Wspólny Wróg i Mętna Woda część 6

Atleinejr uwijał się przy ognisku z chaszczy jak jaskółka przy podrzuconym do gniazda pisklęciu archeopteryksa. To dorzucał gałązek, to dmuchał, to przypalił sobie brwi czy spowił całą swoją postać w dymie. Horszam zdoławszy wreszcie usiąść w wózku, choć i tak przyszło to z wielkim trudem, obserwował bacznie wygłupy Upiora.

Kiedy Atleinejr wrzucił między nadpalone drewienka mech, nie wytrzymał. Nie zwracając uwagi na rwący ból w trzewiach, wybuchnął charczącym śmiechem rozdziawiając paszczę na całą rozpiętość.

- A ci co? - burknął elf.

- Jak co? Ja tu kurna zamarzam a ty odwalasz szamańskie tańce - przerwa na salwę śmiechu połączonego z wiosłowaniem ogona - No żeby ognia nie umieć rozniecić suchymi jak pieprz gałęziami to trzeba być specjalnym, nie ma co.

Po raz pierwszy od ich spotkania w Asztylunie, Atleinejr okazał swoją twarzą złość. Zagryzł wargi i policzki oraz zmarszczył nos. Horszam przestał się śmiać. Speszył się.

- Brak umiejętności to nie powód do szyderstw panie kapitanie - odezwał się tonem belfra od arytmetyki.

Co prawda jaszczur spodziewał się po Upiorze jakiejś błyskawicy z oczu lub kryształowego bicza z dłoni, ale te słowa i tak zrobiły na nim wrażenie. Odchrząknął i pogładził się po szwach.

- No wiesz Atleinejr... Jesteś jakimś starożytnym duchem... I magiem do tego. A nie potrafisz rozpalić ogniska?

Przerysowany wyraz złości na twarzy opętanego elfa osiągnął kolejny stan skupienia kiedy nadpalone brwi zaczęły mu drgać.

- A co to ma do rzeczy? Że niby w dzisiejszych czasach każdy jeden dzieciak potrafi w puszczy przeżyć? Założę się, że gdyby potomków tego całego cesarza, króla czy innego imperatora w lesie zostawić to też by sobie nie poradzili! Niech to gęś kopnie! To nie powód do żartów jest, na krowie kopytko!

- We Frastaru suzeren jest... - wtrącił nieśmiało Horszam - A właśnie, gadałeś mi o koronacji, a teraz o władcach... Ej, kuś rekina... Ty chyba nie...

Motyl zrozumienia zatrzepotał efemerycznymi skrzydełkami pod kopułą czaszki jaszczura. Podrapał się pazurami po gardle, chrząkając zmieszany. Migawka zatańczyła mu na oczach.

- Ty to nie byle kto żeś był, co nie? No... Musiałeś być kim ważnym, nie wariatem, jak myślałem...

Wyraz złości ustąpił wyrazowi zdziwienia.

- Co?

- No że to żadna metafora ta twoja koronacja. Tak mnie olśniło... Głupoty plotę? A teraz się zacząłeś porównywać z synami władyków... Głupoty? Bo wiesz, wybacz, ale myślałem dotąd, że jesteś po prostu... Duchem, tak, ale takim szalonym... Ale jak teraz się zastanowić... Głupoty gadam?

Atleinejr przysiadł przy tlącym się kopczyku ściółki i śmiecia. Westchnął jak dziurawy miech. I wbił porcelanowy, a może po prostu szklany, wzrok w Horszama.

- Żeś się nagle domyślił... Gratulację. Dedukcja w tobie silna Horszam... Zgadza się panie kapitanie. Wierz lub nie, ale kilkaset lat temu tutaj, gdzie teraz jest ta cała Frakcja Stali i Rudy było wielkie królestwo. Królestwo, które miałem odziedziczyć. Po krótce, bowiem znów nie mogę wchodzić w szczegóły, wybacz, nie doszło do mojej koronacji we właściwym czasie. Dobrze że samemu zgadłeś sens moich słów, najwyższa pora, wszak w górach i tak byś zrozumiał o co chodzi... Chociaż... Wciąż czeka ciebie wiele, że się tak wyrażę, zaskoczeń. Ale, pozwól mi zapewnić cię po raz kolejny, finalnie zostaniesz ozłocony jako mój doradca. Doradca króla tych krain.

- Nareszcie jakieś konkrety gadasz... Wasza Wysokość...

- Nie zapędzajmy się Horszam. Oficjalnie wciąż mam tytuł książęcy, ale zostańmy przy pseudonimie - przerwał mu Atleinejr sztywnym tonem.

- Jasne. Atleinejrze... Szkoda, że muszę zgadywać o co tak właściwie w tym wszystkim chodzi a nie zwyczajnie zapytać. Ale to już przerabialiśmy. Rozumiem, że mam nie rozpowiadać wszystkim, iż służę nieumarłemu księciu sprzed kilkuset lat?

- Dokładnie tak Horszam. Jeszcze przyjdzie pora. Odbędzie się koronacja.

Żar pełgający w nieudolnym książęcym ognisku przygasł niemal całkowicie, jednak ani Upiór ani żeglarz nie przejmowali się już tym. Jaszczur podrapał się po nosie i szczelniej okrył kocem. Oblizał wargi szerokim ruchem języka przełykając ślinę.

- Mogę zgadywać dalej, skoro ciebie obowiązują te wszystkie zasady i wizje?

Książę nazywany fałszywym mianem, Atleinejr, przytaknął spokojnie.

- Mówisz, że dawno temu było tu królestwo... Tylko, że jak trwała kolonizacja z Kontynentu to żadnej cywilizacji tu nie było, nawet resztek... Znaczy się, do dziś się spotyka jakieś ruiny i zgliszcza ale to wszędzie na świecie. Takie zwyczajne, stara twierdza tu, podziemna świątynia tam. Nic konkretnego. Chodzi mi o to, że przed koloniami co się zbuntowały we frakcje, bo są trzy główne, wiesz? - urwał nie pewny na ile Atleinejr jest obeznany we współczesnej polityce.

- Tak, obiło mi się coś o uszy jak byłem w Asztylunie. Co prawda słabo rozumiem, ale ogólny zarys jest mi znany - uśmiechnął się lekko.

- Dobra... Chodzi o to, że przed kolonizacją nie było tu żadnych cywilizacji. Elfy by o tym przecież wiedziały, od dawna na tych wodach pływały. Moja nacja z resztą też. Tutaj, na Bezimiennej Wyspie z rozumnych żyli sami dbondekrra. Odrzut mieszańców orków i trolli. Kompletne dzikusy. W życiu nie potrafiliby zbudować statku, a co dopiero królestwa o którym mówisz.

Atleinejr dygnął ewidentnie rozbawiony. Chwycił samotną pośród trawy witkę i zaczął grzebać nią w zwłokach niedorobionego ogniska. Rozpaczliwie walczący o swój byt, ognik przeskoczył na szpic witki i zatańczył chaotycznie a smutno. Nagły powiew wiatru zdusił go bez litości.

- Żadne statki nie byłyby im potrzebne Horszamie, bowiem królestwo jakiego jestem dziedzicem nie znało mórz i oceanów. Było ono jednak wielkie i wysokie, niemal tak wysokie jak rozbijające niebiosa góry jakie wzbijały się w miejscu jakie tobie są znane pod nazwą Morza Grzywaczy, archipelagu Ręki Trupa, i wielu innych wysp, zatok, plaż i wodnych głębi. Królestwo mego Ojca leżało na górach, było na nich oparte całym rozległym cielskiem. Niczym amfisbaena wylegująca się na lodowym żlebie. Żaden smok czy wywern nie ośmiela się wtedy niepokoić amfisbaeny, istota więc rozpościera swe skrzydła by nabrać tyle słońca ile zdoła. Ile zapragnie.

Odrzuca witkę płynnym ruchem i przesuwa smutnymi oczami po powoli mroczniejącej polanie, wzdycha, jak na nieumarłego upiora, całkiem żywo, ciepło.

Horszam czuje jak przechodzą go ciarki pod łuską. Jak koniuszek ogona skręca się w takt wolnych uderzeń serca. Jest porażony tym, że wyraźnie widzi smutek na opętanej twarzy elfa wysokiego. Zaciska pięści, pazury wbijają mu się między łuski. Odruch taki, jakby chciał sprawdzić czy to aby nie kolejne majaki.

Oto o trzy metry od wózka, na którym spoczywa, siedzi na trawie trup. A w środku trupa duchowe resztki sprzed nie wiadomo już ilu lat. Resztki te należą ponoć do księcia wielkiego królestwa, którego nikt przecież już nie pamięta. Książę Upiór opowiada o swym świecie tak jakby nie siedział nad resztkami nieudanego ogniska a nad zgliszczami owego świata.

Atleinejr jest jak w transie, podejmuje opowieść na nowo :

- Jedno skrzydło styka się z gwiazdą, drugie z sercem podziemnym. Amfisbaena wyciąga ogon i szyję. Ogon zwisa z krawędzi kosmosu a głowa chłepcze księżycowe wody. Ta najwspanialsza z bestii, największa ze smoków, najgroźniejsza ze żmijów, najszybsza z wiwern, zabiera słońce dla siebie. Cień pada na stoki, doliny i parowy. Rośliny umierają, umierają zwierzęta i umierają smoki. Pewnego dnia zrywa się wiatr - oczy Atleinejra drżą - Podmuch jest silny, zimny... Wieje z góry, ślizga się po skrzydłach, omiata ogon li wciska się w paszczę amfisbaeny. Nagle... Ona... Upada. Stacza się z gór. Łamią się skrzydła, ogon się rwie, szyja rozcina... Kiedy wreszcie amfisbaena uderza o ziemię... - unosi głowę wysoko w zachmurzone niebo - Smoki uleciały... W górę, poza horyzont. Opuściły swych panów... Zostawiły, by nigdy już nie powrócić.

Jak pod wpływem zaklęcia, chmury się rozrywają a zagajnik otulony zostaje blaskiem cieknącym od obydwóch księżycy. Atleinejr wstaje, jest jakby obwisły, jakby ciało które ukradł zaczęło się rozkładać.

- Książę...

- Horszam, miałeś mówić mi normalne.

Stoi tak dłuższą chwilę, widocznie nie wiedział co dalej. Jakby tego co przed chwilą się stało nie było w ani jednej z jego wizji. W mechanicznym odruchu grzechocze swymi talizmanami, niczym dziecko chcące czymś się zająć by nie myśleć o zimnym świecie wokół... Odzywa się wreszcie, a twarz na powrót wykrzywia porcelanowy wyraz mający być uśmiechem :

- Ładnie żeś mnie podszedł, że się tak wygadałem. Genialna prowokacja Horszam. Będziesz doskonałym doradcą... A teraz, mógłbyś mi w krokach wyjaśnić jak rozpalić ogień? Póki księżyce świecą.

"W co ja się wpakowałem" mignęła jaszczurowi krótka myśl.

 

Kiedy Kedej wpadł w pierścień ogniowego światła, wyglądał niczym jedna z czterech legendarnych plag jakie zniszczyły antyczne Imperium Troli, jak dziki człowiek, precyzując.

Był cały zdyszany, ledwo stał na nogach. We włosach resztki krzaków, przez które biegł, bose stopy poranione i zabrudzone miejskim rynsztokiem. Usta miał wykrzywione w grymasie hybrydowym, trochę przerażenia a trochę rozpaczliwego łapania powietrza do wymęczonych płuc.

Próbował coś wykrztusić ale zdecydowanie brakowało mu powietrza, trząsł się jak jakiś tańczący goryl, kiedy podjął próbę gestykulacji. Powiedzieć że zaniepokoił Horszama i Atleinejra to jak nic nie powiedzieć.

- Przestań się trząść jak ryba na plaży. Uspokój się i dopiero mów małpoludzie jeden! - warknął jaszczur.

Kedej najwyraźniej był zbyt zaaferowany by usłuchać kapitana, świszczał dalej.

- W łeb się uderzyłeś? Z Wodotakiem żeście ćpali co? No na cyce Scylli uspokój się!

- Przestań Horszam - ukrócił zdenerwowanie jaszczura Upiór - Krzyki nic nie pomogą, pan Kedej jest w szoku!

Mówiąc to podszedł do Kedeja i złapał go za barki. Potrząsał go przez chwilę w akompaniamencie dzikiego śmiechu Horszama. Na koniec jeszcze spoliczkował marynarza kilka razy.

- Spokojnie już. Proszę mówić powoli i wyraźnie - skwitował swój zabieg.

Kedej faktycznie jakby otrzeźwiał, powdychał jeszcze trochę powietrza i wreszcie przemówił zrozumiale:

- Przejebane mamy. Tak solidnie panie Atleinejrze, listy gończe za nami, a już teraz lezie tu miejscowa milicja. Po drodze widziałem! Złapać nas chcą!

Uśmiech odpadł od pyska jaszczura. Upiór pozostał niewzruszony, niczym posąg.

- Atleinejr... - zasyczał kapitan.

- Uprzedzam pytanie. Nie. Nie było tego w mych wizjach. Znaleźliście chociaż jakieś poszlaki co do szlaku?

- Tak - wydukał Kedej - Mam namiary na jakiegoś gówniarza co pono śledził konwój wojskowy. Ale...

- Ale nie czas na to! - przerwał mu rozwścieczony kapitan Horszam - Musimy stąd spierdalać! I to w podskokach. Jak miejscowi się zorientują, że łazisz w cudzych zwłokach, ba kurwa, że w ogóle jesteś zwłoki to nas końmi będą rwać!

- Wiem Horszam. Samemu chciałem utrzymywać swoją tożsamość w sekrecie, tak jak nakazywały mi wizje. Jednak obecna sytuacja wymaga zmiany podejścia.

- Czyli co? Rzucisz jednym z tych swoich koralików i pół miasteczka wymordowane? Po problemie będzie?

Jakby mógł, to pewnie by się zaczerwienił. Ale zawstydzenie Upiór i tak okazał, grymasem na twarzy sygnalizującej jasno, że czuje wstyd. Klasnął w dłonie i przygryzł górną wargę.

- Obawiam się, iż jakiekolwiek rozwiązanie przemocowe jest, że się tak wyrażę, dalece nie wskazane tudzież zwyczajnie niemożliwe...

Jaszczur splunął gniewnie. Plwocina doleciała dzielnie aż w ogień.

- Niech zgadnę wasza wysokość, coś tam coś tam magia. I ta pieczęć ci zamknęła i te drzazgi kościane - skrzyżował ręce na piersi i zaczął nerwowo majtać ogonem.

Atleinejr uśmiechną się, porcelanowo jak to miał w zwyczaju.

- Coś tam coś tam wizje. Znowu...

Horszam wybuchł, znowu...

- Ale one nie działają, no do pizdy Harybdy! Przecież już na Moczarach cię w chuja robiły! Sam żeś gadał, że się rozkleja, że szczegóły bez sensu, że ten cały cel ci ino znany! Kotwicą się w łeb pierdolnąłeś? To mamy bez walki się poddać? A może się mnie posłuchasz wreszcie i spadamy stąd? He?

- Zamierzam wyjść panom milicjantom na przeciw i poprosić o audiencję u lokalnej władzy. Wizje bowiem, zabroniły mi surowo przelewać krwi, w rozumieniu pozbawiania życia podczas otwartego konfliktu.

- Pierdolnąłeś się. Zajebałeś łbem o Szramę a później Posłańca i ze srebrnych globów spadłeś do kałuży z gnojówką...

- To nawiązanie do tej ballady... Świt na Cokole? - wyrwał się Kedej, pewnie chcąc złagodzić atmosferę.

Jakby Horszam mógł, toby zabił marynarza wzrokiem. Wrzasnął za to:

- Tak! Na cyce Scylli! Jakiś ty murena kurwa, oczytany! Zasrany buntowniku, razem sobie z Upiorem pójdziecie i będziecie na stryku deklamować poezję nowoczesną! Jasny... Ach!

Złapał się za brzuch i zgiął wywalając drżący jęzor.

- Proszę się uspokoić kapitanie... Wszystko będzie dobrze. Nie muszę chyba powtarzać tego kim zostaniesz drogi Horszamie po koronacji. Zaręczam, choć mój plan wydaje ci się absurdalny, zadziała, mam bowiem wiarę w szczerość wizji jakie zesłał mi Ojciec.

Jaszczur zarzucił łbem i skrzywił się paskudnie.

- Czyli teraz o wiarę się rozchodzi.

- Nie żebym się jakoś chciał mądrzyć - nieśmiało wtrącił się Kedej - Panie kapitanie, panie Atleinejr... Ale straże pewnie zaraz tu będą, poza tym... Gdzie Wodotak?

- Pewnie już go powiesili, małpoluda... - syknął jaszczur.

- Niestety, ale tym będziemy się musieli zająć później. Przewiduję jednak, że nic się panu Wodotakowi

nie stało.

 

Spory kwadrat. Nabity kilkunastoma pochodniami i paroma halabardami. Obwiedziony błyszczącymi, szpiczastymi tasakami. I nakryty kaskami ze słabej jakości żelaza. Oddział szyldwachów wysłany by pochwycić domniemanego nekromantę i jego sługi nie wyglądał groźnie.

Przynajmniej dla Atleinejra.

Stał o czterdzieści metrów od bojowej formacji stróżów porządku, na skraju zagajnika z improwizowaną żagwią wyciągniętą ponad głowę. Uśmiechał się od ucha do ucha zadowolony niezmiernie z wrażenia jakie wywarł na przybyszach. A jeszcze się nawet nie odezwał.

Naturalnie, szyldwachy szeptali wśród siebie, co najmniej zaniepokojeni dziwną postacią, która wyłoniła się spomiędzy drzew na powitanie.

- To ten nekrofil? Myślałem, że będzie jaki szkielet albo co.

- Od myślenia to tu są inni... Wygląda zwyczajnie, ale pewnikiem jest ostro pojebany.

- Żaden zdechlak chłopy, mówię wam, Likosz jak tam polazł w drzewa... He he, to wiadomo co robił... Się grzybów znowu nażarł z tym swoim chłopaczkiem...

- Milczeć! - warknęła wielka baba rasy elfów wysokich, o wzroście dorównującym nie jednemu, a wielu swym towarzyszom.

- Tak jest, pani porucznik! - odpowiedziało kilka głosów.

- I dobrze, ma być cisza, myślę...

- A co tu myśleć Jafielo? Pójdźmy kupą i zakujmy ciula w kajdany... - ozwał się stojący obok pani porucznik halabardnik, też elf wysoki.

- W żyć se wsadź takie taktyki Deska - sarknęła klepiąc halabardnika po karku - A co jak to jakaś magiczna pułapka? He? Pójdziem wszyscy i co? Nagle ziemia się rozstąpi, ośmiornice po niebie zaczną latać a nas skurwiel zamieni w gothowy.

- Nie no... Nekromanci to chyba nie zamieniają - zasugerował Deska.

- Ja to bym chciał się w takiego gothowa zamienić. Taka kupa kudłata to ma dobrze, śpią cały dzień, byle co zeżrą, parzą się osiem razy w miesiącu - wyrwał się ktoś z tylnego szeregu.

Ktoś inny skwitował to śmiechem, pyknął korek od manierki i dało się słyszeć chciwe węszenie kilku nosów.

- Morda! Rygor ma być! - zdenerwowała się pani porucznik Jafiela.

Rygor faktycznie nastąpił. Jak jeden mąż szyldwachy zagramoliły uzbrojeniem i zadrapały skórzanymi kurtami. Ścisnęli się w dusznym szyku kwadratu, mniejszym niż dotychczas. Stało się tak, gdyż oto odezwał się domniemany nekromanta, nekrofil, licz, lisz, czarnoksiężnik, szaman voodoo i Duchy Wszechświata raczą wiedzieć co jeszcze...

- Jak mniemam, państwo przyszliście tutaj, by przekazać mnie pod lokalny sąd? Ewentualnie wpierw do lochu. No cóż, przykro mi to słyszeć drodzy państwo, lecz zawczasu informuję, iż wybaczam zamiar zastosowania brutalnej siły.

- Że co gurwa? - czknął ktoś z przedniego szeregu.

- Pysk! - skarciła podwładnego porucznik.

A Atleinejr jechał dalej:

- Wychodzę oto naprzeciw i wam, dzielni stróże prawa, i waszym mocodawcom z pokojowym rozwiązaniem. Apeluję o w pełni dyplomatyczne odczynienie wszelakich niezgodności, przeinaczeń lub też innych smug na mej osobie jakich obecność popchnęła waszych chlebodawców do takiego rozwiązania. Rozwiązania siłowego to jest. Precyzując, wyciągam ku wam otwartą dłoń z ofertą wspólnych, kulturalnych i cywilizowanych rozmów.

Upiór postępuje krok, a wiatr smaga jego żagiew wydającą donośny furkot.

- Zabierzcie mnie do waszego przywódcy! - donośnie oznajmia i kroczy dalej.

Pani porucznik opada szczęka, jest zupełnie zbita z pantałyku. Dobywa nerwowym ruchem swego tasaka z pochwy i unosi go w górę. Ostrze błyska w światłach księżycy niczym róg jednorożca.

- Przygotować się!

Szczęk metalu i ciche przekleństwa idą w powietrze.

- A ty stój! Przeklęty nekromanto! Stój mówię! - wrzeszczy Jafiela.

Kobiecie występuje pot na czole, Deska powoli zaczyna szczękać zębami, ktoś szemra z tyłu by brać nogi za pas.

Atleinejr idzie dalej, niosąc przygaszoną wiatrem żagiew, niczym swoisty znicz do rzucenia pod stos pogrzebowy jakiegoś starożytnego ludzkiego króla. A przynajmniej takie skojarzenia mają ludzcy szyldwachowie. Elfom staje przed oczami obraz demona pychy i oszustwa, mitycznego Trezz Untaleta.

- Spokój! - wrzeszczy Jafiela a krew huczy jej w skroniach.

Ona też nie widzi swojego współplemieńca kroczącego w ich stronę a witraż z postacią dzierżącego płonącą kość i pęk złotych czaszek demona. Przełyka zgęstniałą ślinę. Trzymana w górze ręka drętwieje, drży.

A on trzyma tak tą żagiew ciągle i nawet nie drży. Zbliża się do nich wolno, miarowo stawiając sztywne kroki. Można już dostrzec szczegóły jego twarzy. Wygląda młodo, ma spalone brwi i płytko poprzegryzane wargi.

Deska jęczy:

- Pani porucznik co robimy?

A pani porucznik Jafiela czuje, że to jest jej heroiczny moment, czuje że właśnie teraz ważą się jej losy. Pora by wykazała się odwagą, pokazała na co ją stać. Ponad czterdzieści lat przeżyła w tej cuchnącej bydłem dziurze bezczynnie, mażąc o wielkich czynach. Teraz ma okazję by dokonać jednego z nich.

Skrócić nekromantę o głowę.

Opuszcza z wolna rękę, napina mięśnie na próbę. Zwraca się do Deski:

- Macie stać na baczność i się nie wtrącać. Jak zginę, natychmiastowy odwrót do miasteczka. I powiedzcie Rokamsztowi, że jest kawał oślego napleta.

I opuściła szereg pewnym krokiem, skierowała się wprost na demonicznie prezentującego się nekrofila.

- Co za babochłop wspaniały... - wykrztusił Deska przestając szczękać zębami.

Stanęli naprzeciw siebie gdzieś na dwudziestym trzecim metrze od sztywnej jak trupie członki formacji szyldwachów. Atleinejr powitał Jafielę skinieniem głowy.

Już otwierał usta by coś powiedzieć gdy pani porucznik zakrzyknęła wojowniczo i wyprowadziła zamaszyste cięcie tasakiem z dołu, wprost w środek szyi Upiora. Ostrze weszło w ciało z trzaskiem stawów. Po płazie poleciała rzeczka krwi rozbryzgując się o kanciasty, mały jelec. Lewa ręka Atleinejra nie nadawała się już do niczego.

Jafiela niedowierzała temu, jak szybko zareagował jej przeciwnik, zrobiło jej się trupio chłodno.

- Muszę przyznać - odezwał się spokojnie Atleinejr - Ułamek sekundy odgrodził mnie od dekapitacji. Ma pani doświadczenie, czyż nie? Ale proszę się pohamować przed dalszymi demonstracjami siły, jeszcze uda się pani mnie wypędzić... Zabić znaczy, a tego byśmy nie chcieli. Proszę mi wierzyć...

Tasak zachrobotał na łokciu i opuścił ciało elfa, po to by zaraz znów polecieć w stronę głowy. Tym razem krzywiący się z niezadowolenia Upiór po prostu odskoczył do tyłu. Lekko niczym wróżka leśna zapylająca stokrotki.

A później jeszcze kilka razy, bowiem Jafiela nie odpuszczała. Tasak świszczał w powietrzu a atakowany tańczył to w tył, to na boki. Atakująca dała się wciągnąć w ten taniec, ona z resztą nadawała mu tempa, poprzez finty i zwody, sztychy i nawet jeden desperacki młynek, prowadziła ich parę.

- Ja naprawdę nie mam żadnych złych zamiarów! - pisnął Upiór uchylając się niczym targana wichrem trzcina - Informuję jednak, że gdyby nie pewne zasady do jakich muszę się stosować...

Przerwał wywód, gdyż oto ostrze rozorało mu lewy policzek. Następny niebezpiecznie silny cios sparować chciał wciąż żarzącą się żagwią. Kij rozprysnął się fontanną drzazg li kalejdoskopem ogników. Odrzucił bezużyteczną szczapę i dalej odskakiwał, coraz to bardziej zbliżając się do formacji szyldwachów.

- Była by pani już martwa. Zapewniam - dokończył przerwane zdanie.

- Zawrzyj pysk nekrofilu!

Tańcowali więc dalej.

Szyk szyldwachów znów się rozluźnił, kilka osób zaczęło skandować, kto inny klaskał. Atmosfera strachu o swoje dusze rozwiała się niczym resztki mąki ze stolnicy. Niektórzy spośród szyldwachów nawet bawili się dobrze kiedy to Jafiela tłukła Upiora.

- Pani porucznik! Do boju!

- Odjeb go!

- Ja-fie-la! Ja-fie-la!

Najgłośniej skandował rozsadzany emocjami Deska.

Atleinejr rzecz jasna nie był zadowolony ze spektaklu jaki mimochodem odczyniał. Nie mógł jednak użyć brutalnej siły, nie mógł wystąpić na przekór wskazaniom Ojca. Nawet po tym wszystkim, trzymał się sztywno wizji jakby były wyrosłym nad paścią krzakiem. Nie chciał spaść, nie chciał popaść w niełaskę Ojca.

Dlatego musiał improwizować i wygrać jakoś tą nagłą, nieplanowaną i co najgorsze, nie przewidzianą potyczkę. Albo zwyczajnie zremisować.

Wpadł na pomysł, raczej niezbyt dobry.

Kolejny świst tasaka Jafieli i zamiast odskoczyć, podłożył pod brzytwę swoją rozciętą lewicę. Kłapiący strzęp kończyny ugiął się pod silnym ciosem bez większych problemów, w trawę pastwiska poleciały dwie kościane szczapy otulone mięsem. Zadowolona z zadania poważniejszej rany, pani porucznik zwalnia, tylko na chwilę, sekundę. Wszak żywi potrzebują odpoczynku.

Upiór nie. Parskając śmiechem z własnej taktyki, turla się po swoje odcięte li przecięte przedramię. Jedną część chwyta prawicą a na drugiej zaciska zęby. W myślach gani sam siebie za nie wymyślenie czegoś lepszego. Porywa się znów na nogi, trudno mu utrzymać równowagę, dlatego z powrotem upada na glebę.

Zmęczona Jafiela gapi się na niego tępo. Powiedzieć że jest zdezorientowana to jak nic nie powiedzieć.

- Gdzie spieprzasz sukinsynie?! - sarka niezadowolona.

W końcu kiedy Atleinejr upada znowu, tym razem poślizgnąwszy się na zabłąkanym krowim placuszku, nie wytrzymuje i wybucha śmiechem. Takim ostrym, po którym boli przepona. Szyldwachy idą w ślad za swoją panią dowódcą, rozsypują swój szyk całkowicie rycząc ze śmiechu kiedy umorusane zwłoki elfa wysokiego skaczą po pastwisku.

Kolektywne darcie łacha ustaje kiedy to elfie zwłoki wyginają się w zamachu, a chwilę później znów. Wirując w powietrzu, lewe pocięte przedramię wzlatuje nad głowy szyldwachów.

- Nekromancja! - wrzeszczy ktoś.

- Urok rzucił! - ktoś interpretuje.

- Wytruje nas! Martwym ciałem nas wytruje! - przeraża się kto inny.

I jak na komendę samego suzerena, rozsypują się szyldwachy dzielni milicjanci Obrębka Byczego.

Uciekają aż trawa wzbija się w powietrze.

Ich pani dowódca, porucznik Jafiela odgraża się, zdziera gardło miotając rozkazy ale to na nic. Panika i popłoch. A zmasakrowana kończyna dopiero teraz upadła na ziemię, jedna część obok drugiej. Nagle coś stuka ją delikatnie w lewy bark, wzdryga się i obraca.

Przed oczami miga jej pędzące z prawej lico o rozoranym tasakiem policzku. Eksplozja bólu podszyta paskudnym dźwiękiem chrupiących chrzęści. Na usta leje jej się powódź, metaliczna w smaku i gorąca aż miło.

- Noh! - bełkot wyrywa jej się z gardzieli, chce zapewne powiedzieć "nos".

Zatacza się, upuszcza broń, szuka oczami jak u berserka swojego przeciwnika. Ten jak nigdy nic uśmiecha się przepraszająco, podnosi tasak i wyrzuca go w mrok nocy. Unosząc rękę i kikut w górę podchodzi do niej.

- Naprawdę przepraszam - trajkocze ocierając krew z czoła - Proszę mi wierzyć, mogło być gorzej, rzecz w tym, iż musiałem jakoś rozładować sytuację i to jedyne co przyszło mi na myśli... Przecież nie będę miotał w was magią, chociaż znalazło by się usprawiedliwienie dla takich czynów. Przecie pani się na mnie rzuciła!

I zrobiła to znowu, doskoczyła do niego zasadzając mu haka w krtań. Siła ciosu aż go odrzuciła, prawie znów się przewrócił. Jafiela na tym nie poprzestaje, wciąż chce ukatrupić trupa, nie zważając kompletnie na jego zapewnienia o dobrych intencjach.

Chwyta go za szmaty, targa dookoła siebie jak gałgan. Uderza trzy razy w szczękę, dwa łupnie w wątrobę, jedno kolanko w tył głowy, po tym jak już przygniotła go do ziemi. A ten nic, uśmiecha się przepraszająco choć na twarzy wykwitają mu sińce, nie, plamy opadowe.

Ze wstrętem odpycha go od siebie, nie brzydzi jej jego pobite lico czy zabrudzona trawą rana na policzku, brzydzi się jego szklanych oczu i równiutko rozciągniętego uśmiechu porcelanowej laleczki.

Jafiela jest cała spocona, włosy jak węże, wypełzają jej spod opaski. Kurtka nieprzyjemnie wżyna się w ciało, huczy jej w głowie. Tyle w niego wpakowała siły, tak się starała, a ten dalej stoi. I jeszcze jej nos rozpirzył.

- Z całym szacunkiem droga pani - odzywa się Upiór - Ale naprawdę sądzę, iż już powinniśmy kończyć - wystawia sztywno kikut i rękę - Proszę mnie skuć w miarę możliwości, zaprowadzę do moich towarzyszy. Dodatkowo, mam szczerą nadzieję, iż to się właśnie stało między nami, uświadomiło pani, iż nie mam złych zamiarów. Przeto, gdybym takowe posiadał, zabiłbym was wszystkich. Smutne to i okrutne, niestety. Ale, motyla noga, taka prawda.

- Ostatni ras biłam sie ze zdechlakiem - bełkocze pani porucznik i dobywa zza pasa chropowaty rzemyk.

Niepotrzebny, wszak jest już świadoma, że kimkolwiek jest ten powstaniec, na razie nie chce ich zguby.

Na razie.

 

Ledwo rozbudzony Heplyton uparcie wydrapuje sobie ropę z kącików oczu. Nie za bardzo rozumie o co chodzi, ale słucha cierpliwie posykiwania swojego sekretarza, młodego lamii o czerwonych włosach. Bujał się przy tym i krzywił pan burmistrz na swym szerokim fotelu wyglądając jak jakiś orangutan.

- Chwila, chwila - ziewa przeciągle - Jeszcze raz i powoli młokosie. Jak to, kurwa mać, upiór w ciele żołnierza z Korpusu Łowców Niewolników?

- Tak, kilku szszyldwachów potwierdziło. Ma ichnie buty. I tatuaż - potwierdza lamia.

- I chce się ze mną spotkać ten nieumarły? Ze mną? Jako petent?

- Takich ssłów użył jak odprowadzili go i jego ssługi do wartowni - znów macha głową i nerwowo przebiera zwojami ogona.

Burmistrz rozgląda się po pokoju gościnnym swego pałacyku. Spluwa nad świeczkami do pustego paleniska kominka. Krzywi się zezłoszczony i wali pięścią w podłokietnik.

- Na pewno Rokamszt nie robi sobie jaj? Jak wtedy z tą niby mantykorą co bydło niby dymała... Ośli naplet jeden.

- Wykluczone panie burmisstrzu. Ssam przecież widziałem tego nekromantę. Cały poraniony, obity. Nie ma ręki nawet. A chodzi jak nigdy nic, uśśmiecha ssię nawet... Żartuje ssobie zze sstrażnikami co go pilnują. Uprzejmy nawet.

- Powstaniec grobowy... Glifie Stwórco co do chuja? Czemu Rokamszt nie kazał zatłuc tej poczwary? Za co mu płacę?!

- Co do kapitana Rokamszszta... On chciał go pojmać bo niepewne było czy to faktycznie nieumarły. Ale Jafielę poniosło i... Zz pół godziny ssię tłukli i nic, nie dał ssię. Szszyldwachy mówiły że jak dać mu do rąk brzytwę, to by i setkę chłopa położył. A na koniec to on w ogóle, przepraszszał, że niehonorowo bo nie podjął wyzzwania z bronią.

Burmistrz Obrębka wzdycha ciężko i stapia się niejako z fotelem. Wyklepuje na podłokietnikach melodię jakiejś ballady erotycznej, cicho mruczy:

- I twe usta jak mak uzależniają, i twe usta jak potok mokre, la la lai. Coś tam coś tam...

- I twa para warg jak wrota niebios, jak portal śświątynny, la la lai la - dopowiada lamia.

Burmistrz chrapliwie chichocze i mówi:

- Pierw była sraczka u bydła i dwa dwugłowe cielaki się powiły. Złe omeny, złe jak śmierć w dupie żmija. A teraz te wszystkie wojskowe sprawy I jeszcze ten cudak! Ślij po panów oficerów, muszą przecież wiedzieć... Może oni lepiej zdecydują. Wiesz młokosie, zawsze jak coś się rypnie, można umyć rączki.

 

- Co ty pleciesz? Że niby gashadokuro wezwał?

- No przecież nekromanta. To i wezwał.

- Ale gashadokuro to ma ze sto metra wzrostu! Wielki szkielet elficki jest! Skąd by go wziął?

- Nekromanta jest przecie. Mówię ci kurde, Jafiela to heroina jest nie śmiertelniczka.

Poważny wyraz twarzy Deski przekonuje zaspanego szyldwacha. Ten nerwowo zerka w tył, w głąb korytarza. Zaciska ręce na drzewcach halabardy, przełyka głośno ślinę.

- A taki sympatyczny, jak na zwłoki, wiadomo. Jak szedł ten jego kawał? Kiedy może się ruszyć tur? Kiedy jego tura. Suche takie, ale zabawne.

- Dziękuję! - zabrzmiało z końca korytarza - I tak swoją drogą, pan Deska trochę koloryzuje jeśli mam być szczery!

- O! Wiedziałem kurna.

Deska się nie odzywa. Jest lekko speszony. Ale i tak po chwili się przełamuje:

- Ale pani porucznik to ci nieźle wciry dała, he? Nekrofilu.

- A przyznam panu rację. Wasza porucznik ładnie umie się bić. Mam nadzieję, że nos szybko się uzdrowi!

 

Młody adiutant był cały spocony, chociaż nie, spocony to mało powiedziane, on topił się w swym przepisowym kubraku. Bynajmniej nie z powody zgrzania się czy złej kondycji, on się zwyczajnie stresował.

Chociaż nie, bardziej to on się bał.

W końcu kto to widział, równa północ a on gramoli się do sali narad dowództwa z idiotycznymi wieściami od burmistrza dziury w jakiej stacjonują. Jeśli jaśnie oświecony pułkownik będzie mocno pijany, a będzie jak nic, to co najmniej opluje go i każde odmaszerować w trybie przyśpieszonym a skocznym. Ale może też być gorzej...

Młody adiutant przełknął ślinę przypominając sobie historie o tym jak to pijany pułkownik Szkewraż potrafił łamać nosy adiutantom, którzy w jego mniemaniu źle salutowali albo jak to kazał puścić z dymem całą wioskę.

W raporcie miał napisać, że powodem była kradzież wojskowych racji żywnościowych, do dziś jednak przeżyło kilku co pamiętali kto kompletnie pijany rozdawał głodującym chłopom żarcie by chwilę potem wpaść w alkoholowy szał i zacząć okaleczać ich oficerskim rapierem.

I stało się, stał przed drzwiami do tak zwanej sali narad. Z parteru zajazdu wciąż dało się słyszeć wrzaski biesiady ale były one zagłuszane przez brewerie odprawiane przez oficjeli za cienką barierą z desek dla niepoznaki ozdobioną małym dywanikiem, przybitym krzywo. Adiutant zadrżał słysząc jak bawią się jego przełożeni.

- Jak suzeren każe! Każe moją dupę, kurwa! Rzucaj z półobrotu!

- Posyp jeszcze. Do licha dawaj!

- Gdzie panienki?! Ty! Chodź tu dziewuszko!

Skrzywił się kiedy usłyszał damski pisk i trzask czegoś szklanego. Chwilę potem salwy śmiechu i obelg. O zgrozo, pod adresem najpotężniejszego li najmiłościwszego suzerena.

Adiutant strzelił się po licu, potem znów. Zatrząsnął się cały i wytarł pot w kubrak. Zapukał wkładając w to całą swoją siłę.

I nic. Pewnie nawet jakby uderzył w te drzwi taranem ty by nikt nie usłyszał. Po drugiej stronie drzwi, ktoś zaczął fałszować na pianinie, jakiś marsz wojskowy rzecz jasna.

- Trzeba wejść... - wymamrotał do siebie młodzik i cały zbladł.

Wtem usłyszał jak ktoś sapie mu na kark, poczuł to również. Jakby skapujący z bluźnierczego posążka mięsny szlam. Resztki ofiary dla pradawnych bestii.

Wrzasnął i obracając się zderzył swe plecy z drzwiami. Oddech pędził mu jak koń na granicy zajechania.

Osobą jaka sapała mu na kark był nie kto inny jak pułkownik Szkewraż zwany Brzytwonożem.

Wrzasnął po raz kolejny, tylko głośniej i bardziej świdrująco.

- Czego tu? - ozwał się pułkownik.

Głos miał nieobecny, niosący potężny odór nadpsutych zębów i wódki. Oczy z obwisłymi worami błądziły gdzieś po ścianach a naturalna dla mrocznych elfów śnieżnobiała cera zdawała się bardzo nie na miejscu. Bo tak, Szkewraż był mrocznym elfem, ewenement na skalę całej armii. Jedyny w swoim rodzaju, brudnofioletowe włosy, długie na dwanaście centymetrów szpice uszu, gładziutka twarz i błotnista pogarda bijąca z niego jak woda z fontanny.

Różne chodziły historie o tym co Szkewraż musiał zrobić by zdobyć stanowisko pułkownika w armii Frastaru, najpopularniejsza głosiła, że miał on za dużo pieniędzy. Bardzo nie lubił tej plotki.

- Ktoś ci urżnął ozór? Gadaj ludzka szumowino - ponaglił Szkewraż i odchylając się bezwładnie do tyłu również oparł się o jedne z drzwi w korytarzu.

Zwiększenie dystansu ośmieliło adiutanta na tyle, by wydukał:

- Burmistrz Heplyton herbu Żubr zwołuje nadzwyczajną naradę i wymaga obecności dowództwa naszych oddziałów tu stacjonujących...

- A kto on taki żeby wymagał? Król Bydła wielki. Bezczelne, żeby się tak rządzić... Jest środek nocy!

Pułkownik zarzuca głową na boki, kolana mu się uginają i bezwiednie leci w przód. W ostatniej chwili wyrzuca ręce w przód opierając się z hukiem o dechy ściany. Dyszy ciężko obrzucając pijanym spojrzeniem adiutanta. Młodzik jest sparaliżowany i zamknięty między lewym a prawym ramieniem mrocznego elfa.

- O co chodzi? - mamrocze wojskowy oficjel - O co chodzi? - powtarza.

Adiutant przełyka twardą gulę w gardle. Przez mózg przepływają mu plotki o pewnych seksualnych dewiacjach powszechnych wśród elfów wszelkich. Odzywa się z trudem:

- Burmistrz twierdzi... Iż do naszej ekspedycji chce się przyłączyć... Nieumarły.

Pułkownik uśmiecha się niemo. Łokcie zginają się mechanicznie nie mając dość siły. Zbliża się do adiutanta jeszcze bardziej, powieki też są mocno zmęczone, z wolna opadają.

- Czego? Żarty se stroi... Małpolud pierdolony... Zombie? Kościotrup? Duszek?

Wybucha krótkim i stonowanym rechotem. Z trudem odrywa się od ściany i znów traci równowagę, tym razem upada obijając się głową o drzwi do sali narad. Adiutant odetchnął z ulgą czując się jakby właśnie otarł się o kły śpiącego sztyletozęba.

- Ja tu jestem najwyższy stopniem. Ja dowodzę - mówi pułkownik jakby do siebie.

- Tak jest - salutuje młodzik, krople potu lecą na podłogę.

- Sam pójdę, chłopaki za dobrze się bawią... Oby burmistrz miał jakieś nalewki dobre.

Kedej krążył po celi jak bocian w gnieździe atakowanym przez latające gekony ogniste. To jest, nerwowo i szybko. Obgryzał paznokcie i targał rzadkie włosy. Kiedy zaczęło go łupać w krzyżu i pulsować w stopach, usiadł wreszcie na pryczy. Obok drzemiącego kapitana Horszama.

- No nareszcie, ile można polerować te kamienie - syczy śpiąco jaszczurat.

- Z całym szacunkiem, kapitanie. Ale pan ma przynajmniej zagwarantowane, że przeżyje razem z panem Atleinejrem, a ja? Mnie to mogą powiesić. Pewnie Wodotaka już zabili!

Horszam unosi rondo kapelusza, błyska błoną migawkową kilka razy i uśmiecha się gorzko.

- Te jego wizje to ino obwiązać balastem i puścić w pizdu na głębię. Niby wszystko wie, niby się mam nie martwić, a widzisz, siedzimy wszyscy w loszku. Wszyscy.

- A Wodotak może już po tamtej stronie...

- Osz kurwa twoja babka, mata i stary! Zamknij ryj buntowniku jeden. Małpa będzie mi tu jęczeć całą noc. Ej! Straż! Weźcie tego idiotę ode mnie!

Kedej się instynktownie kuli. Jaszczur jeszcze trochę klnie i wraca do drzemki. Zaś szyldwachy stróżujące pod celą zakrywają uszy.

Mają dość niepokojów marynarza i bełkotów o jakimś Atleinejrze.

 

Po ciągnącym się niczym kapiąca smoła czasie spędzonym w celi, wreszcie zabrali go na audiencję u burmistrza. Całego oplecionego linami i łańcuchami z głową owiniętą masą szarpi, wprowadzili na środek miejskiej sali narad i kazali klęknąć.

Nawet i bez widoku na pomieszczenie, Upiór wiedział, że atmosfera jest napięta. Z chęcią chciał wypowiedzieć powitanie, przeprosiny oraz jakiś kolejny żart. Lecz zapomniał, że jest zakneblowany.

- To chyba dobry moment żeby zdjąć mu z głowy te szmaty... - niepewnie zasugerował Heplyton.

- Po cholerę? Przecież się nie udusi. Trup jest. A jak mu się pozwoli swobodnie gadać i złym okiem łypać to jeszcze się coś stanie - zaprotestował Rokamszt.

- A ty się najbardziej znasz na powstańcach grobowych. Świata poza tą dziurą nie widziałeś panie kapitanie. Odwiązać go, do licha! - warknął Szkewraż.

Jeden z szyldwachów podszedł do klęczących zwłok i szybkimi ruchami odwiązał szarpie z głowy Atleinejra. Ten od razu rozejrzał się po sali strzelając oczami jakby faktycznie posiadał złe oko. Oto dziesięć metrów przed nim siedzieli jacyś ważniacy przy grubym stole a wokół roiło się od stojących na baczność zbrojnych. Szyldwachów wymieszanych z regularnymi zbrojnymi Frastaru.

Ważniaków było trzech, od lewej, człek, gruby człek, mroczny elf. Ten ostatni odezwał się:

- Dobra chłopy, miejmy to za sobą... Cokolwiek to ma znaczyć. Kim żeś jest i czego chcesz?

Atleinejr skinął głową na znak podzięki za odsłonienie twarzy.

- Na wstępie, nim się nawet przedstawię, muszę panów poinformować, iż wiążą mnie pewne ograniczenia i zasady regulujące to co mogę wam powiedzieć a co nie...

- A więc jesteś szpiegiem? - wyrwał się burmistrz i aż nerwowo zawiercił się na krześle.

- Ależ skąd! Żaden ze mnie szpieg. Zwykły podróżny, słowo honoru panowie. Z tymi zasadami to chodziło bardziej o coś w stylu praw, jak to często upiory mają. A ja, jestem bardzo starym upiorem. Atleinejr możecie mi mówić panowie.

- Czyli nie nekromanta? - mruknął kapitan szyldwachów.

Wśród straży rozszedł się konspiracyjny szept, uciszony od razu przez mrocznego elfa:

- Cisza łajzy! A więc, Atleinejrze Upiorze, chyba nam też wypada się przedstawić. Chyba że, zdradzając ci nasze imiona będziesz mógł porwać nasze dusze w otchłań.

Obity elf pokręcił głową na zdecydowane nie. Uśmiechnął się serdecznie, choć przez rozcięty policzek wypadł ten uśmiech jakoś tak złowieszczo.

- Ja nie z tych, jeśli mogę tak odpowiedzieć. Jeśli panowie nie chcą, mogą się panowie nie przedstawiać.

- To może przejdźmy do twojej odpowiedzi... Atleinejrze, na pytanie o cel twojego pobytu w Obrębku - oznajmił burmistrz urzędowym tonem.

- Otóż, jest on bardzo prosty, muszę stąd wyruszyć za góry.

Znów wzniosło się szemranie straży. Szkewrażowi się to nie podoba, mruży oczy jakby bolała go głowa i waląc pięścią w stół wrzeszczy:

- Zamknąć się do kurwy! Jak stare baby będą sobie plotkować! Żołnierze jesteście zjeby przeklęte. Więc mordy zszyć albo wypierdalać ośki w wozach smarować!

I wszyscy cichnom jak zamienieni w kamień. Mroczny elf wyciąga spod kurty flakonik z jakimś zielonym odwarem ziołowym i łyka kilka kropel. Coś marudzi pod nosem i macha ręką do burmistrza by kontynuował.

- Dobrze więc... Po co panu przeprawić się przez góry? I to jeszcze w miejscu, w którym nie ma ani jednego szlaku.

- Przepraszam, ale myli się pan. Szlak w góry był tu kiedyś, jest i teraz. Ino ukryty. Dlatego wysłałem swoich ludzi by podpytali miejscowych. Jak się domyślam, jeden z nich został złapany wcześniej?

- Dobrze się domyślasz, siedzi sobie w loszku jak reszta. Ale brak szlaku to jest fakt, a ty masz jakieś fałszywe informacje - odpowiedział Rokamszt.

- Jednak, wojskowi ponoć przerzucają jakoś swe siły za góry...

- A niby kto ci tak powiedział? He? - atakuje Szkewraż.

- Pewien lokalny pasterz, jak twierdził, wszyscy wiedzą, że wojsko tam idzie i znika.

Szkewraż krzywi się, to że misja jaką przewodzi ma być tajna a nie jest, wie. Ale i tak irytuje go to. Stuka palcami w blat, patrzy po twarzach zebranych, wszyscy kulą się pod jego wzrokiem, nawet burmistrz i kapitan szyldwachów. Tylko klęczące zwłoki patrzą się wprost na niego.

- To czemu sobie nie pójdziesz za góry, ino zawracasz nam dupę? Panie Upiorze.

- Bo wy znacie przejście, nie ja. Dlatego muszę się do was przyłączyć. Oferuję w zamian swoją pomoc w przedarciu się przez wszystko co spotka nas na szlaku. A proszę mi wierzyć, wiele jest w tych górach, że tak to określę, dziwów.

Mroczny elf drapie się po tyle głowy, czuje że jeszcze nie wytrzeźwiał do końca. Znów wyciąga odwar i spija z flakonu kilka kropli. Pokasłuje cicho i zauważa, że wszyscy czekają na jego ocenę propozycji Upiora. Mruży oczy i szczerzy żółte zęby, zza których wydobywa mu się urywany rechot.

- Ale pojeb nam się trafił! Nie ma co! Chłopie, może zapomniałeś, ale tak jakby siedzisz w skórze jednego z członków Korpusu Łowców Niewolników składającego się na Trzecią Armię Frakcji Stali i Rudy. I ot tak proponujesz, że się z nami zabierzesz? Po co, do licha, żeby zabić więcej naszych żołnierzy?

- Właśnie! Skończmy z tym i zetnijmy tych wariatów. A tego tu, do żelaznej trumny i zakopać. Albo wysłać nad morze, i chlup! Na dno - zerwał się zniecierpliwiony kapitan szyldwachów.

- To byłby dobry sposób na nieumarłego, który nie może do woli opuszczać swego ciała, a ja, no cóż, jestem Upiorem. Mogę zatem wyjść z tego ciała i sobie powędrować po okolicy.

Skłamał oczywiście, wszak pieczęć rzucona nań przez Kiritję, wciąż działała.

Jakby dopiero teraz zrozumiano znaczenie tego słowa, upiór, na salę opadł całun grobowej ciszy złączonej ze strachem. Upiór. Nim podniósł się harmider, Szkewraż znów walnął w stół.

- Aleś tego nie zrobił. Poddałeś się grzecznie. W co ty grasz powstańcze? Przychodzisz w ciele jednego z nas i gadasz o chęci przyłączenia się do nas?

- Mam swoje cele do wypełnienia. Rozkazy jeśli pan woli.

- Ale na cholerę ci iść w góry. Tam nic nie ma. Brak szlaku a wszelkie plotki jakie mówią, że tam niby znikamy, to plotki. Z Obrębka kierujemy się nad morze, do Port Abeht. Tak więc, co ci się roi w twoim gnijącym łbie?

- Powiedziałbym, ale wiem, że to wojskowa tajemnica. A przynajmniej domyślam się.

Coś na twarzy Szkewraża się zmienia, jakby cień wpełza na jego kredowe oblicze. Ściskając w drżącej dłoni odwar, wychyla go do dna, wciąż jednak czuje jak uporczywy alkohol wciąż buja mu głową. Już wie, że jutrzejszy kac popchnie go na skraj śmierci.

No i jeszcze ta cała kabała z przeklętym upiorzyskiem, które zdaje się wiedzieć wszystko. Szkewraż podejrzewa, że gdyby naprawdę chciał im zaszkodzić, już wszyscy byliby martwi. Ma dość na dziś, chce pójść na kwatery i się położyć. Najlepiej z jakąś niepełnoletnią butelczyną wina, albo elfką...

- Wnioskuję o wrzucenie tego ochłapu do loszku. Poczeka sobie na sąd wojskowy.

- Śpieszy mi się, także proszę o podanie wyroku co najmniej do południa.

- Nam też się śpieszy. Do Abehtu.

Piorunują się wzrokiem, jeden drugiego. Nawzajem nie mając pojęcia o co może chodzić temu drugiemu, lecz podejrzewając, iż jeden błąd może skończyć się katastrofą.

- Przepraszam - burmistrz nachyla się do Szkweraża - Ale naprawdę na tym skończymy?

- Tak panie burmistrzu. Chyba, że zaserwujesz jakieś dobre napitki, wtedy możemy sobie jeszcze posiedzieć. Ale wolałbym najpierw się przespać, a później decydować o losie upiorów i nekromantów.

Kiedy odprowadzają zawiniętego w zwoje liny, łańcuchów i szmat Atleinejra do więzienia, dzieje się coś niezwykłego. Ktoś próbuje zajrzeć mu w myśli. Upiór się uśmiecha. Z początku broni dostępu śliską ścianą, był dokładnie uczony jak to robić, zaraz potem dochodzi do niego, iż może to być swoisty test zlecony przez jednego z tych, którzy go przesłuchiwali. Tego mrocznego elfa na przykład.

Rzecz jasna wizje srogo zabraniały mu otwartego rozgłaszania kim jest i skąd pochodzi, ale jedno czy dwa wspomnienia nie naruszą tej zasady. A jak dobrowolnie pokażę temu natarczywemu psychomancie, że wcale nie jest żadnym szalonym, żądnym krwi widmem.

Wyrzuca ponad śliską ścianę dwa wspomnienia. Nie tyle by złamać zasady dane przez Ojca, ale aż tyle, by wprawić psychomantę w osłupienie.

Pokazał swoją pierwszą lekcję jazdy na smoku oraz widok na miasteczko jakie kiedyś zajmowało miejsce Obrębka.

Upór psychomanty nagle znika, dotyk jego umysłu wycofuje się jakby przerażony, jakby onieśmielony tym co zobaczył. Atleinejr jest zadowolony.

"Tak na koniec dnia, to nawet dobrze, że powoli opowiadam światu kim jestem, bardzo powoli ale jednak" myśli Upiór "Jak już dojdzie do koronacji... Będę mógł bez przeszkód pokazać wszystkim nowym mieszkańcom, jak oni to nazywają, Archipelagu Tatrosa, czym było królestwo Ojca, mego wielkiego Ojca".

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania