrzeć. Pomarszczone szyby w rozprasowanym na płasko mieście. Niektórzy przechodnie pierwszy raz wyszli z domów. Starają się trzymać prosto. Pierwsza etiuda. Kroków.

— Nie bierz już więcej. Pierdolisz jak potłuczony.

— Porodiar, porodiar. Limeromalimmer, limerodispodiar. — mantruje Radek.

— Ogłosili prekwalifikacje do konkursu na najlepszego przechodnia w ścianie. Trzeba trochę podreptać...

— Kuźwa, ale was porobiło.

— Słowa się człowieka nie trzymają — zauważa przytomnie Daniel, choć sam jest w niewiele lepszej kondycji.

— Porodiar, ech, porodiar..

— Skończ.

— Rozszczep mnie. Na ściany, podłogi, sufity, a przede wszystkim — okna.

— ...limeromalimmmer...

Przysysam się do owocu, rozmyślnie przedawkowuję soczek. Choć wiem, co mnie czeka. Dlatego, ze wiem.

Danielowi otwiera się rana na nodze. Wypełza z niej pocieszny, kosmaty ludek.

— Jesteście następni... współkonspiratorzy... Komu, jak nie wam, mogłem powierzyć tajemnicę...

— I tak nie zapamiętają — szczerzy ząbki parocentymetrowe licho.

— Kto raz poszedł w ściany — nigdy się z nich nie wydostanie...

— Porodiar...

 

***

— Co robimy? Czekamy, aż mu przejdzie?

— Nie ma takiej opcji. Zaraz matka się obudzi, będzie się pultać, że wtajemniczyłem kolejnych ludzi. Przypadkowe osoby.

— Przypadkowe? Zawsze byłeś i będziesz chuj.

— Nie ma co zwlekać — Danielo puszcza obelgę mimo uszu. Wie, że powiedziałem prawdę.

— To go wyrzuć przez okno. Paweł otworzy...

— Myślisz, że to jest śmieszne?

— A nie?

— ...dispodiar...

 

***

Radek nie jest grubasem ani pakerem, jednak swoje waży. Wyciągnięcie go za szmaty z pokoju przychodzi z ogromnym trudem. Choć jest nas trzech, a pan mantrysta — jeden — szarpiemy się z nim dobre piętnaście minut. Nie współpracuje, kompletnie nieprzytomny, bełkocze te swoje diabli wiedzą co w nieistniejącym języku, jakby prorokował, był głośnikiem, przez który przemawia bóstwo, czy demon. Albo oba naraz.

Wieszczy nam zagładę, kasandrzy, a my, nieświadomi głupcy zlewamy jego wizję, kompletnie jej nie rozumiemy. Ciemniakom nie jest dana łaska oświecenia, czym do ciężkiej choroby jest porodiar, limeromalimmer, czym... to trzecie, czwarte.

Wywlekamy ciężkie jak wór kartofli, bełkoczące profecisko.

— Echo — ogromne.

Fakt: dudni na klatce, rezonuje, od ścian odbija się natchniony głos Radka.

— Będzie na nas...

— Co zrobić? Nikt mu nie kazał brać.

— ...limeromalimmer...

— Trzeba go wynieść na dwór. Świeże powietrze dobrze zrobi. Nie zmarznie, do jasnej, ciasnej. Ciepło jest. Poleży na betonie, pogada, może zaśnie. W końcu mu puści.

— Zdurniałeś? Chcesz tarabanić po schodach? A jak się wyjebiemy?

— Powoluteńku. Bierz pod ręce.

— ...dispodiar...

Ze skrzypieniem otwierają się drzwi. Spod "piątki" wyłazi Renata, stara panna wątpliwej urody.

— Dzień dobry, pani Jugziukowa.

— A dzień dobry, Danielku. Coż to się stało?

— Nic, nic. Kolega przesadził z piwem. Pomagamy się podnieść do pionu.

Nosaczka nie biadoli, ze "skaranie boskie z wami, ktoż to widział, aż tak się zaprawić". Milcząco patrzy spode łba, nadyma się, kręci głową, ale nie warczy.

Niech choć tyle ma od życia, biedaczysko. Może to ostatnie jego tygodnie? Popił z kolegami, to popił, niejeden na jego miejscu by nie trzeźwiał. Świadomość zbliżającego się końca musi być potwornie ciężka, obciążać psychikę. Nie godzi się opieprzać chłopaka w ostatnim stadium nowotworu za to tylko, że sobie raz na ruski rok pofolgował. Nawet, gdyby kompletnie się rozpił — nie ma szans skończyć jak jego matka. Nie dożyje...

— No weź się, Radek! Zmobilizuj! Pomagaj trochę! Nie bądź, kuźwa, jak kamulec... — cedzę przez zaciśnięte zęby.

Renata Jugziuk przypatruje się z krzywym uśmiechem, jak próbujemy wyrządzić mantrującemu "porodiaryście" jak najmniejsze szkody podczas znoszenia go po schodach. Szczerzy poszarzałe, stoczone przez próchnicę pniaki.

— Spokojnie, nie zostawimy kolegi w takim stanie. Posiedzimy z nim przed blokiem, poczekamy, aż przejdzie. Pobędzie na świeżym powietrzu, wydycha promile, otrzeźwieje i wstanie jak nowonarodzony. — Daniel nerwowo wyrzuca z siebie słowa. Po Pawle też widać, ze jest nieźle zestrachany. A co, jak Radziu jakiejś zapaści dostanie, albo zacznie korkować? W razie czego woleliby być jak najdalej, udawać, że o niczym nie wiedzą, nie znali, może w ogóle nawet nie widzieli biednego przedawkowańca, który nazażywał się jakiegoś paskudztwa i rozstał się ze światem. Wszyscy widzieli Trainspotting. Jak ktoś wziął za dużo, odcięło mu zasilanie i zaczyna umierać — wypiernicza się takiego delikwenta jak najszybciej z chałupy, żeby nie było przypału.

Diabli nadali tę brzydulę, akurat musiała wystawić szpetny łeb, zainteresować się. W razie czego — rozpruje się jak nic, zezna, co widziała. Nie ma powodu, by chronić nasze dupska.

Jestem dziwnie spokojny, niespodziewane zostanie narratorem wbiło mnie w dumę, spowodował, że ego mi się rozrósł, wybujało. Będzie co ma być, przeczuwam, że raczej nic złego. A nawet jeśli — co może spotkać faceta, który opowiada świat? Zgarną takiego na dołek, zamkną na długie lata w więzieniu? Jeśliby się tak stało — dopiero miałbym o czym nawijać! Zagadałbym się wtedy, w milczeniu i od środka, na śmierć, do tego stopnia wypełnił się zdaniami, że aż by mnie chyba rozerwały...

Krok za krokiem, chybotliwie, idzie Radek na ławeczkę. Śpiewnie i z podniosłością, jakby hymn Rzeczpospolitej podczas szkolnej akademii wył, powtarza roślinny, oleisty, kompletnie bezsensowny tekst.

Już tam porodiar do swej Basi mówi zapłakany: słuchaj jeno, pono limeromalimery biją w dispodiary.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Rok 7 miesięcy temu
    Narratorska półwszechwiedza, i całe szczęście, bo jakby to indywiduum się totalnie usamodzielniło, drżyj Autorze xd.
  • Florian Konrad pół roku temu
    W Knephie tak było :)
  • Florian Konrad pół roku temu
    To taka książka, moja pierwsza powieść po powrocie do pisania.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania