Wspólny Wróg i Mętna Woda część 5

W gospodzie zwanej Dobra Kaczka, względnie Zjadliwa Kaczka Ale Tylko Po Kwarcie Śliwowicy, było jak zawsze tłoczno. Tym razem tłok szczególnie dawał się we znaki, bowiem wnętrze gospody śmierdziało obcymi. A przybysza w Obrębku Byczym poznać można było najłatwiej po zapachu. Wszak każdy kto miejscowy śmierdział ostro od nieustannej pracy przy bydle. Zaś brak owego smrodu uważano za odór właściwy.

Obrębek z tego zresztą słynął, miasteczko było producentem różnych wyrobów z różnego bydła na cały land. Land Północno-Zachodnia Rubież, precyzując.

Mieszkańcy Obrębka byli całkiem dumni z wielkiego znaczenia swej małej ojczyzny, karmili się zwyczajowo poczuciem wyższości, zaś burmistrz Obrębka na potęgę zżerał dochody z hodowli bydła.

Jedni z owych dumnych zasiadali w gospodzie, psiocząc na przyjezdnych. W tym przypadku kilku żołnierzy siorbiących napoje pod jedną ze ścian, jakichś garnizonowych kuchcików i kilku innych szarych osobników.

- A na cholerę nam oni? Co, pastwiska obsadzać? Niech spierdalają z powrotem skąd przyleźli! - wściekał się wąsacz, człowiek o zalanej piwem koszulinie.

- Żeby nam władza ich słała do roboty, to jeszcze jako tako uszłoby... Ale do diaska, nocleg u Kymna cały zajęty jakimiś oficjelami i całą resztą, pono z Cytadeli i Stolicy. Na chuj? - zadał jakże ważne pytanie elf wysoki o podrapanym licu.

- I to jesst najbardziej niepokojące. Zzjeżdżają ssię tu ci wszszysscy dziwacy i ważniacy ale nie wiadomo po co. Na Gubikowe Moczary ssię wybierają? A może w góry processje odsstawiają? - zgadywał posiwiały lamia.

- Ano... Wszystkie przybysze w góry lezą... - odpowiedział cicho wąsacz i rozejrzał się czy aby nikt nie podsłuchuje - Młody Zaiek się cały czas kręci to przy jednych, to przy drugich. Naprzykrza się, bo nudzi się smarkaczowi, ale nawet jak go przepędzają to coś się dowie.

- No i? - zaaferował się elf.

- No i jeden żołdak jak go z kijem pogonił, gadał coś o rozkazach z samej góry. A sama góra to albo generałowie albo miłościwie nam panujący suzeren...

- I ssam ssuzeren kazzał takiej kupie leźźć w góry? Sstąd? Przecież tam zza lassem tylko Sstoki Otoczaka i nic więcej! Granie li śściany, prawie pionowe na dwieśście metrów w górę. Nawet nic nad nimi nie lata. Zznaczy, dalej jeszszcze gorszsze szszczyty.

- Myśl sobie co chcesz Wężyk, ja tam młodemu wierzę. Zaiek nawet w nocy polazł za tym kordonem wojskowych wozów co stał na pastwisku Rekloba. Ruszyli rozproszeni w las, a później przez stoki i wyobraź sobie, zgubił ich gdzie się zaczynają ściany.

- Ja tam też Zaiekowi wierzę, to dobry dzieciak, ale żadnego szlaku przez góry nie ma. Z dziada pradziada tu żyjemy i jakoś nic takiego nie znaleźliśmy. A tu by nagle przyjechała ekspedycja od suzerena i wykuliby sobie schody przez góry? - odniósł się krytycznie do rewelacji elf.

- Jakby nie było, Obrębka pełna terass jesst dziwaków chłopy.

- Dobrze syczysz Wężyk - stwierdził wąsacz i przelał kumowi piwa ze swego kufla - Masz, ja już je mogę.

- Raz, że tylu tu żołnierzy łazi, za córką młynarza się uganiają parchy jebane - zdenerwował się elf.

- Dwa, że tym wszszysskim oficjelom trza ssię w pass kajać. Trzy zaśś, cała reszszta tych przybłęd. Dajmy na to... Ten gonad co ssię wszszysstkich o legendy i bajania pyta.

- Ten to może i wkurwiający jest, ale raczej nieszkodliwy, jak to gonady. Dziwny lud. Zakała niezła to jest z tego trolla skubanego.

- Trola - poprawił człeka elf.

- Ta, trola. Bydlak, wyobraź sobie, złamał rękę staremu Gypcie bo ten żebrał od niego na kielonek okowity.

- A ssłyszszałem. Jednym ciossem mu łapę wygiął. A późźniej do rynszsztoka wywalił.

- Najdziwniejsi to i tak są te cudaki co na łuskucach przygnali. Idiotyzm straszny, każdy przecież wie, że łuskuc jak nie może wdychać bagiennych oparów to zdycha od razu. I teraz cudaki zostały bez transportu.

- O tych gadasz Jolunleim, co tego półżywego jaszczurata na wózku wleką? - dopytał wąsacz.

- A jasne. Innych takich nie ma, i dobrze. Widziałem ich wczoraj na skraju pastwiska Kaczki.

Wąsacz pokiwał głową i podrapał się po brzuchu.

- Prawda to, cudaki oni. Ja ich też na Kaczki spotkał, o drogę przez góry się pytali. Ocipieli wszyscy z tymi górami! Niby zwykłe obszarpane podróżniki oni... Ale jak się przyjrzeć to tych dwóch ludzi wygląda na marynarzy z gęby. A ten czwarty, elf jak ty, ale zupełnie inny...

Elf pokiwał głową.

- Pewnikiem z dzikich wysp pochodzi - tu elf wysoki splunął - Taki to nie wie jak się zachować w cywilizacji. Pono oni tam na archipelagu na północ od Szwin Dresel, to kanibalizm odczyniają i się Nocnym Palcom kłaniają.

- Dobra dobra Jolunleim, nie piernicz nam tych twoich folklorowych pierdoł. Ważne jesst to, że szszyldwachy ssię nimi najbardziej interessują.

- A co ty też pleciesz? Po kij burmistrz miałby się tymi cudakami niepokoić kiedy tylu zbrojnych z Cytadeli i Stolicy w Obrąbku siedzi? Szpiedzy to? Powiedz jeszcze, że z Kattamongo, albo lepiej, gdzieś z kontynentu.

- Z Dwukrólestwa? - żachnął się Jolunleim.

- A juśści, sspecjalnie po ciebie przyjechali. Ssłyszszałem jak te naszsze szszyldwachy ssame o tym gadały. Tak było!

- No i co gadali? - zaciekawił się na poważnie wąsacz.

- Że Likoszsz podssłuchał, jak ten elf mówi, że jesst nieumarły...

 

Uczucie spadania w przepaść ogarnęło jego całą istotę. Majtał kończynami jak wściekły by tylko opóźnić upadek. Jednak jego pazury zamiast wbijać się w tkankę tunelu, rozrywały ją z obrzydliwym sykiem. Nie chciał jednak dać za wygraną, ale i tak doszło do upadku.

Wrzasnął wybudzony ze snu, tył głowy bolał go uporczywie, wszak grzmotnął nim w litą skałę.

Był w jaskini wiedźmy.

Wstał z ziemi i od razu upadł na kolana. Oto potknął się na swych jelitach, które wypływały wolno z porozcinanego żywota. W prymitywnym odruchu porwał się do wpychania organów na swoje miejsce, jednak poprzestał szybko, zauważył bowiem co leżało nieopodal.

Nierówna gruda oblepiona szarawą pianą, spod której prześwitywały blado pomarańczowe embriony. Coś wyraźnie się poruszało w tej masie, coś jakby cichuteńko syczało. Wołało.

Podpełzł do zbitych na jedną kupę siedmiu jaj. Wiedział, iż było ich siedmioro. Ich, dzieci modliszki. Zaczął odgarniać pianę niczym archeolog odgrzebujący czaszkę brakującego ogniwa między goblinem a krasnoludem. Względnie gnomem.

Jego oczom ukazało się coś czego nie potrafił zrozumieć. Widział pogięte, przeźroczyste jajo, w którym tak jak w innych było zatopione niesamowite stworzonko. Jednak to nie było martwe jak reszta.

Wolnymi, wyraźnie sprawiającymi mu ból, ruchami rachitycznych szczypczyków rozwierał membranę uwalniając się na świat. Słyszał jak to mikre stworzenie mówi, wprost do niego.

Dłonie trzęsły mu się niczym struny harfy kiedy odchylał zgniecioną powłokę jaja. Po kilku ruchach było wolne, dziecko było wolne.

Tak delikatnie jak tylko potrafił, wziął stworzonko na dłoń. Oczy mu łzawiły kiedy dostrzegł, że maluszek drży z zimna. Serce mu się wyginało jakby chciało same się rozszarpać, kiedy stworzonko uniosło swoją maleńką główkę i odezwało się.

A przynajmniej zdawało mu się, iż się odezwało.

Nie wytrzymał, przytulił nowonarodzonego. Dał mu swe ciepło, dał mu schronienie.

Dostrzegł, że nie tylko zamordowane płody spoczywały na ziemi. Był też szeroki kamień wbity na sztorc. Wiedział doskonale kto spoczywa pod owym kamieniem. Wiedział doskonale. Nagle zaryczał z bólu i potykając się o swe wątpia rzucił się na nagrobek.

Trupio zimny kamień scalił się z nim a uczucie spadania ponowiło się...

Horszam z wolna podniósł powieki. Poruszał błoną migawkową na próbę by sprawdzić czy aby obraz przed jego oczami się nie rozmywa i przekształca. Na szczęście już się wybudził i uciekł ze swych koszmarów. Ciągle jednak nie był pewien czy to co mu się śniło faktycznie było jedynie snem.

Chciał mieć to jedynie za sen.

Spróbował wstać, jednak wciąż niezagojona szrama na brzuchu zapłonęła bólem. Opadł więc ponownie na wełnę jaką wyłożony był wózek, na którym podróżował od kilku dni. Niebo było takie błękitne, prawie jak na pełnym morzu.

- Wstałeś już, Horszam?

Przez burtę wózka nachylił się Atleinejr z tym swoim sztucznym uśmieszkiem.

- Sam się dziwie. Jak na moje rozumowanie to powinienem być martwy. Czuję się jakby wypatroszył mnie trójnogi narwal. Widziałeś kiedyś taką bestię?

- Nie przypominam sobie kapitanie, ale pewnie za mojego życia inaczej je zwano. A co do twego samopoczucia... Wszystko będzie dobrze.

- Bo wizje?

- Nie, bo posiadam na tyle szeroką wiedzę, by móc poskładać cię tak, byś żył Horszam. Jak z resztą widzisz.

Jaszczur coś burknął i klepnął w burtę ogonem. Przymknął oczy i odetchnął ciężko.

- A gdzie my w ogóle jesteśmy Atleinejr?

- Obrębek Byczy. Miasteczko o pięć dni drogi od krańca Moczarów. Stąd wyruszymy do Kanionu w górach.

- Posrało cię? - Horszam otworzył oczy by ujrzeć niezachwianą pewność na twarzy elfa - Ledwo dycham a tamci dwaj to ludzie morza... A ty chcesz nas targać po górach? Po co?

Upiór nachylił się jeszcze bardziej. Wyszeptał:

- Niestety, tym razem będę musiał zabrać ciebie ze sobą do obecnego celu. A twoi marynarze będą pomocni w transporcie.

- I będziesz mógł pozwolić im zdechnąć gdzieś po drodze? - syknął jaszczur.

Atleinejr zrobił coś na kształt oburzonej miny i wyprostował się ponad burtę wózka.

- Kapitanie, z całym szacunkiem. Ale nie będę wciąż ci tłumaczył, że zrobię wszystko by wypełnić to co mi nakazano...

- Jasne jasne. Nie chcesz mi nic wytłumaczyć normalne to nie gadaj. A gdzie jest Kedej i Wodotak?

- W miasteczku. Podpytują o szlak w góry. My jesteśmy na polance w zagajniku na skraju jakiegoś pastwiska...

- Opis jak z jakiejś przeklętej sztuki teatralnej - zadrwił drapiąc się po nosie.

Atleinejr odchrząknął, co brzmiało jakby ktoś drapał szponami po zardzewiałej tarczy.

- Ja wolę się tam nie pokazywać. Wczoraj ino zdarzyło się że, pytałem o szlak w góry jakiegoś pastucha. W Obrębku roi się od żołnierzy, a ja mam ciało jednego z nich. Jakby ktoś mnie rozpoznał to by dopiero zrobił się, że się tak wyrażę, dym.

- To zostaw tego elfa i daj mu zgnić w ziemi. Jak każde zwłoki powinny.

- Chciałbym Horszam, jednak stoją mi na drodze dwa zasadnicze problemy. Po pierwsze, pieczęć jaką rzuciła na mnie Kiritja, nadal działa. Nie mogę jeszcze opuścić tego ciała. Mógłbym co prawda złamać ją siłą, ale będąc jedynie upiorem, taka magia jest niewykonalna. Po drugie, w jakie inne ciało miałbym wejść? Po drodze nie spotkaliśmy za wielu samotnych wędrowców... A ktokolwiek z miasteczka odpada. Zbudzilibyśmy niepotrzebne zainteresowanie.

Kapitan przewrócił oczami i spróbował usiąść. Pocięty brzuch za bardzo dokuczał. Nie udało mu się.

- Kurwa mać. Jakoś wiedźma mnie pocięła tak, że nie bolało - poskarżył się.

- Magia - odparł sucho Atleinejr i wzruszył ramionami.

- Ta magia to wszystko komplikuje - odsapnął zagrzebując się pod szorstkim kocem, wciąż śmierdzącym ogrem bagiennym.

Liście drzew wokół zaszumiały, chłodny wiatr przywędrował od strony gór. Gdzieś dalej w gęstwinie zaklekotały bociany i zadudniły dzięcioły.

- Nawet nie wiesz jak Horszam. Nawet nie wiesz jak.

 

- Nie ma żadnego szlaku. Dalej za lasem tylko stoki i góry, nie do przejścia.

- Pewien pan jest? Żadnej drogi?

- Ni chuja bratku. Mieszkam tu od ośmiu dekad i tu zdechnę, wiedziałbym jakby był jakiś cholerny przesmyk w tych graniach. A tu nie ma. Najbliższe przejścia to na północy, miesiąc drogi stąd.

Dziadyga na koniec splunął Wodotakowi między trzewiki jakie ten sklecił sobie ostatnio z kory li łyka. A później mamrocząc coś o dzisiejszej polityce migracyjnej odkuśtykał w dal.

Marynarz podrapał się po karku. Wzdychając cierpiętniczo przysiadł na progu zamkniętego sklepiku garmażeryjnego i zmęczonym wzrokiem obserwował sunący ulicą tłum. Oparł szczękę na dłoniach i dumał, gdzie tu jeszcze pytać.

- W tamtej gospodzie nie. Na rynku nie. Przechodnie też nie wiedzą - mamrotał do siebie - Pono te żołnierzyki wiedzą. W końcu po to ich tylu tutaj, żeby przez góry się przeprawić.

Czujnym okiem patrzał na przechodzący właśnie patrol zbrojnych, każdy w morionie z wydłużonym daszkiem upodabniającym hełm do łba ptaka brodzącego. Zbroje mieli malowane w jakieś wesołe kolorki, w przeciwieństwie do łowców niewolników jakich resztki widzieli w wiosce ogrów, byli też lepiej uposażeni. Kroczyli zbitą formacją a mieszkańcy Obrębka ustępowali im z drogi śląc złe spojrzenia.

- Takim to strach włazić w drogę - wymamrotał Wodotak.

Chwilę później nadeszła kolejna grupa, tym razem podpitych żołdaków. Ci darli się bełkocząc jakieś piosenki i wielce niegrzecznie rozpychali się zajmując całą szerokość ulicy, wszak plączące się nogi i ogony wymagały odpowiedniego pola do manewru.

Wtem iskra przebiegłości skrzesała się w głowie marynarza. Przypomniał sobie jakim to sposobem przed laty wkręcił się na bal u pewnego poważanego księcia i skradł stamtąd kilka złotych talerzy. Tym razem będą to informacje.

Dobył wiszący u pasa improwizowany flet z butelki rumu i zaczął grać tak głośno jak tylko potrafił.

- Stać! Chłopy mówię, stać! - zacharczał wiodący pochód człek ściskający opuchnięte palce na szyjce butli po okowicie.

Podziałało, muzyka wszak, łagodzi obyczaje, zbliża dusze i leczy zadrapania.

- No! I to ja rozumie! - ktoś krzyknął.

- Miała być muzzyka i jesst muzzyka! Muzzyczka! - kto inny zasyczał.

Jak jeden mąż w dwóch krokach tudzież jednym machnięciu lamiowego ogona, zamknęli Wodotaka w półkolu. I zaczęli zawodzić jak te wiewiórki z cieczką.

- Suzeren każe! To zalśnimy! Naprzeciw wrogim nam, dzikusooom!

- Zzawszsze wiemy jak czcić naszszą wolną ojczyzznę!

- Ojczyznę! - zawyli wszyscy jednocześnie.

- Oto jest czas by poświęcić się woli suzereeena!

- By Frakcja lśniła wśród wysp! - znów zawyli kolektywnie.

Dalszej części nie sposób było zrozumieć, bowiem melodyjka szanty o chutliwej ośmiornicy i pływaku bez nóg najwyraźniej każdemu zbrojnemu kojarzyła się z czym innym. Grupka więc ryczała każdy swoje aż Wodotak z szerokim uśmiechem nie przerwał dmuchania w butelkę.

Wstał i się ukłonił. Wywołał tym jęki rozczarowania i kilka przekleństw. Podszedł do niego prowodyr o opuchniętych palcach.

- Chłopie! - oddech sugerował, iż obalił tego dnia nie jeden kielich, a było dopiero południe - Co to? Ja się pytam jak człowiek człowieka! Graj kurwa! Prosimy cię chłopie!

- Ano z chęcią sobie pogram. Ino w gardle mi zaschło chłopie. A na kamieniu siedzieć cały dzień też niewygodnie - Wodotak rozłożył ręce bezradnie.

Dowódca pogapił się tępo w spieczone słońcem oblicze Wodotaka i kichnął głośno. Kilku chwiejących się na nogach żołdaków życzyło mu nawet zdrowia.

- A się dobrze składa. My na kwatery idziem. Do bazy znaczy się. Co? Chłopy!?

Odpowiedział mu nieskładny chór radosnych głosów.

- Prowadźcie więc - odpowiedział Wodotak, również radośnie.

- Baczność! Marsz! Graj!

Z morale podniesionym przez dmuchanie w butelkę, wojacy zaczęli toczyć się dalej, w stronę swych kwater. Nie musiał Wodotak czekać długo aż zaczęto wołać na niego bard, poczęstowano go też kilkoma łykami wody ognistej.

 

Kedej miał bardzo dobry słuch, tak więc zamiast napastować lokalsów pytaniami o przeprawę przez góry, zwyczajnie rozdzielił się z Wodotakiem pod największą w miasteczku gospodą, przycupnął opodal progu pod otwartym oknem i słuchał. Dla wtopienia się w tłum, obracał w zębach pustą fajkę, że niby zaraz zapali, albo ledwo co skończył.

Palić jednak nie miał czego, wszak cały tytoń zatonął wraz z Lisem.

Siedział tak z dobrą godzinę, przez którą nasłuchał się osobliwie obfitych wiązanek o tym jak to ci zbrojni nie denerwują miejscowych. Przez okno pod którym siedział poleciały też dwa kufle, najwyraźniej przez jakieś nieporozumienie bo zaraz potem przez drzwi poleciał jakiś tłuścioch wygrażający się kucharzowi. Były też plotki o tym, że ponoć wojskowe kordony znikają na stokach.

- ...Zaiek nawet w nocy polazł za tym kordonem wojskowych wozów co stał na pastwisku Rekloba. Ruszyli rozproszeni w las, a później przez stoki i wyobraź sobie zgubił ich gdzie się zaczynają ściany..

Kedej odetchnął, wreszcie mógł wstać i rozmasować tyłek.

"Stare kości już mam" myślał "Jeszcze przyjdzie mi się połamać na tych całych stokach... No, ale wiem o kogo pytać. Zaiek..."

Postanowił ruszyć na rynek, coś mu się widziało, że owy Zaiek to albo sierota i złodziejaszek, albo tylko złodziejaszek. Lata doświadczenia, można rzec. A gdzie indziej szukać takich, jak nie na rynku?

Uszedł ledwo z dwadzieścia metrów kiedy ktoś za nim zaczął wołać:

- Hej! Przepraszam! Może się pan zatrzymać!?

Przeciskając się przez żywą rzeczkę sunącą ulicą, parł pod prąd niski gonad w szerokim, obwisłym kapeluszu. Doprawdy komicznym kiedy to zestawić jego leśną zieleń z zielenią skóry właściciela dodając do tego żółtą kamizelkę i znów, zielone pludry li kozaki.

Kedej zatrzymał się na krańcu placu gospody, całkiem zdezorientowany. Wskazał palcem na siebie w niemym pytaniu.

- Tak! Proszę zaczekać! - potwierdził gonad nadeptując komuś na stopę - Przepraszam najmocniej! Przepraszam!

Wreszcie cudak w kapeluszu uwolnił się z tłumu i wzbijając kurz podreptał do marynarza. Bez ceregieli szarpnął go za rękę i odciągnął na bok, pod budę pełniącą funkcję kurnika.

- Co ty chcesz kurwa? - Kedejowi już nie podobało się zachowanie nieznajomego.

- Proszę się nie denerwować! Ja mam tylko małą prośbę. Malusieńką.

- No to pytam przecież, czego chcesz wariacie?

- Ach, gdzie moje maniery... Rostarn jestem. Rostarn z domu Ziemowoj.

- Kedej mnie wołają.

Wpychając swoją spoconą dłoń w uścisk z marynarzem, Rostarn musiał drugą ręką podwijać kapelusz by spojrzeć mu w oczy.

Kedej odwzajemnił uścisk ale mimowolnie się skrzywił widząc te słynne gonadzkie oczy, pozbawione tęczówek a zamiast brwi posiadające ptasie pióra. Te Rostarna przypominały gołębie. I jeszcze była sama dłoń, spocona i oślizgła, i jak u wszystkich jego gatunku, pozbawiona paznokci.

"Jak jakaś cienka kiełbasa... Ja cie pier..." pomyślał Kedej.

- No skoro już się znamy, przejdźmy do interesów... - mówiąc to wygrzebał ze swojej opasłej torby na ramię równie wielką książkę - Oto dzieło mego życia! Legendy Archipelagu Tatrosa, niemal ukończone. Jest to obfity owoc moich podróży, które to odbywałem przez ostatnie pięć lat. Są tu i historie o sekcie szalonych hybryd nibelungów, o gwiezdnym smoku z pałacu gdzieś w chmurach, o nietoperzołakach wyjadających płuca z noworodków rasy elfiej, o...

Kontynuując wyliczankę bajań właściwych fanatykom niewyjaśnionych zjawisk jak i starym znudzonym babom, podtykał księgę w oprawie z desek pod sam nos Kedeja. Marynarz stał zgarbiony i gapił się tępo w wymalowaną na okładce anielicę z siedmioma skrzydłami. Potok słów gonada zalał go całkowicie, mógł jeno słuchać w cierpieniu swych uszu.

Kilka zmierzających z i do gospody osób posłało im skonsternowane spojrzenia. Nic dziwnego, Rostarn nawijał jak pod wpływem jakiegoś narkotyku, Kedej zaś wyglądał jakby właśnie miał po nim zjazd.

- Już niedługo szeroka publiczność pozna cuda rozumnej wyobraźni jakie zrodzili mieszkańcy wszystkich trzech Frakcji. Jeszcze tylko kilkaset stron i moje archdzieło będzie gotowe! Jednak, co dość krępujące. Zauważyłem ostatnio, iż sekcja z morskimi opowieściami jest dość mętna jeśli chodzi o materię faktologiczną... Dlatego pomyślałem, że ty, skoroś człowiek morza, możesz mi dopomóc. Na przykład, czy to prawda, że pośrodku Chmury Ksenonu kryje się wyspa zamieszkana przez same kobiety, takie z zajęczymi uszami?

Kedej ocknął się nagle. Drgnął i odepchną delikatnie księgę spod swojego nosa.

- A zdarzyło się płynąć przez to cholerstwo... Żadnej wyspy tam nie ma. Są za to mielizny nabite statkami tych, którzy źle się zabezpieczyli się przed widmami jakie w chmurach gazu się lęgną.

Rostarn z szerokim uśmiechem schował księgę do tobołu klasnął w dłonie.

- I to jeszcze naoczny świadek! Pozwolisz, że zaproszę cię do mojego tymczasowego lokum. Muszę spisać od ciebie co się da!

Już chciał go szarpnąć i poprowadzić w dół ulicy, jednak Kedej ustał w miejscu i warknął :

- Stój kurwa! Co to tak właściwie ma być? O co chodzi i skąd...

- Wiem żeś marynarz? Wiem, bo wyglądasz tak, rany po linach na ramionach, opalony jesteś i jeszcze z ubrania ci, za przeproszeniem, cuchnie solą, chociaż bardziej jakby błotem. A to dlatego, że jesteś pewnie jednym z tych co przyjechali wczoraj na łuskucach, czyli z Moczarów. Nasłuchałem się plotek i połączyłem kropki. Tylko ty możesz mi pomóc poprawić wpisy w moim dziele! Nie mogę zwlekać! Poprawianie błędów należy czynić jak najszybciej.

- Dobra dobra, nie trajkocz przez chwilę... - Kedej pomasował swe skronie - Powiem wprost, mam ważne rzeczy do roboty i ni chuja mnie nie interesuje jakaś książka. Ahoj.

Wyprzedzając gonada szybkim krokiem przekroczył rynsztok wychodząc na ulicę. Rostarn jednak zdołał znów szarpnąć go za rękę i o dziwo znów podprowadzić na plac gospody.

- Jeszcze raz, to ci do dupy nakopię tak że ta książeczka ci się zmieści - warknął kładąc dłoń na rękojeści pałasza.

Rostarn odstąpił o krok unosząc jeszcze bardziej spocone dłonie w obronnym geście.

- Zapłacę. Oczywiście, nie ma nic za darmo.

Kedej podrapał się po karku.

- Nie interesuje mnie to panie. Śpieszę się... Mam do znalezienia jedną osobę, najlepiej jeszcze dziś.

- No to pomogę w poszukiwaniach! Ja zaoszczędzę trochę grosza a ty zyskasz pomoc!

- Ty jesteś jakiś głuchy!? - dla wzmocnienia efektu machnął ręką i trzasnął brzytwą w pochwie - Odwal się szczurze lądowy.

- Panie Rostarn? Co się dzieje? - silny kobiecy głos wciął się w ich małą sprzeczkę.

Kedej odwrócił się, podobnie jak kilku przechodni, w ich stronę zmierzała wysoka elfka z rasy wysokich. Rzec by można, iż była potrójnie wysoka, bowiem na nogach miała szczupłe kozaki z wielkimi obcasami. Jej ciekawej prezentacji dopełniały nabijany frędzlami kabat i kapelusz ozdobiony sztucznymi kwiatkami z miedzi.

"Kolejna wiedźma, no ja nie mogę..." pomyślał Kedej.

Elfka zatrzymała się przy gonadzie, stuknęła obcasami i spiorunowała człeka złym spojrzeniem skośnych oczu.

- Naprzykrzamy się uczonym? Chciałeś wyłudzać pieniądze? A może od razu zadźgać w jakiejś ciemnej alejce?

Kedej zorientował się, iż ciągle ściskał rękojeść broni. Puścił ją błyskawicznie i skulił się jakby.

- Nie! Nie, nie i nie. To on mnie pierwszy zaczepiał...

- Właśnie Aknopent, nie ma co z igieł robić dwudziestozębu, jak to powiadają...

- O! Widzisz? To ja już odpływam, ahoj!

- Stój do licha!

Rozkaz gruchnął mu w łeb jak kamień wystrzelony z bombardy. Poczuł przy tym, że coś jakby kaktusowy kolec wbija mu się w nasadę karku.

"Na fiuta lwa morskiego, wiedźma! Znowu wiedźma!" wrzeszczał w myślach podczas kiedy obracał się posłusznie, dając się wciągnąć do konwersacji dwóch kapeluszników.

- To marynarz, człek morza i oceanu. Da mi swą konsultację i będę mógł wprowadzić niezbędne poprawki do swego dzieła! - perorował błyszczący końskimi oczami gonad.

- Z całym szacunkiem panie Rostarn, ale właśnie dlatego nie chcę by oddalał się pan ode mnie. Jaki to pożytek z ochroniarza, kiedy jego klient sam pcha się w łapy zbirów? - skrzyżowała ręce i zaczęła się lekko bujać na obcasach.

- Aknopent! Jakich znowu zbirów? Kedej potrzebuje pomocy! My mu tej pomocy udzielimy a on odwzajemni się swoją pomocą. A na koniec opiszę tę przygodę w moich dziennikach - Rostarn zdawał się nie zauważać, iż jego ochroniarka przemawia do niego tonem opiekunki.

Rzeczona opiekunka znów wbija szpice swojego wzroku w Kedeja. Jakby badała mu duszę. rezultatem było uczucie puszczania niewidzialnych kajdan na ciele marynarza. Odetchnął z ulgą i przetarł spocone czoło.

- Wszystko to prawda. Ja... Mam zadanie i muszę je wykonać. Najlepiej by było jakbyśmy się rozeszli każdy w swoją stronę i...

- I nigdy się nie spotkali - dokończyła Aknopent ostrym tonem - Ale pan Rostarn oferuje ci swoją pomoc. Znaczy to mniej więcej, że tą pomoc otrzymasz.

Kedej zachwiał się lekko i niby próbował jeszcze protestować ale złe oczy elfki i studzienne ślepia gonada skutecznie zamknęły mu usta.

"Ciekawe co pan Atleinejr na to?" pomyślał i zaczął objaśniać kapelusznikom kogo to szuka.

 

Baza rozpitych żołdaków była w rzeczywistości dwupiętrowym, przypominającym i pachnącym jak chlewnia zajazdem. Na wejściu były jakieś małe problemy z tym, że Wodotak cywil a zajazd chwilowo jest placówką wojskową ale wartownika-malkontenta uciszono flaszą śliwowicy.

W środku drewnianej placówki trwała najzwyklejsza chamska pijatyka, najwyraźniej dowódcy dali swym podkomendnym dzień lub dwa wolnego nim ruszą w góry. Było tam głośno, gorąco i śmierdząco jak już wcześniej zostało wspomniane. Krzywo ustawione stoły zastawione antałkami i półmiskami. Ławy zapchane zalanymi chłopami. Czy wreszcie pewna liczba innych cywili, którzy tak jak Wodotak umilali dzień żołnierzom muzyką tudzież tańcem.

Marynarz zauważył, że w zależności od tego jak mocno przymknąć oczy, zdawało się, iż liczba kurtyzan kręcących się w tłumie przewyższa liczbę żołdaków.

Oddział, który go tu zawiódł usadził się przy stole oblanym lepkim winem i zawalonym resztkami wołowej ćwierci. Nie czekając na rozkazy, zaczął grać czym wzbudził dziecięca wesołość wśród towarzystwa.

Najbardziej ucieszył się dowódca, przechylił podaną przez jednego z kompanów butlę, chrząknął, beknął i powstał na baczność.

- Suzeren każe! To zalśnimy! Naprzeciw wrogim nam, dzikusom! Zawsze wiemy jak czcić naszą ojczyznę! Oto jest czas by poświęcić się woli suzerena! By Frakcja lśniła wśród wysp! W naszych sercach! Szlachetne rzemiosło niezapomniane! Na nowo napisać dzieje Archipelagu! Jak suzeren każe! On pierwszym spośród nas! Jak suzeren każe! Zesłany i prawdziwy przywódca nasz! Suzeren każe! To zalśnimy! Naprzeciw wrogim nam, dzikusom! Zawsze wiemy jak czcić naszą wolną ojczyznę! Suzerena wola! Jaka dała nam moc! Jaka dała nam siłę! Wprawiła w ruch! Pod jego skrzydłami zdobędziemy Archipelag! Nigdy nas nie zawiedzie, Frakcja Stali i Rudy!

Śpiewał z iście operową manierą i talentem prywatnego barda imperatora, rzecz jasna, jak na kogoś po srogiej dawce alkoholu. Wielu też wstało na baczność, wszak był to hymn. Klaskali i wykrzykiwali jakieś patriotyczne dyrdymały o ojczyźnie i walce z dzikusami. Wodotak przestał dmuchać w swój flet z odzysku, poczuł że skoro zebrani zaczynają klaskać też powinien.

Zaklaskał więc z całą salą wzruszonych pokazem patriotycznego uniesienia biesiadników. Dowódca o opuchniętych dłoniach płakał rzewnymi łzami kiedy kłaniał się publiczności.

- Za zdrowie naszego wielkiego suzerena! - powiedział na koniec unosząc kufelek.

Co prawda były to resztki, których nie dopił jakiś typ, który właśnie spał pod stołem, ale co to miało do rzeczy. Cała sala huknęła wznosząc toast za samego suzerena.

Kiedy dowódca siadał ława aż skrzypnęła a Wodotak podskoczył. Potrzebował chwili by się otrząsnąć po tym co zobaczył.

- Panie muzyk. Dziękuję.

Dowódca wciąż roniąc łzy, walnął marynarza po koleżeńsku w bark. Chciał się jeszcze chyba przytulić ale Wodotak wyratował się podając mu dłoń.

- Cała przyjemność po mojej stronie kamracie.

Opuchnięty zaśmiał się.

- Tak muzyku! Pięknie grałeś.

- To świetnie, a wiesz co?

Człek przekrzywił głowę i oczy jakby mu się rozjechały, zmętniały.

- Sprawę mam - nachylił się jakby ktoś był gotów go podsłuchiwać - Wiedzieć muszę, czy to prawda, że wy tu z tą siłą mieczy i tarcz jesteście, bo w górach jest jakiś szlak. Plotki się takie słyszy.

Dowódca obruszył się, kichnął i obejrzał się na wszystkie strony. Nikt nie był zainteresowany nimi dwoma, wszyscy wokół się bawili. Przetarł do reszty swoje oczy i na powrót się nachylił.

- Brak szlaku, muzyku. Nie ma żadnego przez góry.

- No to po cholerę tam idą wasze kordony? Każdy w tej dziurze powie, że brak szlaku ale i przytaknie, że żołnierze idą w góry i nie wracają.

- Nie w góry muzyk. Nie... Brak szlaku jest, gadam ci przecież... Ej kurwa - znów rozejrzał się po sali a ruchy miał komicznie przerysowane - Ja chyba nie powinienem o szlaku gadać... Cywil jesteś.

- Jaki cywil? Kto ci tak powiedział?

Wodotak postanowił postawić na jedną kartę i zacząć "gonić wokół drzewa ze ślepym trollem", innymi słowy zrobić ze swojego rozmówcy kompletnego idiotę.

- No... Cywil jesteś... Muzyk.

- A skąd wiecie?

- Nie wiem.

- No właśnie. Czy cywil zostałby wpuszczony na kwatery do wojska?

- Nie.

- Czy cywilowi udałoby się tak dobrze zagrać hymn Frakcji?

- Nie...

- To jestem cywil?

- O kurwa mać... Szpieg jesteś.

Wodotak zbladł momentalnie, nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Spanikował gwałtownie i szybkim, wyćwiczonym kuksańcem zaatakował dowódcę w wątrobę. Ten zgiął się i tak jak siedział tak ulał sobie trochę na podłogę. Marchewka i spirytus.

Marynarz już miał się zrywać i ulotnić się czym prędzej, wszak faktycznie poniekąd był szpiegiem, ale nagle dowódca wybełkotał.

- Za co kurwa? Muzyk? Przepraszam, czaję, tajne wszystko.

- E?

- A popatrz, jaki ja zmyślny. Szpiega nam z dowództwa przysłali żeby sprawdził czy się wygadujemy cywilom. A ja cię odgadłem.

Wodotak aż musiał stuknąć się butelką w głowę, nie wierzył, że opuchnięty sam siebie nabrał. Ostatni raz miał takie szczęście jak Horszam źle mu policzył wypłatę przy rozładunku kowiec w Gneldzie. Siedem gramów tytoniu jako premia...

- Nie wrzeszcz ino. Spisaliście się świetnie żołnierzu.

- No jasne... Ale bolało jak uderzyłeś, to jakiś szpiegowski cios? Tenteges taktyczny?

- Jasne, cios kurwignoja plamistego.

Wtem drzwi frontowe trzasnęły a do środka wparowało pięciu ludzi w pancerzach z utwardzanej skóry. Każdy sztywno wyprostowany, każdy gapiący się spod byka i każdy z szerokim tasakiem u pasa. Harmider biesiady przycichł znacznie.

- O. Lokalna milicja przyszła. Szyldwachy ich wołają. Dostają dwa dublony na łeb za pilnowanie bydła a puszą się jak gwardia cesarska - burknął dowódca.

Na przód grupki gości wysforował się jegomość w ozdobionym żółtym kotylionem kapalinie ze ściskanymi w dłoniach papierami. Odchrząknął i przemówił:

- Uwaga! Burmistrz nasz łaskawy, Heplyton herbu Żubr wydał był dziś listy gończe za czterema podejrzanymi osobnikami podejrzewanymi o nekromancję. Mimo iż są to jeno podejrzenia, podejrzewa się, iż są one słuszne, te podejrzenia. Nagrodą za wskazanie miejsca pobytu poszukiwanych jest trzy tysiące dublonów, prosto z miejskiego skarbca. Oto i wizerunki przestępców.

Wodotak ciężko przełknął ślinę. Ledwo tu przybyli a już taki bigos się narobił. Co prawda pokazywane portrety Kedeja i jego były średnio dokładne ale wskazywano, że poszukiwani są żeglarzami. Natomiast podobizny kapitana i Upiora były wyjątkowo udane. Wszak co jaszczur to jaszczur, przeoczyć się nie da. A porcelanowa gęba Atleinejra wciąż śniła się Wodotakowi choć zdążył się do niego przyzwyczaić. Charakterystyczna była.

- Se szyldwachy znalazły zajęcie... Muzyk?

- Co?

Odpowiedział cicho, chciał się skulić i nie rzucać w oczy, jednak już czuł na sobie kilka par oczu, włącznie z oczami dowódcy.

- Wiesz... Coś mi tu kurwa nie pasuje.

- Co ty bredzisz?

Starał się zachowywać spokój ale cała sala ucichła i raczej zdezorientowani biesiadnicy już pokazywali sobie palcami na jedynego wpośród nich cywila, który wyglądał żeglarsko. Nawet kurtyzany przestały nagabywać pijanych żołnierzy.

Szyldwachy to oczywiście również zauważyli i skierowali się wolnym krokiem do stołu gdzie zasiadał Wodotak. Spanikował gwałtownie. Wyskoczył w górę dobywając pałasza i chcąc uciekać chyba skacząc po stołach, jednak opuchnięta łapa dowódcy chwyciła go za łydkę i sprowadziła do parteru.

Tak brutalnie, z hukiem i drgającymi w dziąsłach zębami.

- Mam szpiega! - wydarł się dowódca.

Harmider biesiady wrócił do normy.

 

Kręcili się po targowisku w trójkę już dobrą godzinę i żaden kupczyk czy przechodzień nie chciał współpracować. Zarówno na pytania o szlak w góry jak i Zaieka odpowiadali przecząco. Kiedy Kedej podzielił się spostrzeżeniem, iż może być to spowodowane niecodziennym wyglądem Rostarna i Aknopent, został niemal zabity wrogim wzrokiem elfki wysokiej.

- Brak szlaku. Nie ma i już.

- Zaieka żem nie widzioł. Wcale a wcale.

- Zbrojni idą w góry? A co mnie to...

- Ten gówniarz własnymi ścieżkami chodzi.

I odsyłano ich od straganu do straganu, zero efektów. Rostarn zdawał się jednak nakręcać coraz bardziej, krok miał sprężysty, usta rozciągnięte w uśmiechu i za każdym razem dziękował i przepraszał z kłopot.

"Nienormalny kurwa. Jak tak dalej pójdzie to nic nie osiągniemy..." myślał Kedej.

"Z łaski swojej zamknij się. I nie waż się obrażać mojego klienta. Jest może i trochę głupkowaty jak na uczonego, ale to dobra osoba" pomyślała Aknopent.

Kedej z grymasem strachu wykrzywiającym mu twarz potknął się o własne nogi i o mało co nie przewrócił się. Za łachy podtrzymała go Aknopent stawiając do pionu z wyraźnym wysiłkiem. Uśmiechnęła się kwaśno.

"Psychomancja jakbyś był ciekaw. A teraz słuchaj uważnie, Rostarn ma dziwne zachcianki, absurdalne wręcz, ale bardzo dobrze płaci. Dlatego w ogóle szwendamy się po tym targowisku. Ale nie podoba mi się mieszanie w czyjeś, zadania jak to określiłeś. Licho wie kto ty jesteś. Nie martw się, brzydziłabym się zaglądać ci głębiej do łba. Kapujesz o co mi chodzi?"

"O to żeby spławić tego gonada i mieć z wami już pokój?"

"Dokładnie. Jakbyś czytał mi w myślach! A teraz wymyśl, bystrzacho jakąś historyjkę i spadaj. Byle dobrą."

- Aknopent! Kedej! Ta dobra kobieta nam pomoże! - zawołał nagle gonad machając do towarzyszy, cieszył się jak dziecko.

Elfka zrobiła wielkie oczy i powoli wciągnęła haust powietrza ustami by zaraz potem wypuścić go ze świstem. Kedej wzruszył ramionami i wyszczerzył żółte zęby niezręcznie. Podeszli do straganu, przy którym stał Rostarn.

Za obłymi głowami kapusty i kilkoma krzywymi dyniami siedziała gruba stara baba rasy ludzkiej. Siwa głowa bujała jej się w górę i w dół jakby zaraz miała odpaść od torsu i poturlać się między stoiska innych handlarzy.

- Szukacie młodego Zaieka? - wychrypiała słabo.

- Tak, mam pewien... Problem. I tylko ten chłopiec może mi pomóc - odezwał się Kedej.

Starucha przestała na chwilę kiwać głową by przyjrzeć się bliżej trójce przybyszy.

- Ale z was urocza parka. Ten zielony to wasz synek adoptowany?

Gonad nie poczuł się urażony, wręcz przeciwnie, zaśmiał się szczerze. Aknopent natomiast zdenerwowana uderzyła otwartą dłonią w blat stoiska, aż kapusty się zatrzęsły. Cierpliwość miała szybko się wyczerpującą. Staruszka odchyliła się do tyłu.

- Albo gadasz co wiesz albo będzie boleć. Głowa konkretniej.

- Aknopent... Może trochę spokojniej... - nieśmiało zasugerował uczony.

- Brzydko się tak do starszych odzywać, skośnooka.

- Sama się prosisz raszplo.

- Won z mojego straganu! Pierniczone elfy, żółte mordy zakazane. I ten kurwa, zielony jak rzygowina... A!

Baba wygięła się w tył i zachwiała na stołku. Chwyciła siebie za głowę i zgarbiła w takiej pozycji. Aknopent świdrowała ją oczami przez dłuższą chwilę aż nie prychnęła z pogardą i odstąpiła od straganu o krok w akompaniamencie syków staruchy. Poprawiła swój kapelusz i oznajmiła:

- Ten twój Zaiek mieszka w jakimś pustostanie we wschodniej części miasteczka, mówią na to miejsce Pustelnia. Dodatkowo, kapusta jest nieświeża a jej stary zapił się miesiąc temu. Idziemy już panie Rostarn, najwyższa pora.

- Co? Nie, nie! Poprawki do...

- Ej! Co się tam odwala? Co z nią? - zakrzyknął elf wysoki, szyldwach, wskazując na staruchę - Stać wszyscy! Coście jej zrobili?

Za elfem podążyło dwóch innych stróżów prawa. Obecni na rynku mieszkańcy rozstępowali się niczym mrówki przed mrówkojadami. Jeden z szyldwachów trzymał w rękach arkusz papieru z wykreśloną podobizną elfiego kusznika, którego ciało zajmował obecnie Upiór...

"O cholera... Pan Atleinejr..." pomyślał z trwogą marynarz, kiedy tylko dostrzegł szkic.

- No kurwa - mruknęła Aknopent - Przynajmniej już się z jednym uwinęliśmy.

- Widzisz! Przemoc to nie rozwiązanie! Na Glifa Stwórcę, biedna kobieta... Czy dobrze się pani czuje? - spytał Rostarn.

- Spierdalać z mojego straganu! - syknęła baba.

- Widzisz? Migrena, nic groźnego. Nie zabiłabym jakiejś losowej babci...

"Eee... Słyszysz mnie?" pomyślał Kedej.

"Tak durniu, cały czas" odpowiedziała Aknopent.

"Ja na poważnie muszę się zwijać... Chyba mój... Znajomy ma kłopoty, chociaż, pewnie wszyscy mamy..."

"To spadaj, ja zagadam tych pożalcie się bogowie, milicjantów"

Odszedł wolnym krokiem, jakby nie brał udziału w napastowaniu staruchy tylko oglądał dynie. Całe szczęście, uwaga szyldwachów została skradziona przez Aknopent i Rostarna, którzy zaczęli się lekko awanturować o poprawki do spisu legend i słuszność używania przemocy wobec staruszków.

Znikając w tłumie zerwał się do truchtu.

 

Ocknął się w ceglanym pomieszczeniu cuchnącym piwnicą i wyglądającym jak piwnica. Był mocno przywiązany do krzesła a pod kopułą dzwoniło mu z bólu. Przed nim w blasku świec stało dwóch szyldwachów w nabijanych ćwiekami kurtach ze skóry. Wyższy miał tłusty wąs a niższy kolczyk w uchu.

Zakasłał sucho i rozwarł szerzej oczy. Jęknął kiedy poczuł guza na czole, mocno przywalił w dechy, albo w stół. Nie do końca pamiętał.

- Młody widzisz? Mnie on nie wygląda na licza czy innego zwyrola - odezwał się wyższy szyldwach.

- Bo to nie o tego mi chodziło wuju... Eee... - odchrząknął zmieszany - Kapitanie Rokamtsz. To tamten elf mówił, że jest powstaniec zza grobu.

- Likosz, Likosz. Życia nie znasz. Nic nie widziałeś w życiu poza Obrębkiem. Jasne chyba, że nieumarły nieumarłemu służy? Bo jakże to tak, człek zdechlakowi... Ty! Panie szpieg, oprzytomniałeś do reszty? Raczej tak... Dobra, to przyznaj się, jesteś na usługach kiego nekrofila? Bo ten oto porucznik Likosz podsłuchał was wczoraj w zagajniku gdzie obozujecie. Gadał ten elfik że jest powstaniec grobowy.

- I to na żarty nie wyglądało! - wtrącił Likosz, siląc się na groźny ton.

- Tak, tak. Prawda to? Mów jak człowiek do człowieka - dokończył kapitan szyldwachów.

Wodotak strzelił z karku i kręgosłupa, sapnął z ulgą po czym pomielił językiem w gębie i splunął flegmą, na bok, by przypadkiem nie pomyślano, że znieważa straże. Odezwał się wreszcie:

- Z całym szacunkiem panie kapitanie, nie mam kurwa pojęcia o czym mowa. Ja tylko przygrywałem na butelce... I za to tu siedzę? Wolne, kurwa, żarty. Żadnego nieumarłego nie znam i nigdy nie znałem. Ostatni raz żem powstańca widział chyba z jedenaście lat temu, na Yplenizi gdzie mór wybuchł.

- Ano wybuchł. Pono tamtejsi z rafy wygrzebali jakąś statuę. Postawili na placu głównym i im wszystkim odjebało...

- Wujku! Nie czas na te pierdoły! Ten typ jest podejrzany jak nie wiem co! U żołnierzy się pytał o szlak w góry! A to wojskowa tajemnica!

- Dobra młody, nie krzycz tak... A ty chłopie gadaj prawdę, my tu nie palimy na stosie za czarostwo. Sprawiedliwie jest, ścinamy i dopiero zwłoki do dołu z ogniem.

- Ino mówię, że nic nie wiem. Zwykliśmy podróżni! No do chuja kaszalota, dajcie pokój jak człek człekowi!

Rokamtsz zmarszczył brwi i charknął niezadowolony. Nagle w jego ręku pojawiła się drewniana pałka i wystrzeliła wprost w łeb Wodotaka. Szarpnął się na krześle i zawył. Zaraz potem kolejny cios, poszło po kolanach. Krzesło zaskrzypiało ciężko.

- Gadaj do licha. Nie mam całego dnia - mruknął kapitan szyldwachów.

Wodotak jednak bardziej obawiał się tego co może spotkać go ze strony Upiora niż ścięcia. Wszak, kto wie jak bardzo boli opętanie przez starożytnego ducha czarnoksiężnika czy inne demoniczne cholerstwo...

Kilka uderzeń i wrzasków bólu później, Rokamtsz zasapał się i odrzucił pałkę pod ścianę. Przetarł spocone czoło. Wodotak uśmiechnął się lekko pod złamanym nosem. Morze dobrze go zahartowało, nie ma co.

- Likosz... Weź rozkazy przekaż. Złapać mi tych przybłędów, ale zabawa będzie, nigdy jeszcze mistrz katowski nasz nie ścinał nieumarłego.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • MKP ponad rok temu
    Uwielbiam ten Pratchettowy humorek:)
  • Vespera ponad rok temu
    Robi tu dobrą robotę, nie? Dialogi są zabawne, ale cała fabuła raczej poważna - lubię takie połączenie.
  • Burton The Scribe ponad rok temu
    Na początku się przestraszyłem, że zmieniłeś miejsce i bohaterów, ostatecznie, zmieniłeś tylko miejsce. Szkoda, bo Moczary robiły robotę.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania