Wspólny Wróg i Mętna Woda część 8

Szkewraż Brzytwonóż załamywał ręce. Gapił się zmęczonym wzrokiem w stojące o dziesięć metrów przed jego lektyką, zwłoki. Otoczone ciasnym pierścieniem żołnierzy nadzianym mieczami i włóczniami. Stojące równo, zwłoki jakiegoś ludzkiego mężczyzny w średnim wieku, któremu flaki spływały po nogach, na żwir drogi.

Nagłe szarpnięcie bólu wyrwało go z koncentracji.

- Uważaj kurwa! Cyruliku leworęczny. Masz mnie poskładać a nie dobić! - zawarczał na uwijającego się przy jego połamanej nodze wojskowego medyka.

Zarówno felczer jak i kilku najbliżej stojących żołdaków zatrzęsło się na dźwięk głosu pułkownika. Ktoś nawet pisnął.

Pan pułkownik ino prychnął pogardliwie. Wrócił do zastanawiania się co ma teraz począć. Wzrok zahaczył się o kościany naszyjnik wiszący na trupiej szyi. Równo dwadzieścia kościanych strzępów wymalowanych w jakieś dziwaczne wzory. bardzo ostre i wyraźne nawet z tej odległości. Pociągnął łyk mocnego miodu z piersiówki. Odetchnął.

Chciał się wygodniej rozeprzeć w lektyce, ale pierwsze alarmujące skrzypienia odwiodły go od tego pomysłu. Nie spodziewał się w końcu niczego wielkiego po krześle z na szybko przybitymi deskami pod nogi i tyczkami do noszenia. Przetoczył zaczerwienionymi oczami po postaci Upiora, zwanego też Atleinejrem.

Ten jakby nic prężył swą nową powłokę, spokojny i być może nawet zrelaksowany. Skryty bezpiecznie w stygnących trzewiach, zimnych kościach. Szkewraż wiele widział w życiu, wiele przeszedł, ale zawsze nieprzyjemnie swędziało go w tyle czaszki, jak słyszał o takich dziwach. Widmach porywających cudze ciała.

Płynnym ruchem znów otworzył piersiówkę, pociągnął mały łyczek.

- Ten człowiek... Zabiłeś go? - spytał się wreszcie, raczej odruchowo, mechanicznie.

Wybebeszony nawet nie drgnął. Tylko usta zakłapały, niby odpowiednio do wypowiadanych słów, a jednak jakoś... Sztucznie i źle, niczym lalka brzuchomówcy.

- Człowiek ten był umierający. Odłamki kamienne rozpruły mu żywot a z tego co się orientuję, nie ma takiej medycyny co by go odratowała. A uzdrowiciele to w dzisiejszych czasach widok raczej rzadki. Człowiek ten, był śmiertelnie ranny. Znalazł się w złym miejscu o złym czasie. Ja również zostałem raniony, ze względu na swoją... Naturę. Tak, to dobre słowo... Musiałem znaleźć ciało, w którym mógłbym się schronić. Bez ciała, raczej nie chcielibyście ze mną rozmawiać. Bez ciała, mógłbym od razu uciec.

- Ale jednak zostałeś, uparty jesteś, Atleinejr.

- Chciałem jasno określić, iż moje zamiary, nie stanowią dla was wszystkich niebezpieczeństwa.

- Włażąc w kolejnego trupa... Dobra, to chyba jesteśmy wszyscy w stanie pojąć, jesteś przecież duchem. Ten drugi upir miał inne zdanie, zdaje się. Raczej był nastawiony agresywnie. Co prawda pozbyłeś się go, ale on i jego stwory ukatrupiły kolejnych żołnierzy Frakcji. Nazwałeś go kuzynem, zdaje się - Szkewraż nachylił się lekko do przodu.

Trochę po to by lepiej przyjrzeć się martwej twarzy Atleinejra a trochę po to by popatrzeć jakie to znieczulające maści wciera mu w kończynę felczer.

- Z chęcią porozmawiałbym z panem, panie pułkowniku, o mojej bliższej i dalszej rodzinie. Obiecuję, iż to zrobię, ale tylko wtedy jak już będziemy na szlaku. Do Port Abeht.

Brew zadrgała elfowi. Zmarszczył kredowe czoło zaskoczony tą swoistą bezczelnością. Aczkolwiek sam w myślach przyznał, całkiem mu się spodobał ten czarnoksiężnik upiorny. A może jaki mag? Nie znał się na magicznych profesjach, ale umiał określić czy coś będzie przydatne podczas niebezpiecznej podróży.

Do takiego Kanionu Rzengkna... Znaczy się, Port Abeht.

Wczoraj i w trakcie dzisiejszego nieudanego procesu, nie miał tak naprawdę zielonego, ba, żółtego czy nawet niebieskiego pojęcia co zrobić z tym nieumarłym. Teraz jednak zaczął łączyć pewne kropki, przekonując samego siebie. Przekonanie to wzmagał co prawda, miód w żołądku i tętniący ból złamanej nogi.

"Głowę swą stawiam, że to wszystko z jednego miotu" myślał świdrując wybebeszone zwłoki wzrokiem "Ten Upiór, tamten... Te wszystkie nienormalne cholerstwa na szlaku zapełniające raporty od góry do dołu. I to co pierwsza ekspedycja wykopała. Duchy, widma, potwory i mutanty, a teraz jeszcze Upiór... Ale przynajmniej taki, co wie znacznie więcej niż wszyscy archeologowie siedzący w Kanionie razem wzięci. I do tego, chcąc nie chcąc, mniejsza z tym, źle nam nie życzy..."

- Ładny bajzel... Ale pewnie jakbyś tego drugiego nie zabił, to byłby większy, co nie? - zagadnął niby od niechcenia, markując zmianę tematu.

Wciąż sztywny jak posąg, Atleinejr spokojnie odparł:

- Owszem panie pułkowniku. Na szczęście okazało się, iż to ja jestem większej mocy.

Szkewraż uśmiechnął się lekko. Cały ciężar wycieńczonego ciała oparł na lewym boku. Oparcie lektyki zaskrzypiało cierpiętniczo. Opatrujący złamanie medyk zasyczał cicho, o mało co a przez nagły ruch założyłby opatrunek nie tak jak trzeba.

"A chuj, rozwali się to rozwali... Ciekawe jak moje chłopy na to zareagują? No przecież nie zostawię skurczybyka pod kluczem na tym zadupiu... Chciał się przyłączyć do ekspedycji..."

Krzesiwo pomysłu finalnie strzeliło, zapaliło płomieniem pod kopułą mrocznego elfa. Głupi pomysł, ktoś mógłby rzec, ale Szkewrażowi nikt nie mógłby się sprzeciwić. Czy to przez szacunek do wyższego rangą, czy przez strach.

- A ty to na początku chciałeś z nami ruszyć, co nie? - spytał się niby obojętnie - Cóż... Teraz to nie widzę innej opcji.

Nie wiadomo skąd ani jak, ale z tłumu gapiów wyskoczył w asyście sporej świty, burmistrz Obrębka Byczego, sam Król Bydła Heplyton Herbu Żubr. Roztrącając żołnierzy swoim brzuchem jął krzyczeć oburzony, ile sił w płucach :

- Oszalał pan, panie pułkowniku!? Trzeba tego powstańca grobowego czem prędzej w srebrną trumnę i zakopać na poświęconej ziemi! Przecież ten potwór stoi teraz w zmasakrowanych zwłokach mojego poddanego! - tutaj pan burmistrz jakby zrobił zeza na swoją świtę niepewny czy może mówić takie rzeczy publicznie - Obywatela Byczego Obrębka! To wymaga sprawiedliwości! Odszkodowania!

Porykiwanie Heplytona spodobało się słyszącym je gapiom. Masa złych miejscowych zafalowała i naparła bezwiednie na ścianę żołnierzy. Dopóki słyszeli chrypiący z lekka głos pułkownika Brzytwonoża, nie mieli odwagi gardłować.

- Kamienicę rozwalił! Mój brat tam mieszkał!

- Morderca! Morderca!

- Byt nieczysty! Kapłana wezwać!

- Zabili na rynku moją matkę...

Mroczny elf posłał znaczące spojrzenie stojącemu po jego lewej dryblasowi w morionie w żółte pasy i czerwone koła. Tak zwany, oficer przyboczny, prawa ręka tego, kto mu załatwił to dobrze płatne stanowisko.

Dobrze zbudowany brodacz rasy ludzkiej kiwnął głową i ruszył między żołnierzy w asyście harmidru obijających się zbroi. W pół drogi zaczął krzyczeć i kląć szpetnie, rozkazy od samego pułkownika. Nie zwlekając dłużej, żołdacy ochoczo zaczęli tłuc natrętnych cywili płazami mieczy i drzewcami włóczni.

Rozochoceni oburzeniem burmistrza mieszczanie, wycofali się jęcząc z bólu, po chwili ucichli potulnie.

- Proszę nie rozrabiać sobie gruntu pod zamieszki, Heplyton - odezwał się Szkewraż - To z aksjomatu głupia rzecz jak się jest u władzy... - zaskrzypiał korkiem piersiówki i upił kilka łyków widząc, jak felczer wreszcie montuje temblak na udzie.

Przywołał burmistrza bliżej siebie skinieniem dłoni, jakby ten był jego psem. Heplyton herbu Żubr może i się zorientował, że jest właśnie poniżany, ale nie miał już animuszu się spierać. Podszedł z wolna do śmierdzącego miodem pitnym elfa. Szkewraż uśmiechnął się krzywo i przymrużając oczy szybkim ruchem szarpnął za haftowany kołnierzyk kamizeli Heplytona.

Z cichutkim pruciem materiału zmusił człowieka do nastawienia uszu i przygarbienia się. Równie cichutko zaczął szeptać:

- A szczególnie to głupie jak się znajduje na ulicy gdzie zamieszki zawsze się zaczynają. A już piramidalnie idiotyczne jak gości się na ulicy wojsko. Czaisz? Cokolwiek by się, bogowie brońcie, nie stało to będzie niemiło.

Wysokie czoło burmistrza zalało się potem. Przytaknął usłużnie. Wobec tego, Szkewraż kontynuował a zapach miodu i specyfiku na kaca jaki pułkownik jeszcze rano zażywał, kłuł w nozdrza.

- Czyli się domyślasz, że teoretycznie mógłbyś stracić życie. Ale spokojnie, ja ci nie grożę. Jakbym chciał odjebać takiego nic nieznaczącego Króla Bydła z tego śmierdzącego zadupia, to bym to po prostu zrobił. Można powiedzieć, że mam plecy jak... No ten... Jak trol. Albo nie, jak troll.

Heplyton głośno przełknął ślinę. Ta teatralna, przesadzona reakcja wielce rozbawiła elfa. Parsknął śmiechem puszczając wreszcie kołnierz burmistrza. Grubas zatoczył się w ramiona swej świty ochroniarskiej, cały czerwony i nie wiadomo czy bardziej wściekły czy wystraszony.

- A więc! - krzyknął radośnie Szkewraż - Doszliśmy z panem burmistrzem Heplytonem do kompromisu! Pana powstańca zabieramy ze sobą. Do Port Abeht, gdzie w zgodnym z prawem składzie oficerskim, osądzimy za zbrodnie przeciw Frakcji.

Kłamstwo o Abehcie wypowiedział tak wyraźnie i przekonująco, iż zapewne co najmniej kilku słuchających faktycznie uwierzyło. Heplyton wyglądał jakby coś chciał powiedzieć, ale zachował milczenie. Szkewraż uśmiechnął się tylko.

- Wyruszamy jeszcze dziś wieczór. By nie utrudniać poszukiwań zbiegłych ludzi i jaszczura, siłom porządkowym Obrębka - ogłosił - To wszak jest problem jakim winien zajmować się burmistrz - szepnął zgryźliwie, stawiając kropkę.

Heplyton zawrócił w tłum, a za nim ledwo nadążająca świta. Jedni żołdacy zaczęli rozpędzać gapiów a drudzy pętać Atleinejra w skołowane na szybko liny. Zza winkli budynków zaczęli się wyłaniać grabarze i kamieniarze by uprzątnąć cały bałagan.

Oficer przyboczny już parę chwil temu wróciwszy na swe miejsce po lewicy pułkownika, nachylił się jak konspirator i zaszeptał do szpiczastego, długiego przesadnie ucha.

- Panie pułkowniku, czy można...

- Jasne Wreunuk, można - odparł elf, również szeptem.

- Pułkownik jest pijany i do tego ranny.

- Zgadza się Wrenuk.

Brodacz zagryzł wargi mocno.

- Z całym szacunkiem, ale sądzę, że co jak co, ale takich decyzji dotyczących takich rzeczy... Powinno się dokonywać na trzeźwo i bez pośpiechu. No i jest jeszcze ten trol co chce się z pułkownikiem spotkać.

- Ano spotkam się i z nim. Pięknie walczył, szkoda, żeś tego nie widział.

- Pułkowniku...

- Dobra dość tych pogaduszek Wrenuk! - przerwał rozmowę całkiem głośno - Jako najwyższy stopniem to ja decyduję co ma się wydarzyć z ekspedycją, szczególnie teraz kiedy to prawie wszyscy majorzy i podpułkownicy zostali ranni lub zabici. Zabieramy Upiora i koniec.

Może i niepotrzebnie się pośpieszył, ale pęknięta kość uwierała go coraz bardziej, mimo znieczuleń.

 

Znów był na Gubikowych Moczarach.

Konkretniej w jamie wiedźmy, na łożu gdzie spędził najlepszą noc swojego życia.

Wszystko było dziwnie zamglone, jakby posiadał nie jedną błonę migawkową na oko, a co najmniej siedem. Do tego sklejonych jedna z drugą żywicą. Macając rękami wokół niczym kompletny ślepiec, sturlał się z łóżka.

Wstał z ziemi z ociąganiem, rozglądał się dłuższą chwilę zapalczywie. Jakby chciał jeszcze mocniej udowodnić sobie, iż tak, jest w jamie wiedźmy Kiritji. Ale nie oszukujmy się, bardzo dobrze wiedział gdzie jest. Wiedziałby nawet z wyłupionymi oczami.

Zapach jamy był niepowtarzalny, chaotyczna woń grzybów spojona z dziwnym aromatem wszelkiego robactwa kryjącego się po kątach. Zamiatając ogonem na boki jak rumplem łodzi, ruszył przed siebie. Chciał wyjść z jamy, zobaczyć co jest na zewnątrz.

Każdy krok jaki stawiał, tylko oddalał przysłonięte kotarą lian wyjście. Skrzywił się niezadowolony. Zaczął iść szybciej. Wyjście oddala się szybciej. Staje w miejscu. Wyjście się przybliżało. Podszedłby jeszcze trochę, ale wyjście znów idzie swoją drogą.

- Jak smakują ci pluskwy Horszam?

Siada przy stole, skrzypi krzesłem i opiera się o blat. Zalewające jamę światło zachodzącego słońca jest duszne, ale przynajmniej dobrze ukazuje postać Kiritji również siedzącą przy stole. Wiedźma wygląda wyjątkowo spokojnie, czysto i schludnie. Nad ładną twarzyczką rozpina się kapelusz z grzybowego kapelusza. Komiczny jak zawsze.

- Dobre są. Dziwne. Ale dobre - odpowiada jaszczur Horszam i zabiera się do jedzenia.

Złote sztućce skrobią po porcelanie. Skrawki pluskwy wymykają mu się spod widelca i noża... W końcu nie wytrzymuje, zgarnia pociętego równiutko owada z talerza łapą. Wpycha jedzenie do pyska i żuje delektując się wyjątkowym smakiem i chrzęstem. Ogon lata mu po kamieniu podłogi jamy, jak u głaskanego kundla.

- A okolica? Malownicza, czyż nie?

- Owszem. Chociaż trochę niedobrze, że tyle jest tu potworów. Gorzej jak na Siedmiu Przeklętych Wyspach... Co prawda nigdy tam nie żeglowałem, ale co Gubikowe Moczary mają w zanadrzu to jest jakaś przesada.

Kiritja uśmiecha się, drapieżnie niczym hiena przyczajona na na wpół zeżartego przez wiwernę słonia.

- A co byś powiedział mój ty jaszczurku, byś został tu na dłużej? Wiesz, trochę mi się tu nudzi. Całe dnie sama, na środku bagien o najgorszej sławie w tej części świata.

Horszam drapie się po policzku w zamyśleniu. Czarne łuski krzeszą się i jest ich tyle co padającego śniegu w środku grudnia. Ruszając rozczapierzoną dłonią jak motyką, dociera na szczyt swego łba, o proszę, ma swój trójrożny kapelusz z powrotem.

- Brakuje mi statku i morza. A jakaś załoga też by się przydała, Kiritjo.

- Pewien jesteś? Trochę minęło od kiedy pożegnałeś się z tamtym wrakiem. I co? Żyjesz i masz się dobrze.

- Byłem chory...

- Bo Upiór grzebał ci w bebechach. Czyż nie?

Jaszczur kuli się na krześle. Czuje się jakby nie kochanka a własna matka rugała go. Mruży oczy w oczekiwaniu na zawsze nadchodzący z tyłu cios twardej rózgi zadawany przez ojca. Zamiast tej nieprzyjemności, czuje ciepło tulącej się do niego wiedźmy.

- Chyba mnie nie opuścisz?

- Jestem jaszczurem morskim, kochana. Ja... Nie wiem czy bym potrafił.

- Dasz radę, wierzę w ciebie. Będziesz nosił nasze wspólne brzemię. Mój jaszczurku.

- Kiritjo...

- Modliszko. Możesz mówić mi Modliszko.

- Modliszko...

- Romantycznie jest. Sam przyznaj.

- No jest. Modliszko.

- Będzie jeszcze piękniej, jeszcze lepiej... Kiedy inne inne modliszki na powrót zasiedlą Gubikowe Moczary. Będzie wspaniale, dzięki tobie... Choć z winy tego przeklętego Upiora, trudniej, niż powinno.

Złączają się w pocałunku. Horszam czuje jakby ktoś rozpruł go, wybebeszył, zalał całego lawą i zaszył grubymi konopnymi szwami.

Spada z krzesła a za nim leci i wiedźma. Później na kamienne podłoże jamy spadają ubrania i łuski, czarne jak obsydian.

 

Z ociąganiem, niczym mucha w smole, zdołał wreszcie otworzyć oczy. A zaraz później ześlizgnąć migawki ze swych gałek. Przesadnie ostra barwa podwieczornego nieba zakłuła go wprost w mózg. Mlasnął paszczą i spróbował obrócić się na drugi bok, poczuł jak jakieś drewniane szczapy na których leżał wbiły się nieznacznie w łuskę.

- Wstawaj ty padalcu. No, wstawaj!

- Patrzajta go! Śmierdzący gnój!

Nie zdołał nawet porządnie przetworzyć docierających do niego słów, a został finalnie wyrwany z letargu. Brutalne szarpnięcie za kark i zepchnięcie ze sterty szczap na kocie łby uliczki. Zaparskał i zacharczał. Popluł też trochę flegmą.

W końcu przetarł oczy i wbijając pazury w jako tako otynkowaną ścianę, powstał w miarę wyprostowany.

- Czego chcecie? Małpoludy... - spytał się ospale.

Był otoczony przez aż czterech szyldwachów. Dwóch ludzi i dwóch elfów wysokich. Nie wyglądali bynajmniej groźnie, w przetartych byczych kurtach i kapalinach okraszonych rdzą. No, ale milicjanci mieli przytroczone do pasów tasaki. Sam Horszam zaś nie miał przy sobie nic prócz znoszonej koszuli i połatanych portek prujących się lekko nad otworem na ogon.

- Jaki bezczel - sarknął jeden z ludzi - Łuskowata paskuda.

- Czego się pyta! Głupiś jaki? A może opóźniony? Za późno z jaja cię wybili? - zarechotał elf, zaraz potem zaśmiał się drugi właściciel szpiczastych uszu.

Jaszczurowi nie spodobały się te wyzwiska. Kłapną paszczą i przejechał jęzorem po zębach. Splunął pod nogi elfa.

- A ciebie pewnie karmili cytrynami bo mordę masz taką krzywą i żółtą. Och, czekaj, przecież elfiki to tak naturalnie są piękne.

Obrażony elf wysoki nie wdawał się w kolejne słowne utarczki. Po prostu wystąpił krok do przodu i z rozmachem strzelił jaszczurowi w sporą szczękę. Horszam aż się zatoczył na ścianę, chciał już porywać za rapier, ale przecież już go nie miał.

- Dobra, dość tego cackania się - ozwał się jeden z ludzi - Idziesz z nami gadzino. Wrócisz sobie do loszku, jutro masz drugą egzekucję.

Dobył zza pasa sznur i zbliżył się by zacząć wiązać Horszama. Jaszczur wystawił ręce grzecznie, tylko po to by wygiąć ciało w obrocie. Ogonem strzeli jak biczem po kolanach trzymającego linę, zaś dłonie wczepiły się w poły kurty elfa co wcześniej go uderzył.

Niskie a twarde czoło gadziego łba uderzyło w elficki nos jak młot.

Obu szyldwachów aż odrzuciło w akompaniamencie przekleństw miotanych pod adresem jaszczura. Brawura Horszama jednak nie trwała długo, dostał po plecach zwinnie wymierzonym płazem tasaka a ciżma z cielęcej skóry przydeptała mu ogon.

- Wyrwać się bedziesz!? Co? Jeszcze czego... - pluł słowami człek co dostał po kolanach.

Targając koszulę, dwóch przyszpiliło go do ściany trzymając za ręce. Trzeci stróż prawa wciąż przydeptywał ogon obydwoma obcasami. Czwarty zaś, elf z obecnie złamanym nosem, zupełnie rozjuszony kręcił młynki nadgarstkami szykując się do wymierzenia co najmniej kilku ciosów.

- Jebany przybłęda - warknął wyjątkowo wyraźnie jak na kogoś z wykrzywionym nosem - Gadzina przeklęta! - zdarł z głowy kapalin ukazując zadbane włosy, przeczesał je dłonią.

- Pośpiesz się szczurze lądowy, nie mam całego dnia - parsknął Horszam - Skośnooki...

Nie dokończył prowokacji, pięść jaka właśnie ocierała krew z nosa, błyskawicznie zmieliła i pozycje i zajęcie. Cios wylądował centralnie pod żebrami, następny trochę niżej. Spod koszuli na bruk wypadło parę czarnych łusek.

Najbardziej zdziwiło Horszama to, iż nie czuł tych uderzeń. Przecież wyraźnie były one mocne, wbijały go do ściany za każdym razem jak padały. Brak większej reakcji jaszczura zdenerwował elfa jeszcze bardziej. Ciosy stały się mocniejsze, chociaż jaszczurat tego nie czuł.

Nagle, jakby zadźwięczały w głowie Horszama struny harfy. Nareszcie zdał się pojąć znaczenie swych snów, słów Kiritji. Zlał go przysłowiowy, zimny pot.

- Przestań! Przestań ty żółta kurwo! - wrzasnął ochryple.

Elf wysoki tylko się zaśmiał.

- A co? Boli? Ma boleć!

Zanim jednak wymierzył kolejny cios, zadrgał cały. Z rozwalonego nosa trysnęła kolejna porcja krwi. Zajęczał głucho chwytając się za skronie, upadł na kolana kuląc się. Reszta szyldwachów w strachu i nagłym obrzydzeniu rzuciła Horszama na ziemię, jeden z ludzi nawet nakreślił religijny symbol na czole.

- Tyś to zrobił!? Pierdolony pomiocie! Gadzino...

- No ba kurwa! Przecie z tym Upiorem w dupe jebanym sie przypałętał!

- Ale wy głupi jesteście. Tutaj! Za wami idioci!

Wrzaski szyldwachów przerwał zjadliwy kobiecy głos dochodzący zza ich pleców. Jak jeden mąż odwrócili się znad leżącego jaszczurata by ujrzeć stojącą z założonymi rękami elfę wysoką. Kozaki na wysokich obcasach, frędzlowany kabat i spory kapelusz z miedzianymi kwiatkami nadawał jej wyglądu wiedźmy.

Zdezorientowani tą dziwną postacią, szyldwachy nie za bardzo wiedzieli jak zareagować.

- Że panienka... Co?

Elfka naburmuszyła się, najwyraźniej zirytowana.

- Że ja go powaliłam ty bezmózgu!

Korzystając z nagłego acz chwilowego panowania konsternacji, jaszczurat powstał podpierając się ogonem. Z wężową zręcznością ścisnął gardło stojącego jeszcze elfa w zgięciu łokciowym. Ten charcząc został sprowadzony na glebę.

Dwóch ludzi rzecz jasna nic nie robiąc sobie z ekscentrycznie ubranej panny, dobyli tasaków i jęli płazować gada. Nie widzieli jak bardzo oburzyła się tym lekceważeniem elfka. Tupnęła grubym obcasem a twarz ściął jej grymas gniewu.

Na skrytym pod rondem kapelusza gładkim czole, wystąpiły liczne drgające zmarszczki. Lewą skroń przecięła szlachetnie błękitna żyła, a oczy zarumieniły się od czerwonej siateczki. Nie wiedzieli, że elfka właśnie odczyniała zaklęcie psychomancji, magii umysłu.

Tasak mający uderzyć w paszczę jaszczura upadł na ziemię, a jego właściciel zaczął piszczeć niemile. Krew pociekła mu troszkę z nozdrzy.

Widząc kolejną mroczną sztuczkę, drugi człek zawahał się i przekręcił tasak w dłoni by trafił nie płazem a ostrzem. Brzytwa świsnęła w powietrzu, lecz nie skończyło się krzykiem jaszczura, a człeka.

Horszam w nagłym zrywie zaszurał pazurami po bruku i wyskoczył niczym rasowy krokodyl atakujący biedne młode jednorożca. Nieco wybrakowane pamiętnym buntem na Moczarach, lecz wciąż mocne kły zacisnęły się na przedramieniu szyldwacha. Ten odskoczył w panice waląc na oślep pięścią po oczach gada.

Horszam puścił, wszak nie był żadnym bezmyślnym zwierzęciem. Podniósł za to leżący luzem na bruku tasak. Skoczył na równe nogi i w nadwyrężającym nadgarstek cięciu od dołu, wymalował krzywą linię na kurcie stróża. Zaraz potem wycelował cios w grdykę by stłumić jęki.

Ostatni szyldwach właśnie padł na ziemię.

Reszta albo leżała cicho pojękując, albo z rozbitym łbem jak to elf zwinnie sprowadzony na ziemię.

Horszam pomielił chwilę ozorem w paszczy i zaczął pluć przy okazji klnąc po żeglarsku. Otarł po chwili zęby i rzucił spojrzenie podejrzliwych ślepi na elfkę.

- My się znamy? Bo raczej bym zapamiętał tak dziwnie ubraną elficę.

- Wolałabym rozmawiać w bardziej czystym miejscu. Proszę za mną.

Jaszczur podrapał się po łbie. Wzruszył ramionami.

- No cóż, mam u ciebie dług. Tak sądzę. Ładną magię odstawiłaś - uśmiechnął się wskazując na ściskających się za głowy.

- Chodźmy już, tobie to się pewnie śpieszy, jak i nam.

Urwawszy pogawędkę, ruszyła długimi krokami w uliczki. Jaszczur podreptał za nią.

- Tak z ciekawości... - odezwała się nagle - Musiałeś go gryźć? Trochę to nieprzyjemnie wyglądało.

Horszam zachichotał.

- Wolałem nie dać się rozrąbać na pół. Pewnie mi nie uwierzysz panienko, ale raz zagryzłem rekina młota.

 

Śmierdzącymi jak garbarnia uliczkami zawiodła go na tyły jakiejś małej gospody, jak mu się zdawało. Wślizgnęli się tylnym wejściem i po skrzypiących deskach pustego wnętrza zatopionego w półmroku, poszli na piętro.

Elfka przystanęła przy któryś z kolei drzwiach, trzasnęła klamką i zaprosiła do środka gestem dłoni.

We wnętrzu biednie urządzonego pokoiku, ewidentnie wynajmowanego za minimalną cenę, czekał gonad. Mężczyzna nerwowo kręcił młynek palcami i bujał się na krześle. Niski osobnik, ubrany w obwisły kapelusz i żółtą kamizelkę. Pludry miał zielone jak własną skórę.

Dostrzegłszy jaszczura w drzwiach, skoczył po skrzypiących dechach truchtem. Porwał Horszama za dłoń i zaczął ją ściskać przesadnie. Elfka zamknęła za nimi drzwi.

- Witam! Zwę się Rostarn! Rostarn z domu Ziemowoj!

- Horszam z Juktetto... Do niedawna kapitan, ale statek i załogę szlag trafił.

- To pan na stryku miał zostać stracony! - prawie wykrzyknął podekscytowany gonad.

- Ciszej trochę chłopie - syknął jaszczur.

Wyrwał pazurzastą łapę z uścisku spoconych, gładkich dłoni Rostarna. Gonad skrzywił się w grymasie wstydu. Gdyby nie zielona skóra policzki z pewnością by mu zapłonęły. Założył ręce za siebie i naprężył się.

- Przepraszam! Och... Przepraszam. Ja taki podekscytowany, pan podróżował tu z jakimś starożytnym Upiorem. To się w głowie nie mieści... Takie rzeczy, jak z jakiejś ballady!

Horszam prawie wyłupił sobie oczy ze zdziwienia. Końcówka ogona alarmująco mu zadrżała.

- Skąd wiesz zielonku? He?

- Najpierw dobrze by było usiąść i na spokojnie porozmawiać - przerwała im elfka - A nie od razu zarzucać gościa potokiem słów - dodała rugając najwyraźniej Rostarna.

Zasiedli więc przy stoliku, z którego odłaziły wszędzie drzazgi. Rostarn z domu Ziemowoj postawił na środek mebla obtłuczony talerzyk. Czerniła się na nim mocno przywędzona wołowina.

- Proszę się częstować! Dziś kupione. Pewnie jest pan głody po trzymaniu w lochu i tym całym zamieszaniu... - zagadał Rostarn.

- A żebyś wiedział. Głodny jak wieloryb - potwierdził przypuszczenia jaszczur.

Zabrał z talerzyka dwa paski mięsa i wpakował je do paszczy. Mieląc metodycznie odezwał się po chwili :

- No dobra. Mówcie kto wy tak właściwie jesteście, i o co wam chodzi. Kapelusznicy jedni.

Elfka skrzywiła się lekko widząc jak Horszam opluwa blat mówiąc z pełnymi ustami. Nie zwróciła mu jednak uwagi. Odchrząknęła za to, dając do zrozumienia Rostarnowi, że to ona będzie mówić. Złożyła dłonie jedna na drugiej.

- To mój pracodawca. Pan Rostarn, jak już ci się przedstawił. Ja jestem jego ochroniarzem, Aknopent mnie zwą.

- Miło mi panienko... - zaczął Horszam.

- Żadna panienka jaszczurze - ucięła ostro elfka - Jestem po czterdziestce do cholery.

Widząc złość na twarzy Kapeluszniczki, uniósł dłonie w obronnym geście i przełknął na szybko wołowinę. Wyszczerzył się.

- Przepraszam, ale w mojej kulturze nie zwykło się dodawać wieku płci gładszej.

Elfka wysoka zamrugała.

- Jeśli to była jakaś zawoalowana jaszczurza obraza...

- Spokojnie Aknopent! - interweniował Rostarn - U jaszczuratów tak zwyczajowo określa się kobiety. Ja to kiedyś żywo interesowałem się waszą kulturą Horszamie - zwrócił się do jaszczura uśmiechając przyjacielsko - Nauczyłem się nawet kilku słów w protodialekcie nadsotellejskim!

Horszam kiwał głową udając, że go to obchodzi.

- Nie bym chciał gasić ci świecę... Ale z tego co wiem, mój lud to się porozumiewa raczej w lurruks. Nie żadnych dialektach.

- Ach tak... Nieubłaganie postępująca globalizacja... - powiedział jakby smutny - Jakby to powiedzieli prehistoryczni jaszczuraci... Se'ke'yl-wa h-ullyth'en.

Zapewne wypowiadając te słowa był gonad na granicy zwichnięcia sobie języka.

- Nie mamy na razie czasu na edukację, Rostarn. Wojsko ma ponoć wynieść się stąd już wieczorem - tym razem interweniowała Aknopent.

- No proszę, też chcecie się pakować w góry gdzie ponoć brak szlaku? Myślałem, że tylko mój Upiór taki obieżyświat.

- Plany mieliśmy inne. By kierować się do tych słynnych ruin opodal Port Abeht. Ale przez twojego przyjaciela, zmieniliśmy je. Ale od początku... Od dłuższego czasu Rostarn i ja wędrujemy po Archipelagu. Ze względu na książkę jaką...

- Dzieło mojego życia Horszam! - wyrwał się Rostarn - Legendy Archipelagu Tatrosa... - urwał szybko czując na sobie wzrok Aknopent.

Elfka kontynuowała :

- Szwendając się po mieście spotkał jednego z twoich załogantów, Kedeja. Ten mu się wygadał, że szukał kogoś. Rostarn chciał uzyskać od niego poradę co do kilku elementów książki, no to musieliśmy mu pomóc. Skończyło się małą awanturą na straganie, ale dowiedzieliśmy się gdzie szukać. Kedej się później ulotnił, inaczej straże by go pochwyciły. A później w miasto poszła wieść że szyldwachy złapali jakiegoś nekromantę i jego sługi, dwóch marynarzy i jaszczura. Z czystej ciekawości, wszak nie często ma się okazję zaglądać do umysłu powstańca. Poszłam pod budynek lochu. I zajrzałam mu do głowy.

- Aknopent jest psychomantką! - dopowiedział niepotrzebnie Rostarn - Wiesz, telepatia, telekineza...

- Ta, już widziałem co potrafi. Ale po co ci był ten Kedej? Raczej na książkach to on się nie zna.

- Ach... Chodziło o poprawienie paru błędów w sekcji o marynarskich opowieściach.

- Ha... Już się od niego nic nie dowiesz. Razem z drugim małpoludem, wyskoczyli za burtę jak tylko zaczął się ten burdel z drugim upiorem. Mam nadzieję, że ten pierwszy mojego zniknięcia nie potraktuje jako zdrady... Oby nie.

Aknopent chrząknęła jakby zniecierpliwiona. Horszam strzelił w jej kierunku oczami.

- Nie zapytasz się co widziałam w głowie Upiora?

Jaszczurat na te słowa tylko wzruszył ramionami i wpakował sobie do ust kolejny skrawek mięsa.

- A po co? Domyślam się, że jakoś cię przekupił. Co ci obiecał nasz Książę? Bo ja na przykład mam być jego doradcą jak już wróci sobie na tron - rozparł się na krześle, to aż zaskrzypiało - Oby tylko żadne z was nie dostawało teraz wizji. Tego to bym nie wytrzymał - roześmiał się krótko - W co ja się wpakowałem?

Gonad i elfka wysoka patrzyli się na niego jak na obłąkanego. Horszam zrobił raczej zabawną minę, pełen zmieszania wydukał :

- Eee... To tak nie było?

- Książę? - spytał Rostarn, końskie oczy miał wielkie jak księżyce.

- Nie, jak weszłam mu do głowy, to pokazał mi jak wyglądała ta okolica bardzo dawno temu. No i jak jeździł na czymś co wyglądało na smoka.

Horszam zakrył oczy i zgarbił się opierając ciężko o blat. Pokiwał łbem na boki.

- No to zajebiście. Ale się wygadałem.

Dłuższa chwila ciszy podczas, której Rostarn i Aknopent posyłali do siebie porozumiewawcze spojrzenia. W końcu gonad odezwał się lekko szturchając jaszczura w bark.

- Przepraszam... Ale czy coś się stało?

Horszam obruszył się i uniósł głowę.

- No bo on jest jakimś starożytnym księciem, i ja nie powinienem ot tak rozpowiadać... Z resztą... Skoro jeszcze mnie żaden piorun nie strzelił, to walić to. Po cholerę chcecie za nim leźć? Ja dałem się skusić trzosem i co? Ani statku, ani załogi. A te murwy szyldwachy nawet mi ubrania i rapier zarąbali! Ale najgorsze jest to, że nieświadomie machnąłem cyrograf z tym Upiorem... Powiem wprost, strach mi myśleć co się stanie jak teraz zamiast gnać w góry, sobie odejdę. Boję się całkiem tego powstańca bydlaka.

Horszam trochę pogryzł się w język, nie był pewien czy mówić o usuwaniu mu spomiędzy jelit embrionów... Po chwili namysłu zrezygnował. Lepiej nie gadać o takich rzeczach przy stole, oraz damie.

Rzeczona dama nie wydawała się bardzo zszokowana wyznaniem uczuć jaszczura. W przeciwieństwie do Rostarna, on zdawał się całkiem zaniepokojony. Pewnie przez słowa o cyrografie i starożytnym księciu.

- Czyli idziesz w góry? - odezwała się Aknopent.

- No tak. Obawiam się, że muszę - odparł ponuro Horszam.

- To my najpierw zaprowadzimy cię do kogoś kto wie gdzie znikają wojskowe konwoje. A później... Pójdziemy z tobą.

- Dokładnie tak! - zakrzyknął Rostarn - Pierw myślałem, że można by wiele dowiedzieć się od jakiejś bardzo starej duszy. Ale teraz kiedy powiedziałeś, że to jest Książę? Tym bardziej muszę z nim porozmawiać... To... To może być coś... Coś... Eh... Aż nie umiem się wysłowić!

Aknopent kiwnęła głową.

- Niesamowicie ciekawe. Rostarn porwie się z motyką choćby na Słońce by jego książka była jak najlepsza.

- A ty panienko? Masz szkorbut i gorączkujesz w szaleństwie, czy co? - opryskliwie spytał jaszczur.

- Ja? Po prostu lubię pieniądze Rostarna. I przygody.

Rostarn zachichotał tak, jakby to był ich koleżeński żart.

Horszam wgapiał się dłuższą chwilę w dwójkę Kapeluszników. Końcówka ogona merdała mu na znak zamyślenia.

- Wy to czekacie aż się zgodzę czy co? - wypalił nagle.

- A jak myślisz!? - wzdrygnęła się Aknopent - Jasna cholera! - wyrzuciła ręce w górę zahaczając o kapelusz - Pakować się, już.

Wstali zgodnie od stolika. Rostarn od razu porwał za swój wielki tobół i ustawił się przy wyjściu. Horszam zaś na szybko zjadł resztę wołowiny w paskach i podszedł do gonada oddając mu talerz.

- A właśnie, prawie bym zapominał... - zapowietrzył się zielonoskóry - Dziękuję.

Horszam tylko kiwnął łbem. Stojąc przy drzwiach zezował trochę na odliczającą monety z sakwy Aknopent. Najwyraźniej zostawiała zapłatę za wynajem pokoju.

"Ja was poprowadzę. Wiem gdzie trzeba iść" rozległo się w głowie Horszama jak i Rostarna.

Jaszczurat trochę się skrzywił, ale nie zaprotestował takiemu nagłemu wysyłaniu wiadomości prosto do głowy. Zagadał za to do gonada.

- A tamto co wcześniej mówiłeś Rostarn, to całe nadsotellejskie dialekta, to co znaczyło?

- Se'ke'yl-wa to przepływ a h-ullyth'en oznacza głęboki żal rozciągnięty w jakimś przedziale czasowym. Można to tłumaczyć jako smutek wywołany przemijaniem. Poetycka fraza.

- Ładnie brzmi.

 

Pod pustostan zwany przez miejscowych Pustelnią, trafili całkiem szybko i sprawnie. Noc wszak już zapadła a ze względu na świeżą kabałę z walką upiorzysk jakichś strasznych w centrum miasteczka i ucieczką z szafotu jakichś zbrodniarzy, mieszczanie woleli się nie pałętać po bruku.

Ulicami za to chodziły patrole szyldwachów. Ale właśnie, samych lokalnych stróżów prawa, na całe szczęście nie żołnierzy z pierwszego tłoczenia. Żołdacy już pewnie byli swoim konwojem gdzieś na Stokach Otoczaka. Patrolujący szyldwachowie byli łatwi do omijania, choćby i dlatego, że rozmawiali głośno. Na przykład o tym jak to jaszczur wymknął się parę godzin temu w asyście jakiejś cudacznie ubranej elfki. Poszkodowane szyldwachy przeżyły, ale prędko z lazaretu nie wyjdą.

Zrujnowany budynek być może będący kiedyś kamienicą, może nawet nadającą się do życia, wyglądał całkiem brzydko. Tynk łuszczący się niczym łupież, odsłaniał wrażliwą tkankę poczerniałych, pokruszonych gdzieniegdzie cegieł. Z pozabijanych dechami okien ciągnęły się sztandary zacieków, kiedyś być może biorące swój początek pod parapetami. Dziś parapety, podobnie jak frontowe drzwi i spora część dachu, były na banicji.

- I to tu? Ta? - spytał Horszam stojąc w rozkroku i zamiatając żwir uliczki ogonem.

- Tak. Trzeba nam znaleźć niejakiego Zaieka. To ludzki dzieciak - potwierdziła Aknopent zadzierając głowę - Sierota.

- Straszne że niektórzy w takich miejscach mieszkają - mruknął czule Rostarn.

Jaszczur roześmiał się lekko. Czując na sobie pytające spojrzenie gonada, wytłumaczył się szybko.

- Ja to w wiele miejsc żeglowałem, i wierzaj mi Rostarn. Ta rudera niejednemu nędzarzowi zdałaby się być cesarskim pałacem.

- Och... Straszne są niesprawiedliwości na tym świecie.

- Ano, "och". Jak chciałbyś pisać o takich kurortach, to polecam odwiedzać przylądki Bezimiennej Wyspy. Tam bieda nie piszczy a na skrzypcach napierdala.

- Cisza. Jak jakieś przekupki nie dorośli faceci... - syknęła Aknopent.

Chrzęszcząc obcasami po żwirze ruszyła wprost do wnętrza. Jej towarzysze podreptali za nią w śmierdzące wilgocią, wnętrze Pustelni.

Przywitał ich półmrok, skrawki światła były dostrzegalne poprzez zżarte próchnicą ściany. Trochę sączyło się z sufitu, trochę spod schodów naprzeciw wejścia, trochę gdzieś z korytarza na prawo. Smród jaki zawiał z rzeczonego korytarza kazał sądzić iż w pustostanie koczowała różnoraka mieszanka różnych wyrzutków lokalnego społeczeństwa.

Na obdartych do naga ścianach plenił się grzyb a spomiędzy luźnych desek podłogi co parę kroków wykwitały podobne pieczarkom zbitki szarych wyrośli. Gdzieś między nogami trójki gości przemknął wyjątkowo duży szczur. Futerko miał lśniące i kasztanowe, znać że zdrowo się odżywiał.

Zagapiwszy się trochę na wystrój wnętrza, dali się zaskoczyć. Z ciemnicy za jedną z wyrwanych futryn, na spotkanie im wychynął jakiś zasuszony staruch z siwą brodą. Mimo postury mumii, zręcznie zataczał koła partyzaną o szerokim szpicu.

Zaskoczeni, odstąpili do tyłu.

- Kto wy? Czego chcecie cudaki? - sarknął niemiło.

- My żadnej krzywdy nie szukamy... - zaczęła Aknopent.

- Uważaj z tym dziadek, jeszcze ci co w krzyżu łupnie - wciął się Horszam.

- Zamknij się! - syknęła do jaszczura.

Partyzana została lekko opuszczona. Staruch jednak nie przestał gapić się na nich wrogo.

- Ja tu kurwa, jestem odźwierny i macie mi się sprawozdać.

Aknopent już chciała się odezwać, ale Horszam wyprzedził ją perfidnie.

- A mnie to nie interesuje siwy koczkodanie. Szukamy kogoś, śpieszy się nam więc nie odstawiaj scen.

Odźwierny coś zaburczał, ale finalnie postawił partyzanę na sztorc. Wsparłszy się na niej jak mag na kosturze, powiedział :

- Ale szyldwachy nie jesteśta?

- A wyglądamy? - prychnął jaszczur.

- No ty wyglądasz jak byle obdartus... Ale ta dwójka to jakaś dziwna.

- Zaręczam. My tylko załatwimy małą sprawę i sobie pójdziemy - oświadczyła Aknopent.

Horszam westchnął zrezygnowany.

- Z takimi łachmaniarzami nie ma co gadać panienko. Patrz.

W dwóch krokach znalazł się przy odźwiernym. Szarpnął go za łachmany i uderzył o ścianę. Partyzana z hukiem upadła na dechy. Rostarnowi wyrwało się głośnie "Och!".

- Sieroty szukamy - warknął jaszczur.

- Sierot u nas w chuj! - odjęknął starzec.

- Zostaw go do cholery... - wtrąciła Aknopent.

- Zaiek mu mówią. Potrzebny nam jest. Kapujesz? - kontynuował Horszam.

Staruch kiwnął głową i wskazał palcem na schody.

- Na strychu dzieciak siedzi... Zazwyczaj, jak nie, to na mieście kradnie.

Jaszczur wyszczerzył się zadowolony i puścił zwiotczałego lekko odźwiernego. Staruch osunął się na podłogę. Horszam zapewne chciał popatrzeć sobie na zdegustowaną nieuprzejmym rozwiązaniem, twarz Aknopent. Nie mógł jednak tego zrobić, mały gliniany kubek właśnie rozprysnął mu się na potylicy.

Warcząc ze złości zadarł łeb w kierunku nadejścia pocisku. Na szczycie schodów stał ubrany w za duże, połatane szmaty, ludzki dzieciak. Szykował się do rzutu kolejnym kubkiem.

- Szczury z rynsztoka! - pisnął chłopaczek - A ty Gyba, słaby jesteś dozorca!

I kolejny kubek poleciał. Tym razem jaszczur złapał go w dłoń. Z rozmachem rzucił nim o podłogę. Zasyczał jak aligator.

- Złaź po dobroci! - zaapelowała Aknopent.

- Spadajcie na drzewo! Kokosy golić!

- Patrzcie go, gówniarz jeden - powiedział Horszam.

- Sam jesteś gówniarz! Jaszczurko z rynsztoka!

- Skórę ci złoję to nie będziesz taki do przodu!

I rzucił się schodami, wprost na dzieciaka co nazywał się Zaiek. Chłopiec widząc pędzącego na niego zdenerwowanego jaszczura, wrzasnął przerażony i dał nogę w prawo. Naturalnie, Aknopent i Rostarn rzucili się za nimi. Rostarn sapiąc po kilku stopniach a Aknopent krzycząc :

- Horszam! Opanuj się!

Mknący korytarzem jak wiatr, Zaiek raczej nie chciał zostać złapany. Na pierwszej prostej w pozornie przypadkowym ruchu, zahaczył o klamkę jednych z drzwi ręką. Płyta drzwi rozwarła się ze skrzypieniem. Jako iż korytarz był raczej wąski, jaszczurat Horszam zderzył się z jak na złość wciąż solidnymi drzwiami.

Huknęło aż miło. Warcząc marynarskie klątwy odepchnął drzwi z trzaskiem i pognał dalej. Aknopent miała nie lada wyzwanie, dotrzymać mu tempa biegając w wysokich obcasach po podżartej próchnem podłodze.

Następny numer, Zaiek wywinął na zakręcie. Na Horszama poleciały jakieś stare, puste beczułki. Jak się okazało, za rogiem korytarza nazbierano ich sporo pod ścianą. Jaszczur zachwiał się tracąc równowagę. Aknopent nareszcie mogła go dogonić.

- Aknopent! Weź tego gówniarza sparaliżuj czy co! Potrafisz przecież.

- Dziecka nie będę krzywdzić. Z resztą, uspokój się jaszczurze bo ciebie zaraz sparaliżuję...

- Lebiega! Fajtłapa! Niezdara! - zabrzmiało wesołe dziecięce szczebiotanie.

- Nogi z dupy powyrywam temu makakowi!

I z nową siłą rzucił się za dzieciakiem. Zaiek ochoczo kontynuował ucieczkę. Sierota śmiała się przy tym w głos i dokazywała, czy to wyrzucając z kieszeni szklane drobinki na podłogę, czy miotając szpetnymi inwektywami. Pokroju : głupek, słabiak, mucha w smole, półgłówek i tym podobne klątwy nie ustępujące siłom siarczystym zaklęciom żeglarzy. Słowem, dzieciak bardzo dobrze się bawił jak na kogoś gonionego przez wkurzonego jaszczurata.

Przebiegając nad jakimś leżącym w poprzek korytarza ćpunem, Horszam o mało co się nie wywalił jak długi. Drzemiący delikwent ocknął się i ujrzawszy swymi zakrwawionymi oczami oddalającego się jaszczurata zaczął wrzeszczeć, zapewne wciąż pod wpływem grzybków jakie ściskał w dłoni.

- Smok! Ludzie! Smok!

Na biegnących Aknopent i Rostarna nie zareagował, zemdlał.

Zabawa w berka skończyła się wraz z końcem korytarza. Zdyszany i spocony acz uśmiechnięty, Zaiek stanął pod ścianą. Zdyszany i krzywiący paszczę jakby miał rzygać, Horszam zagrodził mu drogę. Znad jego zgarbionych barków widniał kapelusz i głowa Aknopent. Gdzieś tam z tyłu wlókł się Rostarn.

- Ty kurwiu mały - wykrztusił Horszam wydrapując sobie szklany strzęp z łusek u bosych stóp.

- Trzeba było założyć buty! - odgryzł się Zaiek.

- Teraz mi daj gadać jaszczurze - powiedziała Aknopent przepychając się przed Horszama - Przepraszam za niego. Jest całkiem narwany. Przyszliśmy poprosić cię o pomoc.

Zaiek zrobił zamyśloną minę. Potupał chwilę nogą. Gdzieś za ścianami dało się słyszeć kilka par kroków. Sierota uśmiechnęła się szeroko.

- Najpierw wy!

I dał nura w kąt korytarza, za nadpróchniałą skrzynkę. Horszam rzecz jasna poleciał za nim. Odrzuciwszy skrzynkę odsłonił wybitą w ścianie dziurę, w sam raz na gabaryty małego wychowanka ulicy.

Kroki zza ścian nasiliły się. Trzasnęły drzwi i na korytarz wysypało z sześciu obdartusów zamykając szczelnie trójkę cudaków w kozim rogu. Każdy jeden z jakimś ostrym majchrem w dłoni, każdy wyglądający jak lubiący sobie popić strach na wróble. Tak zwany element. W domyśle, taki zbędny, przylepiony do reszty jak ten czyrak.

- Mała cholera... - wyrwało się Aknopent.

Napięła mięśnie gotowa do użycia magii, obok niej stanął Horszam. Widać było, że aż go nosiło. Rostarn zaś czmychnął im za plecy, zupełnie niezauważony.

- Czego kurwa? - warknął jaszczur.

Na przód obdartusów wysforował się całkiem nieźle zbudowany człek. Skrzyżował ręce na piersi by wyglądać na szerszego i odezwał się lekceważącym tonem :

- Sie nie denerwuj, krokodylku. Mu tu tylko obywatelski obowiązek wykonać.

- Małpoludzie jeden, skończ ględzić i spierdalaj.

Niezrażony opryskliwością jaszczurata, kontynuował tym samym znudzonym tonem. Horszam wkurzył się jeszcze bardziej.

- Nagroda jest za zbiegów z szafotu, jakbyś nie wiedział.

- Oczywiście, że tak to musiało się skończyć. Jakbyś się nie awanturował... - zaczęła elfka wysoka.

- Proszę cię Aknopent. Później mi nagadasz.

Gdzieś z tyłu, z otworu w ścianie rozległo się :

- Dowalcie tym szczurom! Ostatnio ukradli mi pieniądze! - lekkie wahanie w głosie dziecka - Jak coś to przepraszam panie jaszczurze!

 

Umieszczono go na ostatnim wozie w konwoju. Całego w kokonie z łańcuchów. Prócz niego po polnej drodze między pastwiskami, tłukli się w wozie jego stróże. Lamia zajmujący swym zwiniętym ogonem z ćwierć powierzchni wozu i jakichś dwóch ludzi. Był też woźnica, co rusz zanoszący się suchotniczym kaszlem.

Strasznie ciasno było, ale co to tam przeszkadza nieumarłemu.

Oglądał malejące budynki zasłanego nocą Obrębka Byczego, gdzie nie gdzie lśniły ogniki pochodni czy lamp. Szybko przerzucił się na rozciągające się po bokach pastwiska i smacznie śpiące na nich grupki krów i byków. To też po chwili mu się znudziło. Pogapił się więc chwilę w przód konwoju. W sumie, to nic ciekawego.

Pogrążył się więc w rozmyślaniach, przypominał sobie swe wizje. Oczywiście, że i tym razem rzeczywistość odbiegała od wersji jaką ukazał mu Ojciec. Nie ulegało jednak wątpliwości, iż to wina bluźnierczych akcji jego brata. Był dlatego spokojny.

Co prawda, skrzywdził członka swej rodziny... Ale szybko uświadomił sobie, że obrona woli Ojca jest tego warta. Bo cóż innego by było, jak nie wielki plan wskrzeszenia królestwa? Był spokojny, widział to już w wizjach.

Tym bardziej nie martwił się o Horszama. Spotkają się w Kanionie Rzengkna. Spotka się Książę, Doradca i Generał. Tak było w wizjach. Droga może być zniekształcona, ale cel... Cel jest zgodny z wizjami co do najmniejszego szczegółu.

W to należy mu wierzyć. W słowa Ojca. Wszak, bez nich można było zwariować.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Burton The Scribe ponad rok temu
    Szybko lecisz a ja na trzecim utknąłem, nie mam kiedy doczytać xD
  • Wieszak na Książki ponad rok temu
    e tam, pisałem że tu jak na razie poprawione rozdziały wcześniejsze wrzucam, z pisaniem utknąłem trochę na roz. 9 bo czasu brak by mocniej przysiąść a dziś jeszcze się przeziębiłem więc znowu się rozwlecze
  • Burton The Scribe ponad rok temu
    Wieszak na Książki no to jak się przeziębiłeś to czasu będzie dużo, nie trzeba do roboty chodzić ? ja generalnie w piątkowe wieczory jak się za rozszerzanie planu świata biorę, lubię w nocy poczytać po pisaniu. Wspólny wróg nadaje się idealnie na tą okazję, więc z piątku na sobotę przynajmniej jeden rozdział polecę bo dość długie są ?

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania