Poprzednie częściAwanwzgarda cz. I. (18+)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Awanwzgarda cz. XI. OST. (18 +)

Liście błyszczą jak najęte, korzenie brodzą w zaściełających bajoro szmatach, z jarzących się niby świetlówki owoców leje się coraz więcej soku.

Ledwie zaczynam myśleć o walce, przebiegnięciu się po plecach, karkach wyznawców eliksiru, doskoczeniu do rozłożystoplennego potwora i próbie okiełznania go, obezwładnienia (sam czort nie wie, do czego to-to jest zdolne, gdy wpadnie w trans) — widzę, że już po ptakach. Coś nadeszło i jest złe.

— Zenek! Zeeenek! — wrzeszczy na całe gardziołko krasnal. Zdaje się być autentycznie przerażony zachowaniem rośliny.

Co — nigdy wcześniej nie widziałeś swego pana na aż takiej fazie, pokurczysynu? Za bardzo się ociućkał, mistrzunio, hajodawca i boisz się, że zdechnie przed czasem, nim nastąpi choć trochę sensowny koniec tej komedii, zanim nadejdzie w minimalnym stopniu logiczna...

— Coo? — odzywa się zduszony głos ze środka. Kogoś.

— Wyyyłaź! Jest naprawdę źle!

— Tso tym rassem? — gada ktoś wewnątrz... "Skody".

— Dygotuje się! W tej chwili wychodź, żarty się skończyły! Wywala z niego iwękryny!

— Jakie — zapieszczawe?

— Boję się, kuźwa, że gorzej — zamieszczowawe! Iskrzy nimi, pawiotuje! I nie ma zamiaru kończyć! Nie przypawiowiewa! Wychodź! Zaraz go trafi rozgib!

— Nie przesadzaj. Wywali dygociny i padnie na kwiatostan.

— Wyłazisz, czy nie? Nie czujesz, baranie? Patrz, jak napieprza z niego! Iwękrynami zamieszczowawymi!

 

Nagle Oktawia, jakby rażona od środka piorunem, prostuje się, wywala oczy i język, wywraca białka, żółtka na drugą, trzecią stronę, zaczyna się telepać, jakby dostała ataku padaczki.

Kosmaty ludek opuszcza ją gwałtownie, poniżej pleców. Pardon, daruję sobie dokładniejszy opis.

— Oh, fuck. Rzeczywiście! Uciekać! Wszyscy — spierdalać, jak wam życie miłe! — krzyczy oszalały z paniki dorost.

Żaden ze skuleńców nie wykonuje najmniejszego ruchu. Pozostają w zgięciu, jak zahiponotyzowani. Nawet "Skoda" — podciąga rozerwane na tyłku spodnie i wraca do pierwotnej pozycji.

— Nie rozumiecie? Zaraz rypnie, eksploduje! Nakazuję, wam, kretyni! Ratujcie się!

Kompletny brak reakcji. Zamurowało ludzi, zmieniło w słupy soli.

Przerażeni kosmacze rzucają się do ucieczki. Wzniośleum zaczyna pulsować. Szybciej i szybciej.

Zadymiona przestrzeń kuchni drży, całe mieszkanie Sędziurów zdaje się być miską galarety trzymaną przez kogoś z zaawansowanym parkinsonem.

Odwracam się, by dać nura we framugę, hopsnać szczupakiem w drzwi i lecieć na złamanie karku, byle dalej od rozhuśtanych konarów, zapadłego na drżączkę, chyba mięsożernego kwiaciska, ale nie zdążam, bo następuje...

 

IX. Głebł!

 

Tak to właśnie brzmi: głebł! Świat widzialny gibnął się, beknął, wyrzucił mnie poza swoje granice. Obraz przed oczami zaczął się kołysać, po czym, nieźle rozfalowany, dał całkiem solidnego kuksańca. Przywalił całym sobą, rzeczywistość — uderzyła gwałtownie, real mnie pacnął. Łup! — niewidzialnym kijem bilardowym w głowę szykującego się do ucieczki narratora.

Zostałem wytrącony z toru. Stania. Jest mi podejrzanie wesoło, bawię się słowem, określeniami, choć powinienem się załamać. Dziwnym trafem mam wszystko gdzieś.

Totalna wyjebka, jakbym opił się trującego soczku. Nie porodiaruję, w ogóle nie mam ochoty gadać, myśleć, zwłaszcza — nonsensów. Poddaję się chwili, dobrowolnie i z radością tracę rozum, oddaję go we władanie puenty.

Jestem zbyt rozleniwiony, by się rozglądać, choćby postarać się orientować, gdzie trafiam, albo już trafiłem. Będzie się kim- albo czymkolwiek i gdziekolwiek. I dobrze.

Zostanie się zmielonym, przeżutym przez końcówkę opowieści, anihilowanym, strawionym? Też okej.

Ponietrwa się, ponieżyje, w końcu to, jakby nie liczyć, właściwy każdemu stan. Nie istniejemy przez całe eony, potem — trach-bach — przychodzi nam poużerać się z losem, pobytować na Ziemi — i znów — pod puszystą kołderkę, co nas utuli. Na miazgę. Zapaść w sen, zostać wepchniętym do rębaka, wrzuconym do basenu wypełnionego ocierającymi się o siebie ze zgrzytem, samobieżnymi żyletkami.

Na rozdarcie.

Właściwie tylko niebyt ma rację bytu, entropia rex! — dudni gdzieś bardzo poza mną. Na pewno nie w głowie, tę zdaje się, że straciłem wraz z momentem rozgibu, gdy roztańcowany pan zielasty dostał drżączki.

Jaka teraz choroba go i zarazem mnie trafi, na co przyjdzie zdechnąć — na przemilczenie, zostać niedopowiedzianym do końca, niedokreowanym? Wszystko, tylko (chyba) nie to!

Moment, wróć! Przeciwnie: za nic, kuźwa w świecie nie chcę dookreślenia, odarcia z elementarnej tajemniczości, mistyki. Wyjaśnić znaczenie końcówki tego snu — to jakby poderżnąć gardło śniącemu! Musi pozostać przynajmniej jedna nierozwiązana zagadka — co do właściwości...

 

X. Kraina soli, duchoty i babsztyla

 

W końcu, bo i co innego robić, rozglądam się po w zasadzie jednej wielkiej nicości, w którą zostałem wrzucony. Biało tu, parno i aż skrzy się od kryształków. Mało pachnące grudki, kamulce, wręcz solne głazy.

Absolutny brak wiatru, powietrza — też jak na lekarstwo. Przerażająca, nieludzka suchość. I... czytelniczka, pasująca jak wół do karety, kwiatek do kożucha, czy seksoholik do eremu.

Renata Jugziuk. Jedyna żywa istota w zasięgu wzroku, jak gdyby nigdy nic siedzi siedzi z książką w dłoniach na całkiem sporej, żółto-beżowej bryle soli. Czyta, albo tylko udaje.

Jest tak pochłonięta lekturą, że nie zauważa mojej obecności. Zmaterializowałem się nagle tuż pod jej nosem, co jednak kompletnie uszło uwadze starego panniska.

Tajniki codziennego hartu zdrowia, arcydzieło poradnikarstwa.

— O, widzę, że panią też tu rzygnęło — zagajam trochę zbyt bezczelnie. Odpowiada cisza. — Wzniośleum zaczęło dygotać, a pani, zamiast uciekać, złapała z podłogi mokrą książkę Sędziurowej? Po co?

Dalej — zero reakcji.

— Jak oni określili? Iwęk... szczawe? Eeej, babo, mówię co ciebie, halo!

— Słyszę, Przemciu, nie jestem głucha. Mógłbyś z łaski swojej być ciszej? Przeszkadzasz. Tu się czyta. To nie książka Iwony. Od zawsze tu byłam, jestem i będę. Ciągle — z nią w dłoni, skupiona na lekturze. Jestem tylko po to, by bez końca wodzić wzrokiem po poziomych szlaczkach, arabeskach. Nie rozumiem ani znaczka, chyba nie umiem czytać w żadnym języku. I jednocześnie — mam zakaz opuszczania choćby linijki. Nie mogę się ruszyć, rozprostować kości, zrobić choćby paru kroków, przysiadu, przejść się, pokiwać ręką, nogą w przód, w tył. Wymasowałabym sobie kark, tyle potrafię, ale też — zakazane. Nic, tylko siedzieć wewnątrz ogromnej solniczki, inhalować niemal czysty chlorek sodu, cierpieć katusze, bo jego nadmiar w organizmie prowadzi do uszkodzenia wątroby, a przede wszystkim — nerek.

Istnieję gdzie indziej jako wyjątkowo zgorzkniała staruszka od ośmiu lat na emeryturze, nieraz mam brata, na imię mu Syzyf, bożęciu kochany, chyba nie uwierzysz, czym, się zajmuje zawodowo... Czasem go zapominam, częściej jednak, gdy tylko przyjdzie na myśl — współczuję wyjątkowego, oślego po prostu uporu. Nie chce używać żadnych ułatwiających pracę narzędzi, aż taki tradycjonalista, co mu nie wychodzi na zdrowie, a wręcz przeciwnie — odbiera siły.

Uparł się, by golusieńkimi dłońmi przetaczać pięćdziesięciokilowe głazy! Ani myśli słuchać rad! Nawet rękawicami gardzi! Takich odcisków się nabawił, że szok. Jak kajzerki albo i większe. Małe bochenki...

 

Tyradę przerywa atak kaszlu. Jugziukowa charczy, pluje, odkrztusza sypko-gęstą wydzielinę.

— Sam widzisz, jaka przyjemność tu wegetować. Na szczęście, skoroś się pojawił — puenta coraz bliżej... Skończy się gehenna. Śmierć w moim wypadku będzie kryniczna. Tak: zdrojem, do którego chętnie wskoczę, by się orzeźwić, wykąpać na amen. Rozejrzyj się, Przemek: jak okiem sięgnąć — nicość. Słona. Nawet horyzontu nie ma.

— Faktycznie...

— Mam przed sobą od wieczności albo i dalej, od niedających się pamiętać czasów te nutki-bukwinki, z których nie rozumiem nawet pół znaku. Nie dano wyboru, jestem skazana na torturę udawanego czytelnictwa. Do kogo wznosić błagania o skrócenie męki, odwoływać się, prosić o jak najszybszą śmierć, w którą stronę krzyczeć, modlić się, kogo przeklinać, jakim stwórcom złorzeczyć? Gdzie szukać pomocy, jakich eldoradach marzyć, gdy nie można podnieść czterech liter z kamienia soli, wypuścić z rąk książki, której się ponad wszystko nienawidzi?

Pamięć płata figle, jest jak w starym dowcipie Murzyn na "zebrze" — pojawia się i znika. Ktoś gasi mi w głowie lampki choinkowe, by potem, nieoczekiwanie je zapalić. I znów — wyrywa wtyczkę, sprawia, ze mało wiem. Albo nic.

Rozpacz, beznadzieja? Od miliardów zim, wiosen, tysiącleci, choroba wie, ile trwa ta męczarnia, nie mam siły, by się skarżyć. Zatraciłam jakiekolwiek umiejętności poza jedną — wodzeniem oczami po szlaczkach, kleksach, nie spajających się w sensowną całość, nie składających w wyrazy i zdania drukarskich plamach, farbie, w której nie ma, przynajmniej dla mnie, treści.

I nagle, pośrodku oceanu beznadziei zjawiasz się ty — zbawiciel. Puentodawca. Pan kwiatek.

— K... kto?

— W lewej kieszeni spodni masz lilijkę. Jak tylko niebo zacznie pękać, otworzą się bramy przestworzy — wyciągnij ją, skieruj w górę. Jak Mojżesz, gdy chciał utorować drogę przez fale. Było o tym w jednej starej książce, pewnie nie słyszałeś. Kto dziś poza mną w ogóle zajmuje się takim nudziarstwem jak literatura? To przecież dla współczesnych jest kwintesencją lamerstwa. Wy macie te... ajpady, cyfrowe czytniki jutjubów, czy co tam... Nie orientuję się, za stara jestem.

Wzniesiesz kwiatek — i na całą szerokość rozstąpią się obłoki. Wzlecisz, a raczej zostaniesz poderwany w górę. Moja, solna, książkowa rzeczywistość zamknie się, zostanę zmiażdżona. Uwolniona. O, słyszysz? Już anonsują!

 

Dziewica-sekutnica podnosi głowę znad tomu o higienie kończyn, nasłuchuje.

Faktycznie — ze śnieżnobiałych, jarzących się czystą, świetlówkową solą niebiańskich wyżyn, dolatuje baryton.

— Przeeemysławie! Przeeemku! — dudni tubalnie głos jak dzwon.

— Czego? To znaczy... słucham?

— Już czaaas! Prezes Owerski czeka! Zaanonsowałem cię!

— Kto?

— Prezes Julian Gejm-Owerski czeeeka! — powtarza boski portier. Odźwierny. Kamerdyner.

— Nie znam faceta. Nigdzie się, kurwa wasza mać, nie wybieram. Jak chce — niech do mnie zejdzie. Tak mu zależy, żeby się spotkać — to co szkodzi się pofatygować na dół? Mam lęk wysokości i powtarzam — nie znam go, a mama zabroniła rozmawiać z obcymi. No krzywdę mogą zrobić, wywieźć na manowce i zabrać telefon, skroić portfel. Albo i wyruchać.

— Przemek! Co robisz! To sam stwórca! — syczy pseudo-Jugziukowa.

— Czekam tu na dole. Poza tym — ej, scena spotkania z jakimś tuzem-krezusem powinna być zawiązaniem akcji, a nie epilogiem. Co po niej ma być — ostatni kadr, jak lecę uchachany, by się zobaczyć z nie wiadomo kim, możnowładcą tego bajzlu, Christofem z mego osobistego Truman Show, a tu, zamiast możnojebcy, siedzącego na złotym tronie brodatego dziadka z kieszeniami pełnymi piorunów — napisy końcowe, udział wzięli, poleci lista aktorów, dźwiękowców, nazwiska, kurwa, inspicjentów, makijażystek, flufferów, bo pewnie jakichś macie, ta fabuła to jeden wielki burdel na kółkach, w dodatku marki Tavria albo lepiej: Trabant, plastikowe gówno bez prawa rejestracji, renault twizzy po czołówce z tirem...

— Przemek! Przestań!

— Co — nikt nie ma prawa przeżyć tego dzwona? Dobra, zatem się wyłamuję. Buntuję. Proroctwo ma się spełnić? No to się, kurwa, spełni. Per rectum. — wściekły nie wiem na co, może targany kompleksem Herostratesa, lub ultraekscentryczną chęcią złamania wszelkich możliwych zasad, zrywam krępujące więzy, niejako otwieram budkę suflera i policzkuję bezczelnego podpowiadacza. Właśnie zorientowałem się, ze mówił kompletne bzdury, wiódł na manowce.

Teraz ja go prowadzę. Na szafot.

— Prezes Gejm-Owerski czeeeka! — nie milknie baryton.

Zanim fałszywa Renata Jugziuk zdąża zareagować albo choć krzyknąć — wyjmuję z kieszeni niemożebnie cuchnącą plastikiem, kiczowatą lilijkę. spuszczam spodnie i wkładam ją sobie jak najgłębiej.

Wtedy na dobre wywala mi bezpiecznik.

I niech to będzie ostatnia z puent: fałszywy kwiatek zasadzony w ciemnicy, prostacka i kabotyńska, wcale nie awangardowa, a przyziemna i wręcz obsceniczna przyjemność demistyfikująca wszelkie oszustwa, i ośmieszająca każdy nonsens.

Czerń, z której wyrastam i do której od początku dążyłem.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania