Wspólny Wróg i Mętna Woda część 2

Bosak splunął flegmą na martwego elfa i wykonał gest drapania za lewym uchem mamrocząc modlitwę do Ducha Lifiego. Może specjalnie wierzący nie był, ale co ochrona przed czarną magią to ochrona.

- Co ci do łba strzeliło? Bosak, murwa cmentarna twoja stara. Coś ty zrobił? - wydzierał się rozzłoszczony Horszam.

- Co zrobiłem? To co samemu powinieneś, jak ci ten wariat i, tfu, mag przeklęty kazał płynąć przez Gubikowe Moczary. Ty gadzie zarobaczony!

- Osz ty kapucynie! Ja ci dam gada, jebany jaskiniowcu. Za obrazę kapitana trzydzieści batów! I do końca życia mi się nie wypłacisz, wiesz ile mogłem zarobić na tym wariacie?

- Stul pysk gadzino! Żaden z ciebie kapitan! To jest bunt! - zakrzyknął unosząc swój pałasz w górę.

Kapitan Horszam zagotował się, co było całkiem trudne gdyż ponoć gady są zimnokrwiste. Samemu porwał za pałasz ale nagle usłyszał jak ktoś zachodzi go od tyłu. W zwinnym piruecie chlasnął kolejnego zdrajcę ogonem po nogach a ten się wywinął jak długi na dechy.

- No kurwa nie wierzę. Kombe, odkorbiło ci od tego bagiennego smrodu? - i w tym momencie zauważył, że na rufę dostali się inni ocaleńcy z Lisa.

Sardynka, Wodotak i Kedej. Każdy z obnażonym pałaszem i cały obszarpany po ataku rwieskalpów. Mieli w oczach gniew, taki prosty, naturalny, zdrowy ludzki gniew wobec innych ras.

- Tobie odwaliło Horszam! Tobie i temu elfowi! - krzyknął bosman i odturlał się poza zasięg rapiera jaszczurata - W bagażach tego czarnoksiężnika są zwłoki. Cztery równo pocięte i zabalsamowane ciała. A do tego cała masa innych nekromantycznych bibelotów. Zwyrodnialec chciał nas pewnie złożyć w ofierze czemuś na bagnach. A ty zgarnąłbyś za to czternaście tysięcy złotych monet z Cesarstwa i Imperium. Padalcu.

Horszam, prawdę powiedziawszy nie wiedział co robić. Pierwszy raz znajdował się w sytuacji gdzie to sam autorytet bycia kapitanem nie wystarczył i groziło mu utopienie w bagnie, jak nie bardziej kreatywna egzekucja.

Wodotak zamachnął się pierwszy, szeroko i silnie. Horszam jednak zdołał zbić cięcie i uskoczyć za ster. Głupie posunięcie gdyż od dołu za kapitański płaszcz zahaczył harpunem Bosak i unieruchomił jaszczurata.

- Według prawa morza, mianuję siebie kapitanem. A pana Horszama rozciągniemy na maszcie - oświadczył Kombe i wyprowadził niszcząco celny cios prosto w szczękę jaszczura.

Poprzedni kapitan jęknął z bólu kruszonych zębów i upadł na pokład. Na szczęście nie na harpun, a miazgę pozostałą po Gulldze. Ujrzawszy nad sobą tępą twarz Bosaka odpełzł na czworakach, całkiem szybko, bowiem miał poślizg od krwawych resztek Gullgi. No i jeszcze Lisica zaczęła zanurzać dziób, chłepcąc coraz więcej bagiennej wody.

Z trudem zgramolił się na równe nogi, zorientował się, iż rapier wypadł mu z ręki. Zaklął wypluwając pokruszone końcówki kilku przednich zębów. Zmierzył wzrokiem swoich przeciwników.

Sześciu ocalałych załogantów w tym bosman Kombe, w którym Horszam pokładał największe nadzieje co do swojego bezpieczeństwa w takich sytuacjach. No cóż... Taki to najwyraźniej będzie koniec kapitana Horszama z Juktetto. Zarąbany przez paskudne małpoludy pośrodku Gubikowych Moczarów. Świetnie.

A może nie?

Gorączkowym ruchem sięgnął pod płaszcz, szczerząc zniszczone uzębienie. Buntownicy niepewni tego co ma się stać, przestali się zbliżać. W ręku jaszczurata pojawiła się kacza stopa. Majstersztyk technologiczny prosto spod krasnoludzkich rąk z Teraforig.

Kacza stopa była zaprojektowanym specjalnie do tłumienia buntów na statkach, pistoletem skałkowym o aż pięciu lufach. Jedna skierowana prosto, dwie na lewo i dwie na prawo. Jeden strzał, pięć trupów. Z szóstym małpoludem jakoś sobie poradzi.

- O kurwa... - wykrztusił Sardynka.

- Ano, macie przejebane - wycedził jaszczur i bez skrupułów nacisnął spust.

Trzasnęły krzemienie, zastraszony Krabik padł na deski. Broń nie wystrzeliła, w końcu wilgotne bagienne powietrze i proch strzelniczy nie są najlepszymi przyjaciółmi.

A może jednak...

Chichocząc złowieszczo, buntownicy ruszyli na przód. Wodotak oberwał w ramię rzuconą kaczą stopą będącą teraz jedynie kawałkiem żelastwa. Już go mieli powalić, już mieli ćwiartować, już wieszać na maszcie leniwie tonącego slupu klasy półdelfin. Nagle Bosak zgiął się wpół, zacharczał i upuścił broń.

Cała uwaga przeszła na wijącego się na deskach marynarza. Bosak kaszlał, pieniło mu się z ust i w ogóle wyglądał jakby miał zaraz się przekręcić. Rzucał się jeszcze chwilę, po czym oklapł. Wśród bagiennego smrodu pojawił się odór ludzkich nieczystości.

- Czy on... Zdech? - spytał nieśmiało Sardynka.

- Na to wygląda - orzekł Krabik szturchając nogę nieboszczyka pałaszem.

Ciało Bosaka jednak zamiast pozostać martwe obróciło się na bok i wstało. Tak zwyczajnie.

- Mówiłem panie Horszam. Ludzie lubią rozwiązania siłowe - ozwał się Bosak ścierając pianę z ust.

Pierwszy wrzasnął Krabik i odskoczył w tył. Zaraz za nim reszta buntowników. Bosak strzelił karkiem, podrapał się po rzadkiej brodzie, rozprostował plecy i zdjął zafajdane portki rzucając je za burtę.

- Owszem, obrzydliwe. Ale nie ma co się bać zwykłego, za przeproszeniem, gówna.

- Mówiłem! Nekromanta! Bij! Zabij! Ścierwo nieboskie! - histerycznie zawył Kombe i ruszył do ataku.

Atleinejr, który to najwyraźniej przesiadywał w ciele swego zabójcy, podniósł błyskawicznie pałasz i sparował pierwszy cios. Kombe jednak nie dał zabrać sobie inicjatywy i machał brzytwą jak najęty. Ciało Bosaka nienaturalnie się wyginało to w tył to na boki, żonglując pałaszem i uchylając się od cięć.

- Panie bosmanie, zupełnie się nie znam na szermierce, ale pan to jest jakiś żart - spokojnie powiedział Atleinejr głosem i ustami Bosaka.

Nim Kombe zdążył się odgryźć, jego pałasz został mocarnie zbity w dół a żywot przedziurawiony żelazem. Zwłoki padły za burtę, do mętnej wody. Atleinejr rzucił broń Horszamowi, który tylko gapił się jak sparaliżowany, po czym wyprostował się dostojnie i oświadczył :

- Któryś z panów marynarzy chciałby pójść za tym samozwańczym kapitanem na dno?

Brak odpowiedzi, broń schowana.

- A czy któryś z panów chciałby pójść w ślady tego oto mordercy? - tu wskazał na swoją twarz, znaczy się, twarz Bosaka.

Brak odpowiedzi, nietęgie miny.

- To bardzo dobrze. A teraz przesiądziemy się na Lisa. Lisica bowiem, tonie.

 

Pokład Lisa był pełen martwych rwieskalpów, znalazły się też zwłoki marynarzy którzy nie dali rady. Otrząśnięty przez Atleinejra kapitan Horszam zarządził twardym głosem posprzątanie całego bajzlu. Po czym dobył spod płaszcza buteleczkę z zatartą etykietką i wgramolił się do forkasztelu by spokojnie pomyśleć.

Nie było mu to dane, gdyż po chwili do pomieszczenia wkroczył Bosak, Atleinejr znaczy. Usiadł na skrzyni, pod bulajem naprzeciwko jaszczura. Dziwnie było patrzeć na porządnie umięśnionego chłopa jakim był Bosak, siedzącego ze skrzyżowanymi nogami i uśmiechającego się porcelanowo. Na piersi ciężko wisiał mu pęk kościanych talizmanów. Aha, i nadal był bez portek.

- Wszyscy pracują w pocie czoła. A w ładowni znaleźli Źabę. Zaszył się tam, cały zapłakany...

- Możesz się chociaż ubrać? Nie mam ochoty patrzenia na jajca nieżyjącego małpoluda.

- Panie Horszam. Ma pan zapewne wiele pytań - zignorował prośbę Atleinejr.

- W chuj, że się tak wyrażę - stwierdził i pociągnął łyk z buteleczki.

- Co pijemy?

- Okowita. Pali aż miło.

Chlup chlup robi woda na zewnątrz. Stuk stuk robią niedomknięte drzwi gdzieś w ładowni.

- Czym ty kurwa jesteś? - wypalił nagle Horszam.

- Na twoje rozumowanie, upiorem. Trochę nawet takim jak z bajek dla dzieci. Jestem duchową postacią kogoś, kto nie żyje od bardzo dawna, ale że ten ktoś nie chciał umrzeć tak na dobre, poddał się rytuałom nekromantycznym. Więc oto jestem, przedłużenie umysłu mnie sprzed potężnego interwału czasu. Dasz wiarę, iż nie pamiętam jak ta fizyczna powłoka wyglądała?

Horszam nie odpowiedział, zadał za to kolejne pytanie.

- Co ty chcesz zrobić na tych bagnach?

- Wspominałem już, że mam wizje? Oczywiście, że tak. Więc, muszę zmierzać tam gdzie mnie prowadzą. Ot, nic więcej wiedzieć nie musisz. Wróć... Nie możesz. Wybacz ale nie ja ustalam zasady, jakkolwiek to nie brzmi.

- W co ja się wplątałem? - powiedział do siebie i upił okowity z buteleczki, wciągnął powietrze ze świstem - Po co to było? Bo od początku wiedziałeś, że zrobi się taki burdel. Zrobiłeś to, żeby mnie jakoś zastraszyć upiorze?

Atleinejr zaśmiał się serdecznie i pokręcił głową. Horszam jednym haustem dopił trunek i rzucił buteleczkę gdzieś między połataną koję a przewrócone beczki. Upiór odchrząknął.

- Nic z tych rzeczy. Tak jak wspominałem. Nie ja ustalam zasady jakimi muszę się kierować. Idę tam gdzie wiodą mnie wizje.

- A co jakbym teraz wyrzucił cię gdzieś na brzegu i radź sobie sam?

- Oboje wiemy, że tego nie zrobisz. Po części ze strachu, ale głównie dla pieniędzy. A uwierz mi, marne grosze jakie ci oferuję to będzie nic kiedy już osiągnę swój cel. Przysięgam, na dawno zamordowanych bogów mojego ludu. Ja, znany ci jako Atleinejr Upiór, ozłocę cię flotyllą fleut ze szmaragdu i złota. Lub czymkolwiek innym co sobie zażyczysz.

- Ale najpierw musimy zrobić coś na bagnie?

- Na razie tak. W Asztylunie mówiłem że przez Moczary popłyniemy do Mostu Zariwdoj, jest to prawda, lecz po drodze czeka nas jeszcze jeden przystanek, bynajmniej nie w linii prostej - porcelanowy uśmiech na twarzy niedawno należącej do Bosaka wyglądał nawet zabawnie.

- Zgubiła mnie moja własna chciwość...

- Możesz być spokojny o swój czerep, panie Horszam. Zdradzę ci, iż akurat ciebie nie powinny spotkać żadne poważne nieprzyjemności.

Jaszczurat się roześmiał i poprawił trójrożny kapelusz kapitana.

- Zaprawdę powiadam, w co ja się wpakowałem...

Nagły i nerwowy tupot bosych marynarskich stóp połączony z krzykami o lądzie zakończył ich rozmowę. Nim razem wypadli na pokład, Horszam zdążył jeszcze zapytać:

- Rozumiem, że Atleinejr to nie jest twoje imię.

- Dobrze rozumujesz panie kapitanie.

Marynarze podnieśli wrzawę nie bez powodu, mgła rozwiała się pod naporem ostrego południowego słońca odsłaniając groźny krajobraz Gubikowych Moczarów. Wielkie drzewa stojące ponad wodą na pajęczych korzeniach. Dryfujące między nimi resztki po śniadaniu jakichś bestii. Rozłożyste gniazda rwieskalpów w koronach gigantycznych paproci. Czujnie obserwujące Lisa, skryte w gęstych krzakach groźne ślepia i okazyjne nawoływania fauny.

Mgła odsłoniła też nagłe wzniesienie terenu o kilkadziesiąt metrów od dziobu Lisa. Wyglądało jak stały ląd zrośnięty z bagnem nieprzeliczonymi węzłami wegetacji, mogło być jednak jedynie większą łachą kamienia i piachu obleczoną porostami. Względnie, krabem gigantem gotowym w każdej chwili przerwać swoją drzemkę.

- No proszę, aleście wysprzątali pokład - stwierdził z uznaniem Atleinejr.

Kiedy tylko wyszedł z forkasztelu wraz z Horszamem, załoganci zamilkli jak rażeni piorunem. Jeden tylko Źaba nadal sumiennie szorował wciąż uwalane w jusze deski. Szturchnięty przez Sardynkę, chudzielec pisnął i skoczył na równe nogi.

- Sądzę, iż jest to dobry moment by wyjaśnić sobie parę kwestii tak jak już poczyniliśmy to z panem kapitanem - tu Upiór kiwnął głową w stronę jaszczura - Tak więc, jesteście panowie w tragicznej sytuacji ciągłego zagrożenia życia. Jest to w zupełności moja wina. Każda śmierć jaka się wydarzyła lub wydarzy, jest moją zasługą, gdyż to ja was w to wplątałem - uśmiechnął się i lekko skłonił, w teatralnym stylu - Jednak jak już pewnie się zorientowaliście, wypędzenie mnie z cielesnej powłoki nic wam nie da. Jedyne co wam pozostało, to bezwzględne oddanie się pod moje, i waszego kapitana, rozkazy. Inaczej wszyscy zostaniecie na Gubikowych Moczarach. Powiedzmy, iż mamy obecnie wspólnego wroga... Moczary właśnie. Jakieś pytania?

Rękę nieśmiało uniósł Krabik

- My... My chcielibyśmy oficjalnie przeprosić za zaistniałe... Nieporozumienia - powiedział bez przekonania.

- Nieporozumienia? Krabik ty glonojadzie parszywy! Ja wam dam nieporozumienia, buntownicy pierdoleni! - wybuchnął Horszam, został jednak uspokojony gestem dłoni Atleinejra.

- Panie kapitanie. To chyba oczywiste, że przodownikami buntu byli bosman Kombe i Bosak. Obydwoje martwi, zaręczam pana. Poza tym, ziemia jaką widzimy w dali jest naszym przystankiem i lepiej będzie wybrać się tam w kilka osób.

Jaszczur przejechał jęzorem po ukruszonych zębach po czym splunął w stronę Krabika. Machnął jeszcze gniewnie ogonem i powiedział:

- Jedno krzywe spojrzenie, wy obleńce parszywe. Jedno zająknięcie a wszyscy popływacie sobie z otwartymi trzewiami. Zasrane małpoludy.

Źaba zapłakał z emocji.

 

Stała ziemia na szczęście nie okazała się krabem gigantem. W głąb gęstwiny mieli ruszyć Atleinejr, już w spodniach, Horszam, Kedej oraz Wodotak. Reszta miała pilnować Lisa.

- Jak coś to sobie odpłyńcie, tak tylko obligatoryjnie przypomnę, że beze mnie zginiecie - orzekł Upiór po czym zwrócił się do jaszczurata - Kierujemy się przed siebie panie kapitanie.

I poszli, między zarośnięte zarośla ociekające skroploną mgłą i przy tym cuchnące roślinnym rozkładem. Atleinejr prowadził pochód wyrąbując pałaszem ścieżkę, zaś Horszam kroczył na końcu z pazurami zaciśniętymi na rękojeści rapiera. Na wszelki wypadek gdyby coś strzeliło do głowy niedawnym buntownikom.

Mijały minuty a bagno wyraźnie przycichło, moskity przestały zaczepiać, węże spadać z ciętych gałęzi, Wodotakowi zrobiło się niedobrze, co oświadczył szeptem:

- W kichach mnie skręca kapitanie... Tu coś jest nie tak...

- To chyba oczywiste, tępy szympansie, jesteśmy na Gubikowych Moczarach - odwarknął jaszczur.

- Panie Horszam, pan Wodotak słusznie zauważył, że coś tu jest nie tak. Proszę nie ganić załogantów za spostrzegawczość - wtrącił się Atleinejr - Prawdę powiedziawszy, sam jestem lekko zaniepokojony gdyż do celu jeszcze długa droga, a tu fauna już się zachowuje dziwnie. O, proszę spojrzeć w dół.

Wszyscy opuścili głowy. Między ich stopami wędrowały szeregi sporych mrówek i termitów. Nic dziwnego, jednak owady nie zwracały uwagi ani na siebie ani na czwórkę olbrzymów stojących im na drodze, hardo parły przed siebie jakby uciekając stamtąd, dokąd szły olbrzymy.

- I nie, tego nie widziałem w swoich wizjach kapitanie.

Jaszczur zmełł w paszczy przekleństwo i zakomenderował:

- Kedej, nasłuch.

Przycupnęli między poszyciem w ciszy by wyprężony Kedej mógł wysilić swój słuch. Przez chwilę okręcał głowę z przymkniętymi oczami, później przykładał swój profil do drzew a na koniec padł miękko na ziemię i nie przejmując się mrowiem mrówek złożył tam głowę.

- Całe to zielsko solidnie wygłusza, a ja nie gnom żeby słyszeć jak mucha sra... Ale myślę, że idziemy w niezły pierdolnik. Sporo zwierza się przemieszcza stamtąd gdzie nas wiedziesz elf... - odchrząknął - Panie Atleinejr. A to zazwyczaj może oznaczać kilka rzeczy, pożar, powódź, nagonkę, rykowisko grubego zwierza.

- Musimy iść dalej - stwierdził sucho Upiór i wyszczerzył żółte zęby w wymuszonym uśmiechu.

Kedej przełknął ślinę ale nie protestował, Wodotak tylko poprawił spory tobół jakim go objuczono a kapitan parsknął ze śmiechem.

- W co ja się wpakowałem?

Horszam spodziewał się, iż jeszcze nie raz przyjdzie mu przeklinać swoją chciwość jaka złączyła los jego i Upiora, nie wiedział tylko, że będzie tych razów aż tyle...

Nie uszli dwustu metrów a listowiem zatrząsnął nagły a nienaturalny podmuch lepkiego, ciepłego powietrza. Jakieś dwugłowe ptactwo zaskrzeczało i uleciało wysoko w górę. Atleinejr dał sygnał dłonią by być cicho i wdrapać się na drzewa. Zapowiadało się uroczo.

Szybko znaleźli się na opasłej gałęzi wiązowca chropowatego-południowego, tylko Wodotak miał problem z wdrapaniem się, ale jakoś sobie poradził. Podmuch się powtórzył a chwilę potem usłyszeli pierwsze trzaski obalanych drzew.

Istota sunęła ze stałą prędkością, może powozem dałoby radę ją wyprzedzić, lecz na nogach było to niemożliwe. Świadczyły o tym choćby i dwa goryle li sporych rozmiarów welociraptor zatopieni w półprzeźroczystym granatowoczarnym cielsku bestii. Widzieli dokładnie jak bezkształtny byt oddalony o nie więcej jak dwanaście metrów przystaje na chwilę i wypuszcza z mętniejszego obszaru na "plecach" tłuste, pulsujące chaotycznie, gruczołowate wici. Agresywnie czerwone tyczki sterczące w górę jakby badały okolicę. Gładziły czubkami drzewną korę, ściółkę czy heksagonalne kwiaty pobliskiego krzewu het'reh.

Jedna z wici niebezpiecznie wyciągnęła się między gałęziami aż do skulonych marynarzy. Gruby organ oparty o uginające się pod jego ciężarem konary wyglądał niesłychanie obrzydliwie. Niczym wyprute jelito olbrzyma ośmiorękiego. Końcówka paskudztwa była jeszcze gorsza, napęczniała skupiskami małych mięsnych szczoteczek wachlujących wokół czarnego jak dno oceanu otworu z którego ulatywało gorące powietrze.

I właśnie ta nieciekawie wyglądająca końcówka miała już zetknąć się z piersią Kedeja. Sparaliżowany strachem marynarz tylko patrzył błagalnie na towarzyszy, z twarzą wykręconą przerażeniem. Nikt nie śmiał się ruszyć, prócz Atleinejra.

Bezceremonialnie zasłonił był Kedeja własną ręką. Wić z pyknięciem przywarła do dłoni, pobyła tak przez chwilę, po czym zwyczajnie odpyknęła i zaczęła się cofać.

Kiedy już wszystkie narządy schowały się na powrót do stwora, ten zafalował i wystąpiły na nim liczne bąble. Po chwili wszystkie pękły jednocześnie, uwalniając znany już podmuch. Istota ruszyła dalej.

Kiedy już byli pewni, że istota jest daleko, zeszli z drzewa.

- Dobrodzieju, na Ducha Lifiego! Dzięki ci tysiąckroć! Pal licho żeś nekromanta! Życie ci zawdzięczam! - rozemocjonowany Kedej odruchowo chciał uścisnąć dłoń swemu bohaterowi, jednak powstrzymał się.

W uniesionej lewicy Atleinejra ziała ni to wyżarta kwasem, ni wyjedzona szczypczykami dziura czyniąca z dłoni swoisty bębenek gdzie za membranę robiła nienaruszona skóra na grzbiecie.

- Jak widać, to stworzenie nie przepada za padliną - orzekł naukowym tonem Upiór.

- Więc bierze żywych... O ja cie pier... - wydukał Wodotak.

- Ale co to w ogóle było? Na pizdę Harybdy, w życiu czegoś takiego żem nie widział - rzucił Horszam.

- Dobre pytanie... Słyszał pan o Ślimaku z Gohront'Czke Nul? - zagadnął Upiór.

- Nie mam pojęcia o czym mówisz.

- Ah, to miejsce pewnie już nie istnieje. W każdym razie, rzeczony Ślimak był istotą całkiem podobną do tego czegoś, tylko gustował w kamieniach. Minerałach dokładnie. Za jego sprawą runęło całe Gohront...

- Wybaczcie, że przerywam biologiję, ale ja bym stąd spierdalał póki ślimak nie wróci - wtrącił Wodotak z potem perlącym się na czole.

- To jest dobra sugestia - przyznał Atleinejr.

Zatem ruszyli dalej.

 

Ślimak faktycznie wystraszył całą zwierzynę z tej części gąszczu, ciekawe tylko na jak długo. Dzięki przemarszowi morderczej galarety mogli przyspieszyć swoją wędrówkę nie zważając, iż przechodzili przez legowiska zwierząt czy obok gniazd szerszeni O'hla. Było przerażająco pusto. Jednak kiedy już znano przyczynę tego stanu, strach minął.

- Tak swoją drogą, kapitanie. Gdzie my w ogóle leziemy? - zagadnął Wodotak.

- Upiora spytaj... Atleinejr! Długo jeszcze będziesz nas ciągać po tej dżungli? - zakłapał paszczą Horszam.

- Cierpliwości panie kapitanie. Jeszcze trochę... Noc nas nie zastanie... O choroba! - wrzasnął Upiór i potykając się runął w ścianę rozłożystych liścianych kielichów.

Słychać było jak ciężkie ciało turla się i upada gdzieś w dole. Horszam jako pierwszy doskoczył do zielonej ściany i wyciął kielichy rapierem. Oczom jaszczura i dwóch ludzi ukazała się nagle występująca piaszczysta skarpa wiodąca na dno sporego krateru wyściełanego płaskimi, rzecznymi kamieniami. Między owymi kamieniami leżał Atleinejr z grymasem bezdennego zażenowania na tępej twarzy jaka ongiś należała do Bosaka.

- Obawiam się, drodzy panowie, iż obie moje ręce są już do niczego - oznajmił unosząc prawicę, złamaną w pół przedramienia z krwawą kością sterczącą niczym róg jednorożca.

- Kapitanie mamy teraz szansę - zaszemrał Wodotak - Zostawmy nekrofila i spierdalajmy na statek.

Kapitan nie usłuchał, chociaż prawdę powiedziawszy zawahał się na moment. Strzelił ogonem Wodotaka po bebechu, ten zgiął się wpół mamrocząc przeprosiny.

- Ruchy na dół małpoludy! Pomóc panu Atleinejrowi! Ruchy!

Zeszli ostrożnie po korzeniach sterczących ze skarpy i pomogli wstać niepełnosprawnemu teraz Upiorowi. Okazało się, iż między kamieniami leżał nie tylko jego pałasz, ale i odpadnięta połowa lewej dłoni. Kedej osadził pałasz w pochwie, Wodotak otrzepał go z piachu a Horszam pokręcił ino łbem z niezadowoleniem.

- I co teraz panie Idę Tam Gdzie Wiodą Mnie Wizje?

- Doskonałe pytanie panie kapitanie, przed siebie, już blisko - stwierdził i machnął złamaną kończyną.

Ruch ten poczynił z taką siłą, że naderwane mięso chlasnęło i odleciało wbijając się dłonią między suche korzenie w skarpie. Wodotak zatrząsnął się na ten widok, coś zdecydowanie podeszło mu pod gardło.

- Przed siebie? - powtórzył niewzruszony jaszczur.

- Owszem, będziemy musieli być jednak bardzo ostrożni. Nie posiadając sprawnych rąk nie mogę użyć moich talizmanów - wskazał brodą na pęk kości wiszących mu u szyi - Chyba że rozbiję sobie głowę o kamienie, w konsekwencji umierając, i zabiorę sobie ciało pana Wodotaka, względnie pana Kedeja.

- Co... - wydusił głucho Kedej.

Wodotak nic nie powiedział bo starał się nie zwrócić treści żołądka.

- To co? Ruszajmy. Cel już blisko - beztrosko powiedział Atleinejr.

Tym razem nie uszli nawet stu metrów kamienistym dnem krateru ciągnącego się nie wiadomo jak daleko, a napotkali kolejny dziw Gubikowych Moczarów.

Pojawił się jakby znikąd. Wielki na trzy bite metry, z łapskami szurającymi po ziemi. Cały zbudowany z lśniącego, okorowanego drewna. Przypominał chochoła z wikliny. Groźny był cały, z cierniami zdobiącymi coś jakby głowę, z żyłkowatymi plastrami łyka zwisającymi tam gdzie powinna być broda i kołkowatymi sękami na dłoniach. Bojowy chochoł z wikliny.

Poraził ich swoim nagłym zjawieniem się, niczym fatamorgana na pustyni. Nawet Upiorowi zabrakło języka w gębie kiedy Chochoł Bojowy się odezwał.

- Kto wy? - zagrzmiało spod splotów drewna.

Cisza.

- Kto wy! - skrzypnęło drewno.

Atleinejr chrząknął sucho i postąpił krok do przodu.

- Szukam... Szukamy, wiedźmy, która zamieszkuje te ziemie. Powiedzmy, że... Byłem niejako umówiony.

- To jeszcze wiedźma do tego? Ja pierdole takie... - jęknął Wodotak.

- Morda, bo ten leszy jeszcze usłyszy - przerwał mu Kedej.

A rzeczony leszy jakby lekko przekrzywił cierniową łepetynę, przygarbił się i coś skrzypnął, coś trzasnął aż odezwał się wreszcie:

- Za mną.

Nie mając innego wyjścia, powlekli się po kamieniach za Chochołem Bojowym.

- Co to ma być do chuja kaszalota - wysyczał Horszam - Atleinejr nie mówiłeś, że leziemy do jakiejś wiedźmy! Co ty kombinujesz?

- Proszę się nie denerwować panie kapitanie. Po pierwsze to nic nie mówiłem co to jest ten mój cel. Po drugie, zapewniałem pana, że komu jak komu, ale panu, to nic się nie stanie - Upiór poczynił uspokajający gest ręki, zapomniał jednak, iż miął ją zredukowaną do sterczącej kości.

- A czy nam coś się może stać? - wtrącił Kedej.

- To już zależy tylko od pana, panie Kedej...

- Nie panuj już z łaski swojej. To się robi co najmniej irytujące - oznajmił pan kapitan Horszam.

Być może urażony, Upiór zamilkł. Resztę drogi spędzili w ciszy.

 

Chochoł Bojowy zawiódł ich przez wciąż opadające dno krateru do ziejącej z nagłego, ostrego wzgórka jamy. Jak się domyślali, siedliszcza wiedźmy. Rzecz jasna nie była to jakaś tam pierwsza lepsza jama. Wejście zasłaniał gąszcz sękatych winorośli robiących za ścianę, wejściowe wrota były najwyraźniej sporym, sercowym liściem pośrodku.

Obejście jamy też wyglądało niczego sobie. Oczyszczone z kamieni, ogrodzone było murkiem z tych właśnie, była altana, względnie szałas z suszonych liści paproci, stojaki na których rozwieszone prezentowały się wypatroszone zwierzęta. Nawet znalazło się miejsce dla kilku grządek z rosnącymi jakoś w spękanym piachu kwiatami.

Chochoł Bojowy przekroczył murek, zatrzymał się i trzeszcząc z lekka obrócił się na pięcie. Chociaż pięt raczej nie miał...

- Ty wchodzisz. Reszta czeka - zaskrzypiał.

Jasnym było, że chodzi o bezrękiego. Atleinejr rzucił tylko porozumiewawcze spojrzenie jaszczurowi, on machnął ręką zrezygnowany, i podreptał do liścia-wrót. Uchylił jego poły lewą dłonią gdyż ona prawie cała była na swoim miejscu i zaraz po wejściu uderzyły go niesamowicie ciekawe energie magiczne. Nim oczy załapały ostrość w mrocznym wnętrzu leża wiedźmy, jego umysł już poznawał otoczenie.

"Silne strugi druidyzmu... Filary piętrzącego się szamanizmu... Trochę czarowanych kamieni i wody. Pogłosy zabaw telekinezą i likantropią. Ciekawe... Ślady po rozbłyskach czarnej magii, ale nic ekstraordynaryjnego. Ambiwalencja względem pokus nekromancji z pobliskich cmentarzysk? To ci dopiero... Ach, i aromatyczny, dosłownie i w przenośni, zapach alchemii."

- Jest pani wszechstronnie uzdolnioną magiczką, pani... - zawiesił głos próbując odszukać wzrokiem gospodynię domu.

Tej jednak nie było. A przecież przez ułamek sekundy zdawało mu się, iż stoi tuż przed nim w przedsionku zapełnionym wielkimi pakułami z liści. Wzruszył ramionami i zawołał:

- Dzień dobry szanowna pani tych ziem, czy można zająć chwilę lub dwie?

Nagle rozległy się kroki. Jednak nie kroki lekkich pantofli na obcasach, jak się spodziewał, a bosych stóp na zimnym kamieniu. Do przedsionka pieczary wkroczyła wiedźma. Od razu rozegnała mrok tam panujący, wszak trzymała pęk fluorescencyjnych kwiatuszków bijących słonecznym blaskiem.

Pierwszym co rzucało się w oczy było to, iż nie posiadała ona wielkiego stereotypowo spiczastego kapelusza, a wielki stereotypowo spiczasty grzyb na głowie. Blaszki miał kościście białe a kapelusz czarny jak noc.

Cała postać wiedźmy kazała myśleć, że rzadko miała do czynienia z szeroko pojętą cywilizacją. Choćby i dlatego, że nosiła suknię ze skór, czarnych i włochatych. A z biżuterii obwieszała się różnymi kamieniami-amuletami na szyi i kościanymi krzyżykami na nadgarstkach.

Natomiast twarz wiedźmy stanowiła najdziwniejszy element. Upiór choć nie wiadomo jak się nie wysilał, nie mógł odgadnąć czy była człowiekiem czy elfem. Czy może jakąś niesamowicie rzadką kryptydą? Ostatnią z rasy antycznych mieszkańców Gubikowych Moczarów? Płaskie rysy do kontrastu z ostro wyciętymi, zwierzęcymi ustami zdawały się potwierdzać każdą możliwą teorię.

- Paskudnie wyglądasz zdechlaku - odezwała się - I to ty masz być tym wędrowcem z moich wizji? Trochę żałosne, bez obrazy.

- Ależ naturalnie, nie przybyłem tu by się obrażać, pani... - zawiesił głos oczekując na odpowiedź.

Wiedźma przewróciła niezauważalnie oczami.

- Kiritja, jak ta modliszka.

- Pani Kiritja. Piękne imię. Modliszki kiritja nie jedzą swoich partnerów po kopulacji, nieprawdaż?

- Ano tak, one składają swoje jaja w ich ciałach.

 

Siedzieli w kucki na sporym kamieniu barwy malachitu i bacznie gapili się na Chochoła Bojowego, jakby ten miał zaraz zerwać się do ataku i ich zatłuc sękatymi łapskami. Wododtak żuł suszoną wieprzowinę, Horszam skrobał rapier osełką a Kedej nerwowo wyłamywał palce.

- A co jak go wiedźma zżarła? Wiecie chłopy... Rytuała jakiego odprawili i go zeżarła. Jak modliszka, od głowy - wypalił.

- Co za farmazony pierdolicie. To upiór jest, duch, widmo, widziadło, licho nieboskie. Jak takiego zabić, a co dopiero pożreć? - stwierdził kapitan wyjątkowo spokojnym tonem.

- No ale to wiedźma tam siedzi... Nie wiadomo jaka. Ja się przez życie dość nasłuchałem o wiedźmach żyjących na odludziach. A ta okolica to pieprzone odludzie w środku innego odludzia. Założę się, że ten ślimak demoniczny to jej sprawka. Jak jeszcze mieszkałem w Imperium słyszałem taką historię...

- Stul pysk Kedej. Zjedz sobie lepiej - powiedział Wodotak dobywając z tobołu kolejny pasek wieprzowiny, słonej jak cholera.

 

Wiedźma zaprosiła go w głąb pieczary. Było tam zaskakująco jasno, a to dzięki porastającym sklepienie słonecznym kwiatuszkom li kilku kopcącym świecom łojowym. Wskazała chudym palcem miejsce przy stole z rżniętych bali i Atleinejr posłusznie usiadł. Stół był zastawiony najróżniejszymi glinianymi naczyniami alchemicznymi, kopczykami zapleśniałej ziemi, na których rosły kolumnady grzybów oraz wżartymi w drewno sporymi pluskwami barwy rubinu. Nie było gdzie oprzeć rąk podczas rozmowy, nie jakby Upiór potrzebował miejsca na ręce.

Kiritja zasiadła po drugiej stronie, miała jedyne w jaskini siedzisko z oparciem, i jeszcze do tego owinięte futrami i skórami.

- Może ja zacznę rozmowę?

- Nie mam nic przeciwko - zapewnił Upiór.

Wiedźma wzięła głęboki wdech i wydech.

- Pierwsza wizja pojawiła się dokładnie pół roku temu, w lutym. Z początku myślałam, że przypałętało się do mnie jakieś chujstwo z takiego jednego cmentarza w okolicy. Ale niestety nie.

Wizje stopniowo stawały się bardzo natarczywe, aż w końcu pozwoliłam im sobie pokazać o co chodzi. I zobaczyłam ciebie zdechlaku, zobaczyłam że przyjdziesz do mnie w cudzym ciele i pod cudzym imieniem. Że przywleczesz ze sobą... Smoka bez skrzydeł? Chyba tak - przymknęła oczy próbując przypomnieć sobie niewyraźne obrazy.

- Tutaj zapewne chodziło o kapitana Horszama, jaszczurata który przetransportował mnie na Moczary - wyjaśnił pośpiesznie Atleinejr.

- Dobra. Wracając, widziałam też, że musisz mnie przekonać bym ci pomogła. Chcesz się bowiem dostać na stary cmentarz, o którym wspomniałam. Tak? - nachyliła się nad blat i oparła prawy policzek o kościstą dłoń.

- Zgadza się. Muszę się tam dostać, a przez wizje wiem, że osobiście zapieczętowałaś to miejsce. Jest aż tak niebezpieczne? - uśmiechnął się, lekko porcelanowo.

- Nie dla mnie, ale nie wszystkie zwierzęta dobrze radzą sobie z szalonymi nieumarłymi zbrojnymi w zeżarte rdzą brzytwy.

- A właśnie, zwierzęta... Po drodze mieliśmy przyjemność spotkać pewnego... Ślimaka.

- Kyoa'hakakk. Nie ruszajcie go, to miły osobnik. Reguluje populację w suchszych częściach Moczarów. Po drodze do cmentarzyska nie powinieneś go spotkać. Ale zanim tam pójdziesz, musisz mnie przekonać. Tak mi mówił ten byt z wizji.

- Ojciec... - szepnął Atleinejr - Dobrze więc, nim przedstawisz mi swoje żądania pozwól, iż zaoferuję ci trzydzieści skrzyń najróżniejszego dobytku magicznego. Od alchemicznych szkiełek po zwoje traktujące o starożytnych władcach. Są nawet niesamowicie realistyczne modele anatomiczne, doprawdy ostatnio nawet pomylono je z prawdziwymi ciałami. Zbierałem cały ten towar przez ostatnie pół roku, mam nadzieję, że pani się spodoba, pani Kiritjo.

- I gdzie to jest? - wyprostowała się podejrzliwe łypiąc oczami znad kolonii wałowatych grzybów.

- Na statku, pół dnia drogi stąd - niezręcznie wzruszył barkami.

- Więc przychodzisz do mnie z pustymi rękami... Nie, przychodzisz bez rąk.

- Podróż była ciężka.

Wiedźma wstała od stołu i wyrwała z blatu jedną z pluskw. Zaczęła spacerować po pieczarze w zamyśleniu odgryzając kawałki owada. Atleinejr czekał cierpliwie. Kiritja przystanęła nad mniejszym stołem zbudowanym z powiązanych kości i zaczęła przewracać jakieś zapisane arkusze pergaminu li suchych liści. Drgnęła nagle i odwróciła się do swojego gościa.

- Okołomagiczny szmelc zawsze się przyda - stwierdziła plując kawałkami biednej pluskwy - Sami z tym jaszczuratem dacie radę to do zmroku przenieść? Nie, raczej nie. Bierzcie Wierzbacza, to ten drewniany co was przyprowadził, jak z nim pójdziecie to kyoa'hakakk nie będzie się naprzykrzał.

- Wyruszymy niezwłocznie - entuzjastycznie oznajmił Atleinejr i szybko wstał od stołu - Ah, prawie bym zapomniał. Prócz nas jest jeszcze załoga pana Horszama, czy to problem dla pani?

Wiedźma na szybko dokończyła pożerać pluskwę i oznajmiła obojętnie:

- Niby dlaczego? Lubię mieć gości. Ale jak nadepniecie mi na odcisk to wrzucę was do gara i zrobię gulasz po gubikowemu.

 

Spod jamy wiedźmy wyruszyli od razu i w pośpiechu by zdążyć przed zmrokiem. Mając za towarzysza strasznego Chochoła Bojowego, zwanego Wierzbaczem, nie musieli przejmować się dzikim zwierzem. Ale co najważniejsze ślimakiem i jego paskudnymi mackami.

Spotkał ich jednak srogi zawód kiedy dotarli na brzeg. Lisa nie było. Zostały jeno resztki żagli i pogruchotane deski dryfujące smutno w przybrzeżnych szuwarach.

- Nosz ja cię jebie. Do stu beczek delfinich kutasów - zaklął kapitan Horszam zdejmując kapelusz i przyciskając do piersi - Oby ta twoja flotylla złota była tego warta Upiorze. Kapitan bez statku! Obydwa żem stracił jednego dnia! W co ja się wpakowałem! Przeklęta ta moja chciwość! - lamentował.

Jaszczur zdawał się nie zwracać uwagi na wielkie plamy posoki rozlane na brzegu. W owych kałużach gęsto obsiadłych przez wszelakie robactwo walały się strzępy mięsa i ubrań, przypuszczalnie należące do biednych Krabika, Sardynki i Źaby.

- Chłopy! Źaba tu leży! On... O na Duchy Wszechświata... On żyje! - darł się Kedej.

Nad kępę trzcin gdzie stał Kedej przyszli Wodotak i kapitan. Marynarz przeszacował trochę mówiąc, iż Źaba jeszcze żyje. Co prawda dychał jako tako i nawet wodził po zebranych nieobecnym wzrokiem jednego ostałego się oka, drugie wyjadał właśnie jakiś brzytwiasty czerw, ale znać było, że to jego ostatnie sekundy. Był zupełnie nagi, cały oblazły robactwem i okrwawiony, brakowało mu nóg i połowy torsu. Niczym syreni ogon, do wody ciągnęły się za nim poszarpane jelita w których buszowały właśnie czteronogie uklejki grzywiaste, majestatyczne stworzonka.

- Kapitan... - wymamrotał Źaba.

Pewnie chciał sformułować jakieś wzruszające ostatnie słowa, ale nie zdołał. Padł twarzą w wodę i tak już został. Jakiś krab przydreptał i bezczelnie zaczął zacierać szczypce szykując się do uczty.

- Nienawidzę tych bagien - stwierdził populistycznie Wodotak - Już bym wolał płynąć na Morze Grzywaczy w dziurawej maselnicy.

- Ja chyba też - zgodził się kapitan.

Tymczasem Atleinejr przysiadł na brzegu by wyłowić kołyszący się alembik, który jakimś cudem ocalał. Zadanie to było jednak niewykonalne kiedy nie posiadało się sprawnych rąk. Alembik nabrał wody i zatonął.

- Motyla noga - zaklął szpetnie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Vespera ponad rok temu
    Widać w tym uniwersum bunty na statkach są tak powszechne, że aż powstał specjalny pistolet do ich tłumienia :) Ogółem super historia, świetnie się czyta.
  • Wieszak na Książki ponad rok temu
    ta cała kacza stopa to akurat w pełni realna spluwa, tylko, że nie była jakoś bardzo powszechna bo więcej niż jedna lufa w pistolecie skałkowym to przepis na zrobienie krzywdy samemu sobie
  • MKP ponad rok temu
    Dynamiczne i bardzo dobrze napisane. Naprawdę ciekawie się czyta i człowiek trochę słownictwa marynistycznego zaczerpnie?
  • Burton The Scribe ponad rok temu
    Cholera.. Dobre to.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania