Wspólny Wróg i Mętna Woda część 4

Wbijał okute w żelazo buty w bebech pieniącego się kuca, z wysoką częstotliwością nie zwracając uwagi na protesty pędzącego jak szalony zwierza. Bagienny odpowiednik konia tłukł łapami o ziemię tak szybko jak tylko mógł, ryczał przy tym wypluwając pianę w ciemność przed nimi.

I znów, pewnie byłby się zgubił gdyby nie wskazujące kierunek jemioły.

Po drodze dostrzegał jakieś nocne stwory czające się w zaroślach, jednak nie decydowały się na atak. Pewnie z powodu łuskowatego kuca, który doprawdy rzęził przerażająco. A kiedy Atleinejr zmuszał zwierzę do skrętu szarpiąc za guzki na łbie, kuc wydawał z siebie wrzask porównywany do skowytu hien hferko, słynących z siedmiu ściśniętych jak winogrona w kiści, paszcz.

Gnał więc rzężącego kuca kolejnymi ciosami pod żebra i szarpnięciami za guzy. Wprost do jamy wiedźmy, wyjaśnić sobie pewne kwestie. Oczywistym, że zwierz raczej nie przeżyje potwornego wysiłku.

 

Horszam przewrócił się na drugi bok. Ziewnął mlaskając jęzorem. Przewrócił się z powrotem. Zaburczało mu w kiszkach, znów ziewnął i postanowił wreszcie wstać. Próbował z cztery razy, udało się dopiero za piątym.

Z jękiem potępieńca przerwał wylegiwanie się w ciepłych futrach i poderwał się do pozycji siedzącej. Ogonem pomacał wokół chcąc się rozeznać gdzie się tak właściwie znajduje. Oczy miał bowiem wciąż zlepione sennym klejem.

Napotykając na kościane ramy łoża, a do tego czując skałę pod bosymi stopami, skonstatował, że znajduje się w jaskini gdzie wczoraj zawiodła go wiedźma Kiritja. Już miał wrócić do spania, gdy nagle kolejny raz odezwały się jego wątpia. Musiał coś zjeść.

Pomagając sobie pazurami, rozwarł powieki i odsłonił błonę migawkową chyba tylko dzięki sile woli. Rozejrzał się dookoła, nigdzie Kiritji czy kogokolwiek innego. Nie przejął się tym za bardzo, oto na wielkim stole nieopodal dostrzegł pęki pięknie rosnących grzybów i skupiska wżartych w drewno pluskw. Oblizał się tocząc ślinę.

Wstając musiał podpierać się ogonem by zachować równowagę. Zakręciło mu się pod kopułą, aż przymrużył oczy.

- Ten cały Dusidusza to faktycznie mocny... - wysyczał sam do siebie.

Ociężałym krokiem skierował się do stołu, w pół drogi potknął się i o mało nie wyrżnął w blat łbem. Zaparł się na szczęście rękami. Prostując się, zaczął jeść surowe borowiki i równie surowe pluskwy.

Czuł się niesamowicie głodny, niczym smok jakiś. Żarł z przymkniętymi oczami wpychając sobie do paszczy po dwie pluskwy albo cztery zgniecione borowiki. Wtem, usłyszał jak ktoś się zbliża. Uniósł wzrok znad bufetu i zobaczył rozpromienioną Kiritje trzymającą szeroki kosz pełen jabłek, cytrusów i plastrów mięsa.

Przez myśl przemknęło mu, by jednak porzucić morze, a co najważniejsze Upiora, i zamieszkać tutaj, na Gubikowych Moczarach.

- Widzę, żeś głodny kapitanie - nie wiadomo jak, lecz jej słowa zdawały się oblepiać uszy.

- Dla ciebie, droga Kiritjo, po prostu Horszam - wybełkotał z pełną paszczą i skłonił się.

Przeżuty odwłok pluskwy wypadł mu na stół, wprost na pergamin z dokładnym anatomicznym opisem statystycznego przedstawiciela rasy jaszczuratów płci męskiej.

Kiritja zachichotała i zrobiła zapraszający gest dłonią. Poszedł za nią bez namysłu.

Zawiodła go w głąb jaskini, do komory oświetlonej słabym blaskiem zarastającego sklepienie mchu. Na środku stał stolik i coś jakby gniazdo, konstrukcja z gałęzi, mchu i skór, na której można było zarówno wygodnie leżeć jak i siedzieć.

Posadziła go na owym gnieździe, postawiła kosz na stoliku i pocałowała w policzek. Czule, niczym matka swego potomka.

- Powiedz Horszam... - wyszeptała - Chciałbyś mieć dzieci?

- Z tobą Kiritjo? Tak. Ale wątpię, żeby nam się udało... Wiesz, mało po świecie chodzi hybryd jaszczurów i innych ras. A co dopiero...

Przerwała mu długim pocałunkiem, ogon zamiatał mu po ziemi jak duszony wąż.

- Nie martw się o takie szczegóły mój ty smoku. A teraz zjedz sobie.

Zgodził się bez zbędnych słów, wszak w jelitach wciąż czuł pustkę.

 

Kuc padł na ziemię, ciężko i bez zbędnego jęczenia podczas zdychania. Zwierz ino na odchodne wydalił nieczystości i machnął tylnymi łapskami. Atleinejr nie przejmował się tym, ważne, że zawędrował aż tak daleko. Widział stąd światło ogniska, pewnie Wodotak i Kedej, oraz kroczącego w jego stronę Wierzbacza.

- Kto? - zaszumiał chochoł-golem.

- Atleinejr, Upiór. Ogry są bezpieczne a ja mam do pogadania z twoją panią, nie przeszkadzaj więc.

Wierzbacz skrzypnął złowrogo, jednak nie dostał najwyraźniej rozkazu by wyrządzić mu krzywdę, tudzież spróbować. Ruszył więc z powrotem na posterunek, Atleinejr za nim.

Przy ognisku faktycznie koczowali widocznie znudzeni marynarze. Smętnie żując pieczonego zająca, którego resztki przypalał ogień. Wodotak przygrywał coś na improwizowanym instrumencie z butelki.

- Panie Kedej, panie Wodotak - zawołał władczym tonem Upiór przeskakując murek - Proszę zamienić się w słuch.

Chłopy zerwał się błyskawicznie, Kedej trochę się skrzywił.

- Nowe ciało? Na Duchy...

- Nie czas na to. Mamy sytuację awaryjną, gdzie kapitan Horszam?

- Jak to gdzie? U wiedźmy. Pewnie się znowu dupcą - wzruszył ramionami Wodotak - Jaszczur się bardzo polubił z czarownicą. Cały dzień tam siedzą, a ta baba nawet zabroniła nam włazić. To znowu przy ognisku musimy czatować.

Atleinejr przegryzł wargę wyraźnie zaniepokojony.

- Bądźcie w gotowości panowie. Pełnej gotowości. Może się tu zrobić paskudnie, bardzo paskudnie.

I ruszył do jamy, zostawiając zmieszanych i wystraszonych ludzi za sobą. Przez samym wejściem przeliczył jeszcze swoje talizmany, zostało ich dwadzieścia pięć.

 

- Pani Kiritjo? Wróciłem, zadanie wykonane - oznajmił wkraczając do głównej groty.

Wiedźma właśnie sterczała nad obfitą kolumnadą grzybów zbierając je do glinianego dzbana.

- O proszę, nie podpasował ci Tabebujnik? Wybredny jesteś zdechlaku - zganiła go z ostrą dezaprobatą.

Atleinejr jednak zachowywał porcelanową maskę, absolutny spokój jakby o niczym nie wiedział li nic nie widział.

- Łowcy niewolników byli całkiem dobrzy w biciu się. Ale ogry bagienne nie powinny być niepokojone przez najbliższy czas. Mogę więc poprosić o klucz do pieczęci cmentarzyska?

- Umowa to umowa. I obym więcej nie miała tych irytujących wizji - mówiąc to, wygrzebała z rękawa swej futrzanej sukni płaski, rzeczny kamyk przebity pazurem, być może sępa.

Rzuciła klucz przez całą pieczarę, wylądował niemal u stóp Atleinejra. Ten gest zdecydowanie mu się nie spodobał, oto podała mu nagrodę jak padlinę psu. Podniósł klucz, chowając go do kieszeni koszuli pod kamizelą.

- No, możesz już iść na to cmentarzysko. Musisz tylko rzucić kluczem w bramę, wtedy pieczęć puści.

- Dobrze... Miałbym jeszcze jedną sprawę, zanim odejdę.

- He? O co chodzi zdechlaku?

- Gdzie kapitan Horszam?

Zrobiło się głucho, nie cicho, głucho.

Wiedźma odstawiła dzban i skrzyżowała ręce na płaskiej piersi. Twarz wykręcił jej grymas, agresywny, dziki. Oblizała wargi, niczym jaszczurka i odpowiedziała pytaniem na pytanie.

- A po co ci Horszam, zdechlaku?

- Jest on nieodłączną częścią mojej podróży. Wizje wskazały mi, iż ma on zostać kimś ważnym w moim otoczeniu. Chcę z nim porozmawiać, ot co - wyraz bezdennego spokoju nie schodził z twarzy młodego elfa wysokiego.

- Horszam śpi. Jest przecież wieczór, a my cały dzień się kochaliśmy. Nic ci do tego - bardziej odwarknęła niż powiedziała.

- Śpi? Dobrze... Lecz jednak, łoże jest puste, pani modliszko.

Tymi oto słowami dał jej do zrozumienia, iż wie więcej niż chciałaby.

I się zaczęło.

Kiritja doskoczyła do kościanego biurka przykrytego pergaminami i zamaszystym ruchem wydobyła spod zapisków swoją broń. Coś podobnego do szpady, splecione z węzłów cierni, ponuro czarne.

Upiór czekał.

Kiritja z obnażonymi kłami ruszyła na niego. Wystawiając cierniową szpadę jak lancę.

On czekał.

Szpic wiedźmowej broni znajdował się już o pół metra od torsu Atleinejra, i w tym momencie wykonał unik. W ciele elfa strzeliło kilka ścięgien w nogach, ale nie miało to znaczenia, zaleta bycia nieumarłym. Płynnym ruchem przełożył ręce pod jej pachy i zacisnął dłonie na karku. Cierniowa szpada wypadła jej z ręki.

Szamotali się nie mogąc ustać w miejscu. Kiritja wrzeszczała pełna gniewu, zamknięta w niewygodnym chwycie wymierzała celne kopniaki w kolana Upiora w nadziei, że przełamie stawy i jego ciało się załamie.

- Widziałem twój ołtarzyk w wiosce wiedźmo - zaczął spokojnie Atleinejr - Przyznam, że całkiem mnie ciekawi o co tu chodzi... Ale jeśli Horszama czeka to samo... Nie będzie naukowej dysputy.

- Puszczaj pierdolony duchu! Co ci do tego? To moje bagna! Ja tu jestem władczynią, a ty podnosisz na mnie rękę! Przeklęty zdechlak!

Miotając się w sidłach zarzuciła głową rozkwaszając trzymającemu ją, nos. W konsekwencji grzybowy kapelusz spadł, odsłaniając rogi, żyłki i mięsisty wyrostek.

- Interesujące... - zamruczał Upiór wlepiając oczy w trzęsący się wyrostek.

Kiritja wykorzystała moment nieuwagi i zapierając się o uda elfa, wyrwała się z uścisku. Upadając na grunt, chwyciła szpadę i wyprowadziła kilka szybkich cięć po rękach Upiora. Ten chwycił szpadę w dłonie zakotwiczając ją w ścisku. Porwało się mięso, pociekła krew ale Kiritja nie umiała wyrwać broni z rąk umarlaka.

- Gdzie jest Horszam? Odpowiedz Kiritjo.

- On jest mi potrzebny ty umarły zjebie! Masz się stąd wynieść, idź sobie na to cmentarzysko i zdychaj! Dosyć tego! - puściła szpadę i w piruecie odskoczyła pod ścianę.

Przywarła rozwarte dłonie do zimnej skały, wpadły w nią na parę centymetrów po to by z hukiem kruszonego kamienia wystrzelić w górę. Pogruchotana skała obtaczała dłonie wiedźmy stojącej w pozie boksera.

- Ostatnia szansa. Wypierdalasz z moich moczarów albo cię zmasakruję, Upiorze.

- Pani chyba nie wie jak się egzorcyzmuje duchy - stwierdził i wyrwał z dłoni szpadę, zaciskając je teraz na rękojeści broni - Jesteś świadoma tego, że przegrasz? - strząsnął z cierni strzępki mięsa - Ostatni raz pytam, gdzie jest Horszam i co mu zrobiłaś, modliszko. Złożyłaś w nim swoje młode? Pewnie, że tak. Więc proszę grzecznie, wykonaj na nich aborcję, inaczej nie ujrzysz jutrzejszego słońca.

Usta miał ściągnięte w dół, brwi pofałdowane a szpiczaste uszy leciutko mu zadrżały. Dość powiedzieć, iż Upiór miał dość bicia się jak na jeden dzień.

- Ty nic nie rozumiesz! Siedzę na tych zasranych bagnach już osiemdziesiąt lat i próba za próbą, ogr za zbłąkanym podróżnikiem, ponoszę porażkę za porażką! Każdy embrion, z każdego miotu jest niezdolny do życia! One... Moje dzieci, wszystkie umierają zanim się urodzą! Są martwe zanim mogę je ujrzeć... Są martwe zanim zyskają choćby iskrę świadomości! Wiesz jakie to uczucie? Widzieć tyle zwłok swych własnych dzieci?

Zalała się łzami i histerycznie wrzeszczała wymachując obutymi w kamień dłońmi jak kiścieniami. Atleinejr milczał, poważny, ponury.

Pomyślał jednak, że Ojciec zapewne wie jakie to uczucie.

Znów się starli. Ona zapłakana młóciła na oślep pięściami. On chlastał wytrwale cierniową szpadą. Wypadli na zewnątrz, pod rozgwieżdżone nocne niebo, pod postrzępione chmury, pod Szramę, pod Posłańca.

Tym razem Kiritja złapała szpadę w swe skalne pięści, złamała ją z trzaskiem i wyrwała z rąk Atleinejra odrzucając w dal.

- Wierzbacz! - wyryczała - Zabij ich wszystkich ty jebany idioto! Co tak stoisz? Biegiem...

Rozkaz przerwał jej cios w podbródek i dwa następne w podbrzusze.

- Panowie! Do jaskini! Po kapitana! - krzyknął Upiór dobywając talizmanu z wizerunkiem dłoni o dziesięciu palcach.

Wodotak i Kedej popędzili do jamy, Wierzbacz poczłapał za nimi a za chochołem pognała kula płomieni z zamkniętym w środku talizmanem. Golem został powalony na glebę w jasnym niczym miniaturowe słońce rozbryzgu płomieni. Coś trzaskał i skrzypiał, lecz nic nie dało się zrozumieć. Magiczny ogień szybko przetrawił chochoła na węgiel i zaczął oblizywać liany zasłaniające wejście do wiedźmowej jamy.

- Wierzbaaacz! - zaskowyczała Kiritja przyjmując twardo cios w krtań.

Upadła otumaniona, kamień z dłoni się rozsypał. Żyłki rozwieszone między jej rogami jakby przygasły. Natomiast wyrostek na czubku głowy miotał się jak macka ośmiornicy. Atleinejr przydeptał jej dłonie i odetchnął ciężko. Bardziej z przyzwyczajenia niż potrzeby. Był w końcu martwy.

- Pani Kiritjo - mówił wolno, niczym kat ogłaszający wyrok - Nie podoba mi się to przedstawienie jakie odstawiamy... Wychowywano mnie w szacunku do kobiet, nawet jeśli są to tak właściwie mające się za bagienne bożki potworne modliszkowate... Kryptydy? Chociaż nie, nie mam pojęcia czym pani jest i niestety nie mamy już szans by spokojnie o tym pogawędzić... Tak więc, czy da się uratować kapitana Horszama od tego co spotkało tylu przed nim?

Wbiła w niego pływające we łzach szeroko rozwarte oczy. Dryfował w nich smutek.

- On da życie nowemu pokoleniu... Wreszcie znalazłam ojca... Nie zrozumiesz. Nie będziesz potrafił zrozumieć... On urodzi zdrowe embriony. Jaszczuraci mają odpowiednią krew, żółć, osocze, metabolizm, wszystko tak jak powinno być. Proszę... Daj żyć moim dzieciom, tak jak pokazywano mi wizjach.

- Wizje pokazały ci to co chciałaś zobaczyć. Ojciec zsyła prawdę tylko tym, którzy mają wyznaczoną podróż - miał nadzieję, że to całkowita prawda - Miałaś jedynie umożliwić mi dostanie jednej z rzeczy mi przypisanych... A swoim zachowaniem zaszkodziłaś mojej dalszej drodze. Horszam jest mi bardziej potrzebny. Bezdzietny.

- Nie... Łżesz jak pies, ty gnijący ochłapie. I co? Zabijesz mnie? Zamordujesz moje dzieci i porwiesz ich ojca nie wiadomo gdzie? W dupie mam twoją jebaną drogę! Zdychaj!

Z ostatnimi słowami wyrostek nagle wypęczniał w górę i rozpęknął się niczym rosnący kwiat. W centrum kielicha z pasków mięsa tkwiło oko. Kuliste, błyszczące oko o źrenicy niczym połączone w gwiazdozbiór klejnoty kosmiczne.

Nie było to jednak jeno na pokaz. Nagły impuls żrącej u odczuciu energii, odrzucił Upiora dając wiedźmie czas na powstanie. Splunęła pod nogi i wyłamując palce zaniosła się chichotem. Atleinejr od razu zrozumiał co ją śmieszyło.

- Czujesz? Solidna ta moja pieczęć co? I nie myśl sobie, tamtym kluczem jej nie zniesiesz.

Wiedźma zamknęła go w jego obecnym ciele. Wielce sprytne.

- Kiritjo...

- Morda tam! Nie pozwolę sobą pomiatać w moim własnym domu zdechlaku!

Wyrzuciła ręce w górę wyginając się przy tym w łuk. W jednym, szybkim rozbłysku cienkiej, ciemnofioletowej zorzy, zaintonowała jakieś zaklęcie. Zrozumiałe było tylko słowo : kyoa'hakakk.

Powietrze przeszył ciepły podmuch, w dali trzaskały obalane drzewa.

- Genialne co nie? Prawie jak ta legendarna magia przywoływania! Kyoa zeżre cię i będziesz sobie pływał w jego ciałku dobre trzysta lat!

- Kiritjo, wciąż możesz się poddać. I wskazać mi jak wyleczyć Horszama z tego co mu zrobiłaś.

- Pojebało cię?!

Zapewne chciała coś jeszcze dodać ale w palcach Atleinejra trzasnął kościany talizman, a chwilę potem w czoło wiedźmy trzasnął li rozprysnął się kryształowy miecz. Upadła w akompaniamencie rozlatującego się kryształu. Na tle wypalających się lian u wejścia do jamy, wyglądało to zapewne jak jakiś obraz sztuki nurtu "uwiecznione tuż po śmierci".

- Tak tylko chciałem cię poinformować. Dobre wychowanie - wymamrotał do siebie i spojrzał na swą prawicę.

Wokół kończyny orbitowały trzy pozostałe proste miecze z zabarwionego na różany, kryształu. W jednym z nich odbijał się właśnie nieubłaganie pełznący Ślimak, Kyoa'hakakk.

Ciemny, mętny masyw stworzenia zdawał się teraz wręcz tytanicznie wielki, z pewnością noc pomagała mu wyglądać potężniej. Nie wystawił tym razem macek, nie zatrzymał się. Sunął wprost na tego, kogo wskazała jego pani, obecnie leżąca bez życia z przebitą głową.

Upiór napiął mięśnie opętanego elfa i wystawił kryształowe ostrza przed siebie. Westchnął w myślach, nacelował i strzelił.

Miecz o małym jelcu pomknął wprost na kyoa. Coś jakby chlasnęło i przelało się kiedy pocisk utkwił we wzgórku na szczycie bestii. Na powierzchnię ślimaka wystąpiły buzujące bąble pryskające z hukiem. Stworzenie nagle rozlało się szeroką strugą na bok mlaskając o kamienie wielce mięsiście.

Kyoa'hakakk zabulgotał bezdźwięcznie i na powrót zlał się w jako tako stały masyw. Kryształowe ostrze dryfowało gdzieś między starym orangutanem, grupką rwiesklapów a ledwo wyklutym młodym jodoka.

Atleinejr znów nacelował na skupisko masy skąd powinny wychodzić macki, strzelił po raz kolejny.

Ku jego zdziwieniu, galaretowate bydle rozpłaszczyło się wzbijając w powietrze kurzawę i odrzucając kamienie na wszystkie boki. Miecz uleciał w ciemność nocy. Kyoa wzdął się, napompował jakby i zamknięte w jego cielsku zwierzęta zaczęły być zgniatane naciskami przeźroczystych fałd szlamu.

- Intrygująca bestia... Doprawdy niesamowita - wyszeptał Upiór i zamachnął się w tył lewą ręką.

Rozległ się wizg i pozornie utracony miecz wrócił od tyłu wstrzeliwując się w kyoa. Stwór znów zawrzał, przelał się na bok roztrącając murek i zagaszając ognisko pozostawione przez marynarzy.

Nie zaprzestał jednak miażdżyć li rozrywać zawartości swego wnętrza. Barwił się przy tym na karmazyn wyglądając teraz niczym olbrzymia kaszanka, cała soczyście krwista i nabita rozszarpanym mięsem oraz potrzaskanymi kośćmi.

Upiór czekał z uniesionym do strzału mieczem.

Kyoa'hakakk nagle wydął swój tył raptownie wciągniętym powietrzem i rozwarł monstrualną paszczę, dziurę krągłą na przedzie, po czym sflaczał gwałtownie. Przez otwór w stronę Atleinejra poleciały rozerwane kości, strugi juchy i okazyjnie, włochate ochłapy mięsne.

Uśmiechnął się kiedy organiczne szrapnele wdzierały się w jego ciało, oto ślimak w akcie desperacji odsłonił przed nim drogę prosto do swego centrum. Widział wyraźnie jak w burzy ze zmielonego zwierza majta się obwisły wór z organami o elipsoidalnych kształtach. Zabarwiony krwią na czerwono niczym środek tarczy strzelniczej.

Kryształ świsnął i wkłuł się wprost w owy wór.

Strumień bijący z kyoa ustał nagle a sama bestia rozchlapała się dysząc ulatującym powietrzem. Jeszcze na chwilę przed rozpłynięciem się, był wystrzelił kyoa swe macki. Wyglądało to całkiem imponująco, niczym pozbawiony liści, szarpiący się na wietrze, smukły a gargantuiczny krzew.

Zagrzechotał talizmanami. Zgarbił się.

Dotarło do niego, iż tej nocy zamordował dwóch ostatnich przedstawicieli dwóch dawno zagubionych w historii gatunków.

Z jamy właśnie wyszli Kedej i Wodotak trzymając swojego kapitana pod ramiona. Zatrzymali się niepewnie, widok musiał ich lekko zszokować.

- Z powrotem do środka z panem kapitanem! Już! A później pochowacie panią Kiritje, w imię przyzwoitości.

 

Horszam siedział na posłaniu gdzie spędził swoje najlepsze chwile ostatnich dni. Trzęsły mu się ręce, brzuch miał nabrzmiały, łuskę na nim jakby wytartą. Najbardziej w oczy rzucała się przekątna blizna przez owy brzuch biegnąca.

Szrama trzymana w ryzach przez plątaninę szwów i plamy podpalanej tkanki. Lekko broczyła krwią ale ogółem zabieg był udany. W końcu jaszczurat jeszcze żył.

- I... Zabiłeś ją - wydukał nieobecnym głosem.

- W przeciwnym razie nie mógłbym być pewien co do twojego stanu. Ponadto pani Kiritja pierwsza się na mnie rzuciła z zamiarem co najmniej zapieczętowania mnie na bardzo długie lata. To rzecz jasna stałoby w sprzeczności z moim celem, moją podróżą, której jesteś częścią, Horszam. No i pan Kedej jak i pan Wodotak... Zapewne nie skończyli by za dobrze, nie oszukujmy się.

Siedział na taborecie oparty o kant stołu. Na kolanach miał stosik pergaminów i liści, jeden z nich wertował w rękach. Uniósł wreszcie głowę by spojrzeć na kapitana, jaszczur był raczej przybity.

- Jestem w ciąży... W co ja się wpakowałem?

- Mówiłem już panu, wizje jasno wyznaczyły mi ścieżkę. Na tejże nie ma miejsca na pańskie zwłoki. Ozłocę cię i uczynię swoją prawą ręką, tak jak zostało mi to nakazane. Stan jaki pana teraz spotkał, jest przejściowy, zapewniam - potasował zapiski - Kiritja prowadziła dzienniki w powszechnym, lurruks współcześnie na to mówią, czyż nie? Dzięki nimi i swojej wiedzy zneutralizuje pasożytnicze embriony w twoim ciele. Żadne makabryczne drzewo ci nie wyrośnie.

Horszam potarł lepki od brudu pysk. Ze świstem wydmuchał powietrze z nozdrzy.

- Możesz mi szczerze odpowiedzieć, Atleinejrze?

Upiór zawahał się na chwilę.

- Owszem, pytaj.

- W tych twoich wizjach... Nie było tego całego... Ambarasu. Inaczej od razu byś zabił wiedźmę, żeby ją... Od razu byś załatwił tamtego jodoka i to inne cholerstwo z bagna. Coś mi się zdaje, że te twoje wizje to jakieś jest, no nie wiem, oszustwo? Pomyłka może. Albo samemu nie umiesz ich jakoś czytać, czy co się tam robi z wizjami. Prawda te moje domysły, Atleinejr?

Pytany zagryzł wargę przecinając zębami wierzchnią jej warstwę. Obejrzał się w stronę wyjścia z jamy, marynarze właśnie wracali po zakopaniu wiedźmy. Zniżył głos:

- Po części. Od momentu zatopienia Lisa, bieżące wydarzenia zaczęły iść swoim torem. Nastąpiło rozwarstwienie, chwilowe jak sądzę. Źródło mych wizji, mogło chcieć poddać mnie dodatkowej próbie. To wszystko, ty i tak przeżyjesz. Musisz przeżyć i dopełnić tej jednej, wyrytej ze słonecznych promieni wizji, tak się stanie.

Kapitan bez statku podrapał się w okolicach blizny i z niesmakiem spojrzał na wzdęty bebech.

- Skoro nic mi nie będzie, czemu nie pójdziesz od razu na ten cały cmentarz? Boisz się o mnie Atleinejr? - wyszczerzył zębiska.

- Panie kapitanie... - oparł czoło na dłoniach i trwał w tej pozycji jeszcze chwilę - Martwię się, o to co wiem, że nastanie. A nastaną ciężkie próby, wycelowane we mnie. Zaś o pana martwię się, ponieważ został pan namaszczony jako jeden z głównych... Składników mojej koronacji. Będziesz doradcą Horszam. Doradcą pływającym w złocie na jadeitowych okrętach.

- Możesz skończyć z tym słodzeniem? Do chuja, znowu gadasz co to nie będzie i tak dalej... Ale zapominasz o tym, że ja nie mam pojęcia o co tak właściwie chodzi. Tak po prostu, po marynarsku, gapię się w lunetę na mapę jaką mi podsuwasz i mam pusto w czaszce.

- Nie mogę ci więcej zdradzić panie Horszam. Takie zasady zostały ustalone.

- To może skończ wreszcie zwracać się do mnie i tych moich nieodżałowanych załogantów na pan? Mów normalnie. Tyle możesz zrobić?

- Dobre wychowanie pa... Horszam. Dobre wychowanie.

 

Następne cztery dni spędził Upiór na pędzeniu odwarów i inszych mikstur w pracowni alchemicznej Kiritji. Jak twierdził, embriony wiedźmy można było relatywnie łatwo uśmiercić zanim zaczną się rozwijać na całego, wystarczyło by Horszam trzymał się z dala od jedzenia i przebywał na gorącu. Szczęśliwie powierzchnia krateru usłana płaskimi kamieniami świetnie się nagrzewała w każde południe.

Do tych zabiegów dochodziło jeszcze przyjmowanie wspomnianych eliksirów. Kiritja miała rozplanowane wiele skomplikowanych przepisów na odżywki dla nosiciela jej jaj, dodatkowo zapisała całe garście notatek o tym co upośledza embriony, hamuje rozwój, wykrzywia ich ciałka czy zmniejsza masę. Pokłosie wielu nieudanych porodów i źle przeprowadzonych zapłodnień.

Atleinejr robił więc wszystko na opak. Mieszał i gotował wywary mające spędzić niechciane pasożyty. W pewnym momencie przypomniała mu się nawet jego własna matka i jej niechciane dzieci.

Odruchowo zasłonił twarz ramieniem, rozlewając przy tym jakiś odczynnik na skały ściany. Porcelanowy wyraz twarzy pękł wtedy i Upiór gorzko się cieszył, iż jaszczur wraz z pilnującymi go ludźmi sterczy właśnie na słońcu.

 

Horszam padał na pysk, kolokwialnie mówiąc. Wszak przez cztery dni spożywał jedynie wodę i jadowicie paskudne mikstury. Obrzęknięty brzuch jednak zmalał, wciąż jednak między jego jelitami tkwiły jaja.

Widząc ten stan, Atleinejr piątego dnia rano zdecydował się wreszcie wykonać ostateczny zabieg.

Ze stołu poleciały grudy zagrzybionej ziemi, kosze, pluskwy i inne śmieci. Kapitana Horszama rozłożono na plecach, płasko z przywiązanymi do nóg stołu rękami, nogami i ogonem. Napojono go połową tykwy zapełnionej pędzonym przez wiedźmę destylatem, którego zapas odnaleziono w jednej z głębszych grot, i na koniec wepchnięto mu do paszczy aż dwa kije.

Można było rozpoczynać operację.

Koniecznym było usunięcie jaj spomiędzy jelit, bowiem choć zdecydowanie już obumierające, mogły swym rozkładem zatruć nosiciela, swego ojca. Atleinejr polecił jeszcze by zawiązać jaszczurowi oczy, by przypadkiem nie ujrzał przebiegu całego procederu.

Pierwsze kilka cięć obsydianowego sztyletu, wymierzonych zostało w szwy, które później Upiór wyciągnął i zrzucił na ziemię.

Horszam właśnie zaczynał syczeć z bólu, niczym przydeptana kobra.

Później ostrze przejechało po linii blizny rozdziawiając to co zostało kauteryzowane przez wiedźmę. Pierwszy poważny ryk bólu. Mięso ustępowało dalej.

Niezdrowo rozgrzana krew o wielu plamkach ropy, spływała porwanym strumyczkiem na zabrudzony ziemią blat, kiedy to krzywiący się z obrzydzenia Wodotak rozchylał cięcie. Prosty wziernik z patyków i blaszek miedzi nieporadnie trząsł mu się w rękach, jednak nadawał się bardziej niźli Kedej, który zaczął wymiotować jak tylko rozniósł się smród wnętrzności.

Wnętrzności oraz embrionów. Mętnie pomarańczowych kul rozłożonych nieregularnie między zgiętymi w harmonijkę jelitami.

Atleinejr skinieniem głowy nakazał podanie jaszczurowi kolejnych kilku łyków. Obrzygany Kedej spełnił polecenie z zamkniętymi oczami.

Embrionów było łącznie siedem, każdy kryjący w sobie szczątkowy zarys jakiejś istoty o ostrych końcach i kruchych środkach. Dzieci modliszki. Atleinejr chwycił pierwszy w szczypce, również improwizowane.

Kapitan rzucił się charcząc, jelita w jego otwartym torsie zadrgały.

Chwilę po tym, na skałę upadł drugi embrion, rozpłaszczając się w kałuży swych płynów. Ręce drżały Atleinejrowi a Horszam znów przełykał destylat. Oto dokańczał dzieła morderstwa tej nieznanej nikomu rasy. Czwarty embrion wypadł mu z uścisku szczypiec i miękko rozbił się o kant stołu.

Stworzonko które z niego wypadło zaiste wyglądało niczym modliszka, taka pokryta szczątkową łuską. Horszam ryknął z bólu.

Kolejne, czwarty i piąty płód były zlepione niejako z jelitami. W ruch poszedł obsydianowy sztylet, który pomógł odseparować ojca od nienarodzonych dzieci. Zapuszczone w jelito żyłki zwisające z jaja musiały być mocno wrażliwe, bowiem jaszczur wygiął się jak tylko mógł i rozgryzając jeden z drewnianych knebli stracił przytomność. Na szczęście tylko tyle.

Dwa ostatnie embriony były małe na tyle, że Atleinejr mógł chwycić je za jednym razem. Upadły między resztę. Nareszcie można było kończyć.

 

Jak tylko skończył opatrywać zapadniętego w spokojny sen jaszczurata, ruszył nareszcie na cmentarzysko.

Pole grobowe znajdowało się niecałe sto pięćdziesiąt metrów na południowy wschód od krawędzi karteru, trochę ponad pół dnia drogi przez gęstwinę. Dokładnie tak jak w wizjach. Droga ta przebiegła całkiem spokojnie, może nie licząc małego incydentu z rwieskalpami, które musiał odpędzać pałaszem zabranym od Kedeja.

Docierając na miejsce, roślinność naturalnie rzedła i ustępowała pola burej, szczeciniastej trawie okalającej połacie cmentarne. Całość prezentowała się w późnym, popołudniowym słońcu nie najgorzej.

Ot, jaki jest cmentarz, każdy mniej więcej wie. Gruzowisko kamieni ozdobnych, skał krypt i kamyszków posążków strzeżone przez gruby mur rozpadający się w rumowisko. A pod tym wszystkim trupy, setki, tysiące jak nie miliony zmarłych.

 

Z całą swoją wiedzą Upiór nie był w stanie odgadnąć ilu tak właściwie tam leży, na pewno tylu, że pierwsi tam złożeni już dawno przypominają kościane kalejdoskopy. Było mu z lekka wstyd, wszak cmentarz, do którego zmierzał przez ostatnie pół roku był jego rodzinnym miejscem pochówku.

W każdym razie tylko rodziny od strony matki.

Stanął przed bramą, pustą przestrzenią pod krzywym łukiem z zatartym niemal do reszty herbem jego rodu. Żarptak Sameszd, okiełznany i zamknięty w klatce. I potężna dłoń trzęsąca klatką, dłoń przodka, od którego wszyscy się wywodzili.

Trwał tak chwile, nieruchomo gapiąc się na herb. Wreszcie się przełamał, dobył klucza, obrócił go w palcach kilka razy i rzucił przez łuk bramy.

Kamyk przebity pazurem stuknął o niewidzialną powierzchnię i skrzesał błękitną iskrę. Iskra ta czyniąc piruety wylądowała na ziemi. W powietrzu pojawiła obwódka, drżąca na krawędziach o barwie nieba i wielka na tyle by mógł przez nią przejść.

Rzucił jeszcze okiem na klucz, wsiąkał właśnie w ziemię, rozbity na kilka okruchów.

Ruszył główną aleją wyłożoną heksagonalnymi blokami granitu, na które z każdej strony napierała nawała płyt grobowych z powbijanymi w nie figurami bożków z panteonu jaki przestał być czczony dawno temu. Sama droga była niesłychanie garbata li przepełniona ubytkami, czas nie obchodził się z tym miejscem lekko.

Upiór nie musiał długo iść by przywitali go gospodarze tego miejsca.

- A kto to przylazł w gościnę! - wrzasnęło jakieś widziadło - Nasz kochany książę.

- Witaj wuju Skloporturgu - odpowiedział z szacunkiem Upiór.

Coś zagrzechotało między grobami, na posążek z urwaną głową, wskoczył pogruchotany do niepoznania szkielecik.

- Witaj kuzynie! Długo cię nie widzieliśmy!

- Witaj młody Tyiwamarzdzie.

Szedł dalej a ilość widziadeł oraz nielicznych jednak kośćców, rosła. Unosili się nad mogiłami, siedzieli na poboczu alei czy też wylegiwali się rozwaleni na płytach grobów. Patrzeli w zdziwieniu na jednego z nich, również martwego ale w nowiusieńkim ciele młodego elfa wysokiego.

- Patrzcie go, na żalnik przybywa ale bez ofiar. Lezie taki z pustymi rękami, jeszcze w jakiś cudaczny strój ubrany. Paskudne! - zawył ktoś przelatując mu nad głową.

- Witaj ciotko Gklunbetryko.

Przechodząc obok na wpół zawalonej kaplicy wyskoczyło na niego kolejne widziadło, niewyraźny kontur jak inne, to jednak dzierżyło w rozwianych dłoniach miecz. Stary, sypiący się oręż pamiętający i rewolucje i kataklizmy.

Bez większego wysiłku zablokował cios pałaszem i uśmiechnął się cierpko.

- Witaj kuzynko Domogoźk.

- Widzę, żeś nie zapomniał jak machać brzytwą... Broń się!

Zafalowała i już miała zebrać się do ataku, ale Atleinejr jednym mocnym ciosem wybił jej broń z uścisku. Stary miecz rozbił się na przeżarte rdzą drzazgi przy uderzeniu o ziemię. Kilka postaci wiwatowało szydząc z Domogoźk.

- Co tu robisz? Bo chyba nie chcesz sobie powspominać czasów sprzed... - zadymiła się i być może chwyciła za głowę - Wiesz czego.

- Owszem, nie po to tu jestem droga kuzynko. Moim celem jest przypisany mi przedmiot. To czego strzegliście przez te lata. Zawartość szesnastej skrzyni w szesnastej komnacie szesnastej kaplicy. Miejsce spoczynku mego stryja.

Domogoźk rozwiała się, rozmyła i znów stanęła w miarę wyraźna, tylko bliżej.

- Czyli ten stary szaleniec...

- Proszę, nie mów tak o moim Ojcu.

Znów zafalowała, oddaliła się.

- Drogi kuzynie, życzę ci powodzenia. Jednak wiedz, iż nie wierzę w twój tryumf. Ten drugi zawsze był lepszy, wiesz o tym najlepiej.

Tak dobrze wyćwiczony porcelanowy uśmiech zagościł po raz kolejny na twarzy Atleinejra. Nie ważne w jakim był ciele, ten uśmiech zawsze mu wychodził. Przymrużył dodatkowo oczy i odparł:

- Teraz ten drugi nie żyje.

Ruszył dalej, wprost do szesnastej kaplicy gdzie spoczywali najwięksi magowie i czarodzieje jego rodu. W tym zawsze serdeczny i radosny stryj, brat matki i szczery zwolennik tortur na umyśle.

Przed samymi poszarpanymi przez czas wrotami zatrzymały go kolejne widziadła.

- Wuj Kezeketahiel i ciotka Jedlongytsaak...

- Daruj sobie grzeczności młody - przerwał mu wuj.

- Dziecko drogie, co ty robisz? Przecież dobrze zdajesz sobie sprawę, że to wszystko to dla tego zwyrodnialca...

- Ciotko, proszę cię, nie wyrażaj się tak o mym Ojcu. A teraz, jeśli pozwolicie, mam zadanie do wykonania.

Bezceremonialnie przeszedł przez widma i wkroczył pod kanciastą kopułę krypty.

- Książę... - mruknął z niechęcią Kezeketahiel.

 

Schodząc w mroku po schodach zaczął słyszeć szepty stryja, pełne jadu i gniewu. Nie był to jednak gniew ukierunkowany jedynie w niego, co było nawet pocieszające. Stryj spędził bardzo wiele lat na dnie krypty. Niżej niż wszyscy jego krewniacy ale wyżej niźli najwięksi przedstawiciele rodu, antyczni władcy urodzeni kiedy słońca były trzy, przynajmniej według legend.

- To zniewaga! Oszczerstwo! Kogo on wybrał? Głupiec i szaleniec! Po tym co się stało już nic nie zmieni historii! Nie da się, zaraza kosmiczna, dziurawym wiosłem zawrócić biegu rzeki. Nie da się przenieść góry złamaną łopatą. Przekleństwo. Absurdalne przekleństwo i płonący stos nie koronacja będzie - zawodził stryj, głos miał jakby podtapiany.

Wkraczając do komnaty ukłonił się przepisowo i rzekł:

- Oto jestem, drogi stryju Mylsgyrkunie. Przybyłem zgodnie z wolą Ojca by odebrać przypisany mi hieroglif.

Mylsgyrkun nie był zwykłym widziadłem, jego projekcję stanowił filar drżącego dymu obleczony plątaniną porwanych pasm światła. Jeśli dobrze się przyjrzeć można było zauważyć przebitki rysów twarzy jaką nosił stryj za życia.

- Szesnaście skrzyń leży pod ścianami tego pomieszczenia. Szesnaście niespodzianek wyplecionych tak, żebyś nie podołał, szczeniaku - ozwał się i zachichotał niczym szaleniec.

- Rozumiem. Mam zaczynać?

- Możesz. Możesz też od razu się powiesić. Bez różnicy. Mam to gdzieś...

- Drogi stryju, ja już nie żyję.

- I dobrze, pierdolony gówniarzu.

Nie zniechęcony serdecznością stryja, podszedł do jednej ze środkowych skrzyń. Uklęknął i otworzył. Pusto.

Nie stało się nic szczególnego, jedynie naszło go wspomnienie z życia.

 

Dziedziniec pałacu, słońce grzeje, słychać gwar przez setki otwartych okien. Siedzi przy fontannie i wpatruje się w latające po niebie smoki. Obok niego leży kieszonkowy tom traktujący o czarnej magii.

Jest najwyraźniej szczęśliwy, tak w granicach rozsądku. Wszak przed chwilą był świadkiem tego jak rodzony brat karmi młode smoki w wylęgarni jego przyjacielem, żółwiem imieniem Skorup. Żałował wtedy, że nie podbiegł do brata i nie przepchnął go przez barierkę by dokarmić smoki jeszcze trochę.

Planował teraz by w nocy zakraść się do jego sypialni i rozwalić mu głowę tym dużym kawałkiem fontanny. Odpadł on kiedy wczoraj Ojciec oderwał głowę jednemu z doradców. Głowa doradcy została rozbita kiedy trafiła w obwód fontanny urywając owy kawałek.

Wątpił jednak by był w stanie go unieść. Myślał więc dalej.

 

Wstał od skrzyni i obejrzał się na stryja.

- Nieczyste zagranie.

Ukląkł przy drugiej skrzyni. Cóż za niespodzianka, Skorup połykający właśnie klucz. Klucz, którym mógł otworzyć jedną z kłódek, które nagle pojawiły się na pozostałych skrzyniach.

Westchnął i wziął się do rozwierania skorupy piszczącego stworzonka. Stryj zaniósł się śmiechem.

Skorup nagle eksplodował mu w twarz swymi flakami i kluczem, który trafił wprost do ust.

Upuścił pustą skorupę, ręce mu drżały, podobnie mięśnie twarzy. Wyjął klucz z jamy ustnej, wypluł ułamany siekacz i przyklęknął do kolejnej skrzyni.

Znów umysł zamglił się wspomnieniem.

 

Sala tronowa, pusta zupełnie. Chodzi między kolumnami i nie może uwierzyć, że ktoś był w stanie zbudować coś tak ogromnego. W rękach lalka z rzemyków mająca być wojownikiem. Do ręki ma nawet przyszyty mieczyk z patyczka.

Wychodzi na środek, na gruby dywan musi się prawie wspinać. Staje w linii prostej do tronu. Nie ma pojęcia jak mógłby się tam wdrapać. Chyba tylko na grzbiecie ośmiorękiego olbrzyma. Wuj Skloporturg wczoraj zaprezentował takiego Ojcu w mieście u podnóża gór.

Był niesamowity, cały w monumentalnych płytach zbroi. Między palcami jego absurdalnie wielkich stóp dostrzegł jakby krwawe zaspy, osoby jakie olbrzym zdeptał.

Kiedy ośmioręki został zabrany, on odłączył się od korowodu wracającego do pałacu. Bowiem między pozostawionymi przez olbrzyma czerwonymi skrzepami, zauważył interesująco wyglądającą lalkę.

Upuścił wojownika na dywan i przydeptał stópką obutą w bogato zdobiony sandałek. Pomyślał, że też chciałby mieć olbrzyma kiedy zajmie miejsce Ojca jako władca. Głównie po to by miejsce lalki zajął brat.

Dzisiaj wrzucił jego książeczkę do fontanny i powiedział, że jak poskarży się matce to przyjdzie w nocy do jego sypialni i rozbije mu głowę fragmentem fontanny, który odpadł od niej kiedy Ojciec oderwał...

 

- Co to ma niby udowadniać? He? Pytam, bo nie widzę w tym sensu. Z resztą nie dziwota skoro sam to przygotowywałeś.

- Bezczelne szczenię! - zadrżał li zafalował stryj - Wola twego Ojca. Pierdolonego szaleńca i głupca.

- Nie waż się tak mówić! - wrzasnął głośniej niż zamierzał.

Widziadło Mylsgyrkuna zawrzało lekko.

- Skoro wciąż nie pojmujesz to mam to gdzieś. Im szybciej dojdzie do koronacji tym lepiej. Przekona się stary szaleniec, że nic już nie uratuje tego gargantuicznego trupa. Nawet najlepsza nekromancja nie wskrzesi jeśli nie ma czego wskrzeszać. Słyszysz gówniarzu? To stracona sprawa.

I rozpłynął się. Odszedł od tak. A na ziemi zostawił pulsujący białym światłem hieroglif, "wspólny".

Serce z wpisanym w kontury pałacem, rozrywane przez dwie cherlawe dłonie.

Rozejrzał się niepewnie, zauważył, że komnata zyskała drzwi. Przed nimi stał nie kto inny jak jego brat w swych dziecięcych latach. Połykał właśnie klucz.

 

Było zupełnie inaczej niż w wizjach. Zupełnie inaczej. Nic się nie zgadzało.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • MKP ponad rok temu
    Pogmatwane i przez to coraz ciekawsze się robi:)
  • Burton The Scribe ponad rok temu
    Zobaczymy co dalej ?

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania