Poprzednie częściAwanwzgarda cz. I. (18+)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Awanwzgarda cz. VIII. (18 +)

Co ze starymi, Piotrem — nie wiem, nie są istotni dla fabuły snu, może zgubili się na rozstajach dróg, zginęli w kraksie riksz, karambolu skuterowym albo na wycieczce do Afryki stratowało ich stado rozjuszonych nosorożców.

Mało ważne, na potrzeby chwili jestem Bruce Wayne, pan na włościach, rodziców i brajdaka przez pomyłkę zastrzelił cyrkowy klaun po godzinach dorabiający jako cyngiel mafii.

Opuszczam rodzinną, pożałowania godną wiosczynę Przepłak, wlokę się pekaesem, by oglądać spadły z nieba dom. Niemal cała chata tylko dla mnie, do wyłącznej dyspozycji! Nie mogę się doczekać, aż drżę, obgryzam paznokcie, wręcz telepię sie z ekscytacji na myśl o zbliżającej się magicznej chwili, gdy otworzę drzwi do własnego prawie pałacu.

Wiję się jak piskorz na autosanowym siedzeniu, wizualizuję te ściany obite złotogłowiem, te obrazy Kossaka i Malczewskiego, portrety praprzodków w mahoniowych ramach, oczami wyobraźni gapię się na serwantki, trema, sekretarzyki, widzą łoże z baldachimem, gdzie od dziś i do końca życia będę spać.

Próbuję nie dopuścić do głosu racjonalnych, wiec diabelskich podszeptów, że najpewniej nie będzie tak kolorowo i bakowo, nie dostałeś przecież, palancie, kluczy do swojego Luwru, drzwi mają być niezamknięte od czasu śmierci kuzynki, a więc wnętrze musi być już dawno splądrowane, okoliczni wynieśli wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość, może nawet powyrywali kable ze ścian; byliby całkiem głupi, jakby tego nie zrobili, niepilnowane znaczy przecież niczyje, trzeba brać, szabrować, kto pierwszy, ten lepszy, a ten, co zostawia skarby na poniewierkę, rozdaje, gubi albo komu nie chce się schylać po zauważone na ulicy, leżące odłogiem pieniądze — ten frajer, cep i niech przymiera głodem, jak nie potrafi wyciągnąć ręki po bezpańskie kosztowności, niezaradny debil.

Staram się nie zadręczać myślami, ze w chacie jest wielka melina i jedyne, czego powinienem się spodziewać, to śmieci, zwłaszcza puszek, butelek po najtańszym alko, kup, szczyn, bazgrołów na ścianach i meneli, których mogę zastać biesiadujących jak co dzień w pociotkowym Wawelu.

Definitywnie opuściłem Przepłak, rodzinny chlew, odchamiewam, zdewiosczeję, z każdym metrem jestem bliżej miasta wojewódzkiego Dźwinoujście, swojej Arkadii, Elizjum, Eldorado. Zapominam słów bronowanie, siewnik, kultywator, w miarę zbliżania się do dworzyszcza, w którym zamierzam mieszkać do końca swych dni, wznoszę się na wyższy poziom, jestem upgrade'owany. Mutuję in plus. Krew błękitnieje, schodzi ze mnie buractwo, kompleks wsioka.

Jestem mieszkańcem całkiem sporego miasta, a więc kimś na poziomie, żadnym tam słuchającym Zenka Martyniuka, Weekendu czy Sławomira, prowincjuszem, zacofańcem, co giba się na dożynkach, czy Świecie Pieczonego Ziemniaka z plastikowym kubkiem pełnym szczynowatego piwa, podryguje w rytm piosenki o tej co jest i tańczy dla mnie, czy innych, żenujących i ciężkostrawnych dla kogoś posiadającego elementarny gust muzyczny, gówien.

Skrzydła rosną mi u ramion, zamiast piór mają kartki dzieł filozofów, partytury Sibeliusa i Griega, pastelowe portrety Witkacego. Wnikam w tkankę miasta, choć jeszcze nigdy w nim nie byłem, wsiąkam w jego klimat, natychmiast staję się autochtonem, dźwinoujściewianistą, który zna od podszewki i całym sercem kocha rodzinne miasto.

Wysiadam z autobusu, idę podekscytowany. Ledwie trzy ulice dzielą mnie od domu, którego, jak sobie wmawiam, nigdy nie opuszczałem na dłużej jak tydzień, gdzie rosłem, bawiłem się plastikowymi dinozaurami, uczyłem się do sprawdzianów z historii i angielskiego, gdzie dostałem pierwsze, czwarte i siódme lanie. Wracam na stare śmieci, do domu ojców, gdzie psociłem i byłem karany, do miejsca, od którego de facto zaczęło się moje życie.

Euforii nie burzy ponury i odpychający wygląd rudery stojącej pod adresem Dźwinoujście, ulica Wierzejskiego 13 A. I 13 B. Oto wyrasta przede mną istne, to nic, że na wpół zawalone, dworzyszcze, w którym każda komnata jest bursztynową!

Rudera? Zgoda, ale miejska, a więc o ileż lepsza od wszystkich, nawet świeżo wybudowanych domów na wsi!

Wchodzę ostrożnie, czy raczej wślizguję się przez wiszące na jednym zawiasie drzwi. Momentalnie się zadamawiam. To mój kwadrat, w równym stopnie należy do mnie, co ja do niego.

Po przekroczeniu progu odchamiam się, przestaję być wstecznikiem o głowie krytej słomą i lampach naftowych zamiast oczy. Więcej: dostaję alergii na wszystko, co wiejskie, od tej chwili wręcz fizycznie nie mogę przebywać w osadach, wsiach, jakichś, kurde, przysiółkach. Gdzie nie ma praw miejskich, burmistrza, ratusza, jest za to pole, łąka, miedza — tam od teraz czuję i już na zawsze będę się czuć nieswojo, wręcz chory, struty. Wiochy to zadupia, orne głowy, trąd ozimy, trąd jary, bursztynowy świerzb, grypa jak śnieg biała, nędza, rozścierwienie, żałość, małość, chała.

Urzeczony rozglądam się po paninych, ciotecznych wnętrzach.

Za ścianą — kraina wody, pleśni, rosnących na podłodze nenufarów, całkowity brak dachu, stropu, a więc wszystko utopione w deszczówce, tu: królestwo starszej pani, a więc: kicz, aż zęby bolą. Spowite kłakami kurzu, obwieszone ciężkimi pajęczynami, kisną, dogorywają pośród wszechobecnej stęchlizny, etole z zabitych w latach 70. susłów, tchórzofretek i łasic piżmowych, liniejące palta, kapoty w niemożliwym do określenia kolorze, pożarte przez mole swetry, plisowane spódnice, podkolanówki, botki, balerinki. Czapy, całe grzybnie na wskroś zbutwiałych kapeluszy, spodni dzwonów, pantofli, kapci, majtko-apaszek, figobransoletek, szorto-korali z wysokim stanem, obrzemki babcinych, mokrych i lepkich, modnych przed półwieczem łachów i dodatków.

Martwe oczy lalek, rozklapciane maskotki. Reksio wyglądający, jakby wpadł pod walec, równie spłaszczony zajczyk, misio bez prawej górnej łapki, wełniste nie wiadomo co, jakaś wypchana trocinami mangalica.

W wysłużonym bujanym fotelu powoli dekomponuje się pierzyna i poduszka, na nich — mało dumnie siedzi, niczym rozkładający się Budda, pajacyk-przytulasek, coś, jak dobranockowy krasnal Hałabała, tylko bez brody i z durniejszym wyrazem drewnianego twarzyska, o bardziej queerowym makijażu.

Rozbita witryna, roztrzaskana toaletka, resztki fajansowej zastawy, poniewierające się wokół, żarte przez wilgoć dokumenty. Czare rozetki na świadectwach pracy, szkolnych, świadectwie ukończenia kursu krawieckiego Wełniewo 1975.

Na jedynej ocalałej półce okruchy kieliszków, szklany gruzek, który, zanim nie padł ofiarą bezrozumnego wandala, był popularną w peerelu, ozdobną rybką.

Telewizor sany z roztrzaskanym kineskopem, radio trudnej do ustalenia marki — również potraktowane przez barbarzyńcę z buta.

Post-chodniki zaściełające brudną podłogę, włóczkowe narzuty wersalkę. Tyle artefaktów, pamiątek po dalekiej i nieznanej, ale bądź co bądź kuzynce — a wszystkie — bezużyteczne. Dom gnojowy. Ale, kurczę — mój! Byle gdzie, w slumsiastej i nadającej się nie tyle do kapitalnego remontu co odbudowy, rudera — ale jednak w mieście!

Ach! Biorę głęboki wdech, zasysam stęchliźniane powietrze — i wręcz czuję ten ból dezadaptacji, jakie sprawiłoby mi powtórne zamieszkanie na — o zgrozo! — wsi. Bo każda jest ciemnym lochem, oazą nieokrzesania, parweniuszostwa.

Całe szczęście, że kochana ciocia nie zostawiła mi w spadku urządzonego na bogato i w minimalistycznym stylu domu czy mieszkania. Albo, jeszcze gorzej — hi-tech! Tam czułbym się mały, równie wyobcowany, co w najprawdziwszym pałacu.

Tu jest w zasadzie przytulnie, da się to, przy niewielkich nakładach, przywrócić do stanu względnej używalności. Nie trzeba pakować fur hajsu, robić wszystkiego od razu i na zicher. Podszczelni się dach (chrzanić zawaloną, nie wiem, do kogo należącą drugą połowę), podsuszy mury, choćby nawet i farelką, ogarnie instalację gazową, a przede wszystkim — elektryczną, kanalizację, wstawi porządniejsze drzwi albo przynajmniej jako tako pozbija stare, uszczelni się okna, zagipsuje dziury, ubytki, gdzie będzie trzeba — zwiąże się dom szpagatem, by trzymał się prosto, w jednym kawałku i ani myślał się walić.

Na Olx, Facebooku poszuka się jak najtańszych mebli, może, jak szczęście będzie sprzyjać — wytarga się coś z wystawek albo dobrzy ludzie wspomogą nowego sąsiada, oddadzą niepotrzebne łóżko, fotele, czy inne klamoty za dziękuję albo w ostateczności za piwo — i przyjdzie się rozmieszkać na całego, zapuścić korzenie, nierozerwalnie zrosnąć z mięsem Dźwinoujścia.

Zaraz — jakie "może"? Na pewno tak będzie! Nie ma już odwrotu, nie ma dla mnie innej przyszłości, jak tylko zestarzeć się tutaj, w obcym-ojczystym domu, miejscu odosobnienia, celi klasztornej, pustelni, zamczysku na szczycie skały, gnieździe w koronie parusetkilometrowej sekwoi. Dom jest wyodrębniony, w wielkim Poza, jest mój, mną, to darowana część ciała, otrzymany w spadku organ, bez którego nie mogę dłużej funkcjonować, fragment organizmu, co mnie, z wzajemnością, wchłonął.

Zostaję tu do ostatniej sekundy, zaraz, tylko zepchnę spiętrzone, trącące myszką padliny szmat — siadam w fotelu i spędzam w nim swoją niedonieskończoność, resztę czasu, jaki jest mi dany. Nie pozwolę się wyrwać z zawilgoconej jaskini pełnej kruszących się szminek, zwietrzałych perfum, starych wałków do włosów, tandetnych broszek, bransoletek, wyszczerbionych kubków w różyczki.

W każdym innym miejscu będę cudaczny, kmiocki, nieprzystający, farsowny. Miasta i wsie, penthousy, wille i chałupy, jakiekolwiek miejscówy inne od tej, w której się znajduję z jednej strony wykoślawiałyby mnie, z drugiej — były alergenami. Jestem uczulony na adres inny niż Dźwinoujście, ulica Wierzejskiego 13 A. I 13 B.

Świat wokoło na wpół zawalonego domu jest jakby stwarzany przez zawirusowaną sztuczną inteligencję, oglądany przez mulisty skrzek, ikrę kazuarów, pęcherze pławne żyraf. To kuriozum samo w sobie. Nie chcę być tam, nawet myśleć o...

Pęknięcie przychodzi nagle, gdy rozkoszuję się stęchliźnianą ruderą, sen łamie się na dwa kawałki. Dom zostaje w pierwszym, który odpływa, niknie, rozmazuje się. Tracę z pola widzenia gnilne, dwupokojowe muzeum, lecę, a raczej przenoszony w nową, paskudniejszą (tak, to możliwe!) przestrzeń. Choć trudno to sobie wyobrazić — istnieje jeszcze gorsza rudera. Moja świadomość płynie do niej, niby na cienkiej, odkruszonej krze, lodowej bibułce.

Dworek myśliwski, którego ściany, podłogi, sufity, elewacje i dach są, co do centymetra, wyłożone skórami koszatniczek, skunksów, myszoskoczków i nieświszczuków. Parszywa mordownia, przy której wnętrze szamba wygląda schludnie, czysto, chędogo. Niechlujdziurska miejscowość o nazwie Przygwałt, leżący pod lasem przysiółek wsi Zwyrodnieńki, nieopodal opuszczonego sanktuarium w Kalwarii Obrzydliwskiej, walącego się kościoła, kóry w dawnych, ciemnych wiekach postawili dawni, ciemni ludzie na miejscu rzekomego objawienia (Eliasz, choć inni twierdzili, że Elizeusz, miał ukazać się Januszowi Kalwin-Mikkemu, późniejszemu założycielowi Partii Bogokrólewskiej).

Antymiejsce w województwie Spasłowolskim, powiecie Grzesznokrzyskim, gdzie nawet nietoperze sie zawracają.

Na dobrą sprawę przekraczajacych granicę gminy Bydlęcionek Dolny, gdzie znajduje się ten otwór, powinien witać, a raczej razić w gały kompletnie skorodowany niemiłowitacz, krzyczący rdzawymi literami: "Bydlęta — klękajcie!". Oczywiście — czcionką Comic sans.

Trafiłem tu, by odmieszkiwać karę dożywotniego pozbawienia godności, tyle złych rzeczy nawyprawiałem, że nie ma innej opcji, jak tylko pozostawać w zamknięciu pośród nie najpiękniej pachnących skór, którymi wybity jest nawet komin. Od wewnątrz.

Szklanka soli stojąca na trójnogim stoliku. Coś każe mi ja zjeść, na raz i aż do ostatniej grudki, zmusza do samobójstwa.

Za niewyobrażalne zbrodnie obleśności, czyniska tak lubieżne, że wprost nie da się o nich mówić, sprośne występki dokonywane palcami, językiem i czym tylko byłem w stanie, grzechy rozpasania zostałem skazany na karę dożywotniego domatorstwa i jedyne co pozostało, to ją w całości albo wspomniana sól. Tak czy inaczej — nie dane mi będzie wyjść z kosmatego pałacyku inaczej, jak nogami do przodu.

Najprawdopodobniej brajdak-chuligan i ćpun zaraził mnie degeneractwem, wciągnął mimo woli do Neopatologii, dewastatorskiej grupy artystycznego hedonizmu. Na(współ)żyłem się, nabyłem świński i wyuzdany, a teraz — chciał, nie chciał — trzeba ponieść tego konsekwencje. Nie będę tu przecież gnił za życia!

Przykładam usta do szklanki, odchylam głowę. I wtedy pęka, wyściełająca sufit, wykładzina z pozszywanych ciasno, niewielkich skórek.

Olbrzymia głowa, która się ku mnie zniża, przypomina łeb wyciągniętego na powierzchnię blobfisha, głębinowej ryby z gatunku psychrolutes marcidus, którego morda uległa gwałtownej dekompresji, mięśnie spuchły, rysy rozlały się i ściekają mi na czoło, włosy, kar. Zagląda, ciekawska bestia, sprawdza czy już, czy jeszcze nie. "Żresz, degeneraciąteczko, czy nie?" — zdaje się pytać ponaglająco.

Zaraz, ej, co jest? Chwila, moment... chyba znam tę...

— Wstawaj, Przemek. Noż śpisz i śpisz, jak zabity. Piłeś coś, brałeś? Elżbieta dzwoniła. Zapłakana i znowu z krzykiem, Boże, jak wyklinała... Po prostu tragedia, w głowie się nie mieści. Ledwie wróciła od Radka — dostała telefon ze szpitala. Zatrzymanie akcji serca, nawet nie było komu zrobić masażu, ratować... Żadnego lekarza na dyżurze... — głos mamy łamie się. Ja też się łamię, pękam na tysiąc i pięć kawałków, gdy tylko dociera do mnie, że to, kuźwa, nie sen.

 

VII. Klasówka z dermooptyki

 

Czy można stać na cały głos? Właśnie się przekonuję, że jak najbardziej tak.

Zrywam się jak oparzony, staję prawie na baczność i wręcz słyszę, jak od tej mojej postawy wyprostowanej wyje coś w środku. Trzaska w psychice, rozrywa się w duszy, jęczy w głębi spustynniałej głowy. Samochody zderzają się we mnie, cesny lądują awaryjnie w głębi jezior, szybowce przebijają elewacje wieżowców. Płakałbym, ale w oczach mam niebieskie, refleksyjne szkło.

Dudnię, puls mam chyba 300, jak nie lepiej. Faluję, terkoczę, rozsadza mnie dźwięk. Wewnętrzny. Jedno kuriozalnie brzmiące, jak się domyślam — kompletnie pozbawione sensu zdanie, od którego wiem, że przyjdzie umrzeć. Para-polska mantra niosąca rychłą śmierć: "Potaksówkowe czortinki, uciekałymirki" — powtarzam w myślach. I od nowa, ten sam, morderczy tekst. Wzięło mnie to, co Radka! On porodiarował, a ja... taksówczę... Tylko patrzeć, jak całkiem odetnie świadomość!

Nie, wait, trzymam się, walczę! Intelekt, starać się pozostać na powierzchni, prosto, sztywno, nie dać się zmyć przez gęstą falę, utopić w bełkotliwym pierdoleniu!

Próbuję przypomnieć sobie, jakie miasto jest stolicą Angoli, wzory skróconego mnożenia, jaką liczbę atomową ma beryl, arsen, jaką rad. Odtwarzam chwile z dzieciństwa, najwcześniejsze wspomnienia, niedorzeczne rymowanki, jakich nauczyłem się w pierwszych klasach podstawówki.

 

"Już na starcie

Buzi darcie na asfalcie.

Przy pomniku —

Fiku-miku,

Kropla siku na języku

Koń się nachyla,

By zeżreć badyla"

 

Staram się wybić klina klinem,. schwycić kurczowo jednego zdania i pozostać przy nim. Niech będzie niczym deska... ratownicza... bojka asekuracyjna...Kiwa się Przemcio, kinetyczny manekin, zabawkowy ludzik wielkości prawdziwego człowieka, obejmuje swój mózg, klepie w duchu: "Proszę o pozwolenie dokonania katastrofy budowlanej". Znowu. I jeszcze raz. Niech ten bzdet zmaże poprzedni, o czortinkach.

Bredzę, by przeżyć. Kretynizm w tym wypadku oznacza pozostanie przy życiu, to hasło bezpieczeństwa, logika, z której nie chcę dać się wyrwać, jedyna mądrość świata, arcyfilozofia, dziecinada, w którą sie wpędzam i nie pozwolę nikomu, żadnej mocnej, roślinnej sile...

Telefon. Matka bable coś w kuchni, że dopalacze są śmiertelnie neibezpiecznym świństwem, dobrze, że nie miałem z nimi kontaktu.

Danel dzwoni. Wydać zezwolenie na gwałtowne obrócenie się w gruzy, aby natychmiast zacząć się odbudowywać. Silniejszy, trwalszy, niewzruszalny.

Nie dać się wykorzenić z logiki, własnego ja, rozumi, nie zostać pochwyconym przez badyle czartorośla.

— Przemo, kurwa, wreszcie żeś odebrał! Co z tobą?! — warczy toksycznym, niedekontaminowalnym głosem Danielo, diler trucizny.

— Spytaj, idioto, co z Radkiem. Zamordowałeś człowieka, skur...

— Musisz natychmiast przyjść. Paweł już jest. To, kurwa, pilne.

Wyrzucam z siebie piękne bukiecisko bluzgów, wiązaniuchę jobów. JAk śmie, bydlak, po tym co się stało, w ogóle otwierać do mnie mordę? Słyszał na pewno, bo nie mógł nie, o tragicznej, w sumie nawet męczeńskiej śmierci Radka. A teraz — co — chce mnie tak samo załatwić? Czuję, że już jestem zatruty, walczę z bezsensowna gadką, mimowolnie chcę mantrować zaklęcie wyczarowujące zdech, ale niech sobie nie myśli, że tak łatwo się poddam.

I, jednocześnie, zakładam adidasy, bluzę. Jestem, do diaska, narratorem tej bajki i wiem, że muszę iść. Aby ją spuentować albo nie — leźć po nowe przygody, wizje, na halucynobranie.

Zwyczajnie nie mam wyboru, bycie gadaczem nakłada na człowieka obowiązki, z których nie sposób się wykpić.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania