Wspólny Wróg i Mętna Woda część 3

Płonęło ognisko, skwierczały pieczone na kamieniach pluskwy, Wodotak grał na piszczałce skleconej z trzciny i łyka. Biwak normalnie. Pełen relaks i spokój ducha.

- Kto by pomyślał, że coś tak okropnie wyglądającego jest takie dobre - powiedział Kedej dojadając swoją pluskwę - Jak taka chrupiąca śliwka.

- Wodotak, przestań fałszować i zagraj coś porządnie. Szantę na przykład. Siedem Fal znasz? - zagadnął kapitan.

- Jakbym miał swoją piszczałkę to bym zagrał. Ale tak się składa, że zatonęła.

- To był kapitański rozkaz. Graj do cholery! - dla wzmocnienia efektu Horszam strzelił po ziemi ogonem.

- A co to za kapitan bez statku? - wymamrotał nieśmiało Wodotak.

- Słucham? Coś ty powiedział małpoludzie?

- Nic, absolutnie nic kapitanie!

I zaczął maltretować piszczałkę-samoróbkę wydobywając z niej dźwięki zbliżone do melodii Siedmiu Fal. Ognisko, rozgwieżdżone niebo, muzyka i dobyte z tobołu dwie ostatnie butelki rumu. Atmosfera wręcz romantyczna.

- A gdzie zniknął pan Atleinejr? - wypalił nagle Kedej.

Jaszczur wzruszył ramionami i wykrzywił paszczę w znudzonym grymasie.

- Przewietrzyć się, chyba? Kto ma wiedzieć? Wiedźma mu naszykowała specjalne zadanie czy coś. Najważniejsze, że nam nic do tego. Możemy sobie odpocząć załoga. Na zdrowie!

Wzniósł butelkę i opróżnił ją niemal do połowy.

"Ma gadzina spust" pomyślał Wodotak i również sięgnął po nieotwartą jeszcze butelkę.

Powstrzymało go jednak wężowe syknięcie kapitana. Zapomniał się, że rum był z kapitańskich zapasów a załodze przysługiwał tylko rozcieńczony w wodzie spirytus, względnie pełnokrwisty destylat, ale tylko na święta. Wrócił więc do grania.

- Po-sta-wi-liś-my! Grot-bram-szta-ksel! - zaintonował już podpity kapitan - Kałamarnica w stępkę łbem za-rą-ba-ła!

- Walnęła armata! - podjął Kedej - Ry-bo-lud wskoczył na fok-luk! Walnął kamrata!

- Pos-sta-wi-li-śmy! Grot-bom-bramszta... Bram-szta-ksel! - zafałszował jaszczur przysysając się do szyjki butelki - Burtę chlasnął Kra-ken! Swym ku-ta-sen!

- Po-sta-wi-liś-my! Ster-bram-szta-ksel! - zaryczał Wodotak przerywając na chwilę mordowanie piszczałki - Galion ca-ły w meduzach! Kra-ken pałaszuje pałasze!

I darli się tak jeszcze przez chwilę, gdyż dalszej części szanty nie pamiętali, poza tym piszczałka rozleciała się przy próbie zaskowyczenia pod zwrotkę o żeńskich organach rozrodczych u głębinowych stworów. Siedzieli więc przysypiając wokół ognia i dojadając ostatnie pluskwy.

- Wiecie co kamraty? Wy moje załoganty... Mi to przykro jes - bełkotał Horszam - Tego... Tego... Tego o! - machnął ogonem - Lisa, Lisicy... Źaby... Tego szkorbutu Krabika. Chciwość mnie własna zgubiła! - zaintonował tak, jakby zaraz znów miał się rozśpiewać.

- Co było, minęło... Takie już życie na morzu - stwierdził Wodotak próbując na nowo sklecić piszczałkę.

- Ważne, że to co zostało z załogi trzyma się razem - ocenił Kedej.

- Aleś ty to pięknie powiedział! Poemat! Normalnie... - kapitan dokończył pierwszą butelkę rumu od razu odkorkowując kolejną - Poeta okrętowy tyś nasz!

Serdeczny nastrój jednak znalazł się na włosku, oto z jamy wyszła wiedźma i zbliżała się do ogniska pod kamiennym murkiem szybkim krokiem. Mimo ugoszczenia marynarzy i ogółem pozytywnego nastawienia, nawet dla kradnącego ciała Upiora, zabobon był ździebko silniejszy. W rezultacie podwładni Horszama bali się za długo na nią patrzeć. Wszak wiedźma jak wiedźma, może uczulać męskie wątroby na okowitę samym spojrzeniem. O kwaszeniu mleka w krowich trzewiach Wodotak bał się nawet mówić.

- I jak tam chłopy? Podoba się na Gubikowych Moczarach? - spytała uśmiechając się zawadiacko.

- Chujnia - szczerze odparł jaszczur.

Kiritja prychnęła i przysiadła między kapitanem a Kedejem. Okazało się, iż przyniosła sporą tykwę i cztery głębokie łupiny po jakichś orzechach. Rozdała je każdemu.

- Zauważyłam, że cienko u was z napojami, to przyniosłam coś swojego.

- Co to? Jakiś magiczny eliksir? - spytał podejrzliwie Kedej.

Wiedźma znów prychnęła i rozlała przeźroczysty, tłusty płyn do łupin. Uniosła swoją i powąchała. Wyszczerzyła zęby.

- Ależ oczywiście. Płynna magia pędzona na zgniłych cytrusach i kilku endemicznych dla tych bagien ziołach. Mówię na ten mój eliksir, Destylat Dusidusza.

Pierwszy odważył się oczywiście podpity Horszam. Pierw pomacał taflę trunku jęzorem a kiedy odsłonił błonę z iskrzących się oczów, wlał w paszczę wszystko co łupina zawierała. Znieruchomiał, końcówka ogona tylko chodziła mu jak u grzechotnika, ale chwilę później nabrał łapczywie powietrza i zakrzyknął:

- Cudo! Na bogów! Wiedźmo, ty jesteś jakąś czarodziejką chyba. Przysięgam, żeby chociaż połowa kobiet świata miała taki talent jak ty!

- Poczekaj jaszczurze. Po szóstym kielichu zaczyna ci świecić pod kopułą.

 

Atleinejr nic z tego nie rozumiał. Absolutnie nic.

Od pół roku wykonywał każdy rozkaz jaki poprzez wizje przesyłał mu Ojciec i wszystko działo się później tak jak w owych wizjach. Ojciec nakazał opętać elfa wysokiego, dzięki wizjom wiedział gdzie takiego znaleźć i jak się zachowywać by nie wzbudzać podejrzeń. Ojciec kazał gromadzić cały ten kram magiczno-naukowy, dzięki wizjom wiedział gdzie i jak zdobyć konkretne przedmioty. Ojciec kazał znaleźć chciwego pomagiera, dzięki wizjom dokładnie wiedział kim on będzie.

I tak dalej, aż do sytuacji dzisiejszego wieczoru. A może wczorajszego? W końcu przedzierał się przez bagienną gęstwinę już spory kawał czasu. Północ zapewne już minęła.

W każdym razie, Atleinejr nie rozumiał czemu nagle wizje przestały się spełniać skoro dotychczas każdy jego krok był z nimi zgodny. Czyżby Ojciec sobie z niego zadrwił...

- Niemożliwością jest aby była to omyłka. Tym bardziej złośliwość Ojca - zawyrokował, jednak bez przekonania.

Zatrzymał się i przysiadł pod jakimś grubym drzewem. Co oczywiste, nie potrzebował odpoczynku gdyż to nie było jego ciało. Atleinejr musiał w spokoju pomyśleć. Co takiego mogło się stać, że nagle wydarzenia na jego drodze przestały być tymi z wizji Ojca?

- Statek miał stać przy brzegu. Miałem podarować wiedźmie jego ładunek. Cmentarzysko miało zostać odpieczętowane. Znalazłbym tam jedną z części mi przypisanych. Taka była ustalona ścieżka, jednak wszystko się rozwarstwiło, przeinaczyło. Dlaczego?

Usilnie próbował znaleźć przyczynę, jednak nic co możliwe nie przychodziło mu do głowy. Była oczywiście jedna, bardzo natrętna myśl. Jak bzyczący muchorybik chcący za wszelką cenę dostać się do uszu by tam przegryźć bębenek i zawędrować w trzewia głowy gdzie owe wielonogi mnożyły się i oblepiały organizm żywiciela od środka.

Odegnał hipotetycznego muchorybika stanowczym łupnięciem głową o pień drzewa. Wbił wzrok w prześwitujące przez dach gałęzi gwiazdy. Wstał, otrzepał się niekompletną lewą dłonią i już miał iść dalej, lecz zorientował się że coś podkrada się do niego w ciemności.

- Nie za bardzo mam na to czas. Ale skoro nalegasz, nocna bestio...

Nim dokończył rzeczona nocna bestia wyskoczyła z porażającym sykiem. Obaliła go swym ciężarem na ziemię i wgryzła się trójkątnym pyskiem w lewy bark. Poczuł jak między węzłami mięśni płynie mu trucizna rozpychając się niekulturalnie. Westchnął i zaczął wbijać agresorowi swą ułamaną kość po żebra. W odpowiedzi drapieżnik wczepił w niego pazury rwąc trupie mięso i poważnie uginając kości.

Trwali w makabrycznie komicznym uścisku parę chwil. On zupełnie spokojny, metodycznie dziurawił miękkie podbrzusze i obszar między żebrami. Drugi on, szaleńczo naciskał pazurami i rozszarpywał bark tocząc truciznę jak wodę z rynny. Biedny stwór, zapewne zastanawiał się jakim cudem jego ofiara nie chce umrzeć. Oklapł nagle bez życia, podziurawiony od dołu niczym po salwie z muszkietów.

Atleinejr zrzucił z siebie bestię i wstał niezadowolony z poszarpanego ciała i praktycznie wygryzionej lewej ręki. Do manipulacji otoczeniem została mu już tylko skrwawiony kościany szpic.

Nagle, coś łupnęło głucho, rozszedł się mdły zapach jakby cynamonu i dźwięk rwanego mięsa. Z czaszki bestii wykwitł bijący słabym poblaskiem czerwieni, kwiat pelargonii.

- Idź w las i szukaj świecącej pelargonii, albo ty ją znajdziesz albo ona ciebie - przypomniał sobie słowa Kiritji.

Przykucnął i kłapnieciem szczęki zerwał kwiat. Przyniesie wiedźmie magiczne zielsko w zębach.

 

- Widzę! Widzę wieżę z kości słoniowej! Wieżę poranka! Na Duchy Wszechświata! - zachwycał się Wodotak dopijając ósmy kieliszek-łupinę.

- Zain... Grzyb... Do diaska! - Kedej spróbował wstać, jednak grawitacja przytrzymała go pod murkiem - Nic, do widzenia... Kto? Idź pan... Nie - bełkotał dalej.

Ognisko już ledwo co się żarzyło, tykwa została opróżniona, podobnie butelki po rumie. Marynarze powoli już przysypiali rozwleczeni i sponiewierani wiedźmin destylatem. Tymczasem kapitan Horszam i rzeczona wiedźma zaszyli się w altanie z paproci.

- Prawdę mówię. Dokładnie to sobie liczyłem - perorował jaszczur ciężko oparty o wiklinowy stolik - Będzie siedem dziesiątek i dwa razy jak na stały ląd zszedłem w życiu. Proszę się nie śmiać wiedźmo.

- Nie śmieję się, twierdzę tylko, że to żeglarskie bajanie jak każde inne. Dodatkowo jesteś jaszczuratem. Wy to wszyscy macie mitomanię... Znaczy się, tak słyszałam. Nigdy nie spotkałam takiego gada na własne oczy.

- I jak? Pod wrażeniem?

Kiritja o mało co nie zakrztusiła się własną śliną wybuchając śmiechem.

- Na tych moczarach są znacznie większe jaszczurki kapitanie. Na przykład gowpieże. Pazur na pół metra! A jakie piękne pióra! Tylko śmierdzą strasznie.

Horszam nie odgryzł się, posmakował tylko powietrze, smętnie wysuwając jęzor.

- Dopijamy to wreszcie? - wskazał na ostatnią ostałą się porcje destylatu w łupinie.

- A co, znowu chcesz mieć kalejdoskop? Po jednym ci nie wróci.

- To zawsze możemy pójść po więcej - uśmiechnął się prezentując pokruszone zęby.

- Ano możemy, kapitanie jaszczurko.

- Właśnie... Czym ty jesteś wiedźmo? Niby na elfa wyglądasz ale masz ludzkie uszy... Mieszaniec?

- Całkiem wulgarne od tak pytać kobietę o jej pochodzenie. Prostackie zachowanie.

- Ej! O wiek cię nie pytałem. Powiedz więc... Co z ciebie za stworzenie?

Kiritja wyszczerzyła swoje wyjątkowo zwierzęce uzębienie i przysunęła się bliżej jaszczurata na półokrągłej ławie. Horszam wyprostował się a ręka zaczęła mu błądzić w okolicy rapiera. Kobieta tylko położyła mu dłoń na ramieniu w ciepłym, uspokajającym geście. Wpiła swój wzrok w jego zamglone błoną ślepia po czym bezceremonialnie zdjęła sobie z głowy grzyba-kapelusz.

W świetle obydwu wiszących na niebie księżycy, Horszam zobaczył cztery żebrowane rogi rozstawione na łysej czaszce niczym świece na krawędziach czarnomagicznego heksagonu. Między szpicami rogów rozpięte były pajęczynki pulsujących, jaskrawych, błękitnych żyłek. Natomiast pośrodku, z ciemienia bił w górę oślizgły, drgający rytmicznie mięsisty wyrostek.

Jaszczur przełknął ślinę wpatrując się w ową nietypową fryzurę, kiedy to Kiritja poczęła szeptać o... Różnych przyjemnych rzeczach. Szybkim ruchem przechyliła łupinę i trzymając trunek w ustach złączyła się w agresywnym pocałunku z kapitanem Horszamem.

Kolejna tej nocy dawka Destylatu Dusidusza, powaliła zaprawionego marynarza.

 

Do domu wiedźmy Kiritji doczłapał się późnym rankiem. Wstyd było mu się przyznać, lecz gdyby nie obrastające drzewa jemioły o kanciastych owocach pełniące rolę drogowskazów, byłby się zgubił.

Wchodząc w obejście jamy przywitał go nieruchomo czatujący Wierzbacz i widok skacowanych marynarzy przy resztkach ogniska. Przywitał się skinięciem głowy i nie marnując czasu skierował się do pieczary.

- Tego też nieźle sponiewierało - stwierdził Wodotak i smętnie zagwizdał w szyjkę butelki po rumie.

W środku czekał Atleinejra znacznie dziwniejszy widok. Oto pod jedną z prostszych ścian jaskini, na łożu ze skór spoczywał słodko śpiący jaszczur w rozchełstanej koszuli i z łbem spoczywającym na udach Kiritji. Sama wiedźma wertowała jakiś podarty pergamin.

Upiór nieśmiało odchrząknął by zaznaczyć swoją obecność. Wiedźma drgnęła i jakby się zarumieniła. Odrzuciła pergamin na bok i tak samo zrzuciła Horszama ze swoich ud. Kapitan jeno coś wymamrotał i przewrócił się na drugi bok.

- Widzę, że podołałeś - oznajmiła zimno, poprawiając swój grzybowy kapelusz.

Atleinejr pochylił się nad stołem i upuścił kwiat między zgrupowanie pluskw a stertę pergaminów zapełnionych anatomicznymi rysunkami gadów. Uśmiechnął się.

- Jak pani widzi, nie obyło się bez przemocy - wyprężył zgruchotaną pierś.

- O to nie musisz się martwić. Mam na składzie kilka ciekawych projektów.

Powiedziawszy te enigmatyczne słowa, zgarnęła pelargonię i ruszyła w głąb jaskini. Atleinejr za nią. Przechodzili przez kolejne komory i rozgałęzienia urządzone na najróżniejsze sposoby. Jedne były pełne drewnianych klatek z roślinami inne zagracone kośćcami jakichś większych zwierząt. Najbardziej przykuwającą wzrok Upiora była zdecydowanie komora oświetlana niebieskimi porostami z kamiennym piedestałem, na którym piętrzyły się zapisane wielkie liście. A nad piedestałem, wielki skalny malunek stwora, którego gospodyni jaskini nazywała kyoa'hakakk.

Wreszcie dotarli do bodaj największej pieczary. Choć i tu rosły kolonie jarzących się porostów, nie były w stanie oświetlić sklepienia. Na prawo od wejścia rozlewało się smoliście czarne jeziorko, na lewo zaś stał rząd wysokich, upiornie wyglądających posągów.

- Przystojni, co nie? Wybierz sobie jednego.

- W sensie? - Atleinejr był lekko zbity z tropu przytłaczającą atmosferą groty.

- Wybierz sobie golema do opętania, głupi zdechlaku. Chyba nie myślałeś, że sam kwiatuszek wystarczy? - pomachała pelargonią jak mieczem.

- Skądże znowu.

- To wybierz sobie jakiegoś. Sugeruję Dąbuczka, cały jest w pancerzu. I jeszcze dorobiłam mu ogon z cierniowym szpicem. Albo ten, Brzoźniak. Ma ruchomą paszczę pełną kolców, dodatkowo w przedramionach jątrzą mu się trujące purchawki. Nawet sześć strzałów. O, a może Wianowłość? Osiem macek-biczy. Jest toksyczny jak oddech skrowa...

- Pani Kiritjo. Sugerowałbym najpierw zdradzić mi na czym będzie polegało moje kolejne zadanie - przerwał wiedźmie Upiór, bojąc się, iż kobieta może się jeszcze bardziej rozgadać.

- Twoje ostatnie zadanie zdechlaku. Pójdziesz w jednym z tych golemów na północ, do wioski ogrów bagiennych. Mam z nimi przyjacielskie stosunki. Wiesz, traktują mnie jak lokalne bóstwo a ja pomagam im w rozwiązywaniu problemów. Owymi problemami na chwilę obecną są łowcy niewolników nasyłani tu przez władze Frastaru. Wywożą ich później do Kolonii Cytadela a stamtąd na targi wszędzie na Archipelagu i Wyspach Elfickich - ton Kiritji po raz pierwszy był poważny, śmiertelnie poważny - Wystarczy, że zapytasz o gly'hedde niur, tak mówią na łowców.

- Mam więc obronić ogry od ich nalotu pani Kiritjo?

- Nie, masz wyrżnąć wszystkich frastarowców. Co do jednego. Wtedy dam ci klucze do pieczęci i możesz sobie robić na cmentarzysku co tylko chcesz, zdechlaku.

- Rozumiem. Możesz być spokojna o los ogrów - wskazał kością pęk talizmanów - Mam kilka sztuczek w zanadrzu. Muszę tylko posiadać sprawne dłonie.

Wiedźma podrapała się w zamyśleniu po policzku po czym pstryknęła palcami i zaprowadziła Upiora na drugi koniec rzędu chochołów bojowych.

- Tabebujnik - zaprezentowała rozrzucając ręce na boki - Trzy ręce po jedenaście palców każda. Zrobione z łyka więc giętkie i sprawne. Dodatkowo, w nogach ma podobne purchawki co Brzoźniak, z tą różnicą, że te są kwasowe.

- Biorę... Jak się domyślam pani Kiritjo, pelargonia jest potrzebna by nadać im życie. Inaczej wszak nici z opętania.

- Bardzoś domyślny zdechlaku - wymamrotała grzebiąc w plątaninie zdrzewiałych pnączy na podbrzuszu Tabebujnika - Moje drzewne golemy w istocie posiadają szczątkowe dusze. A to wszystko dzięki tym niepozornym pelargoniom...

Wreszcie wygrzebała coś jakby łożysko z kokosowej skorupy i umieściła tam kwiat. Mlasnęło, tak mokro i raczej obrzydliwie, półkula wciągnęła się do środka i zasłoniła pnączami. Tabebujnik drygnął zamszoną głową i zatrząsnął rękami. Dwie kończyny normalnie wyrastały z barków, trzecia zaś wisiała nad głową mając swój początek między łopatkami z łuszczącej się kory.

Wiedźma już miała wykonywać zapraszający gest, kiedy to ciało marynarza zwanego za życia Bosakiem opadło głucho na skałę. Kiritja aż się wzdrygnęła, raczej odruchowo, nie bała się bowiem nieumarłych, jednak widok nagle sflaczałego, mocno zmasakrowanego ciała był zwyczajnie nieestetyczny li nieprzyjemny. Zwłaszcza, jeśli to ciało chwilę temu zwracało się do niej "pani Kiritjo".

Opętany Tabebujnik wystawił przed siebie troje swych dłoni i zaszeleścił palcami. Skrobnęło drewno kiedy Upiór się uśmiechnął po czym głucho się odezwał:

- Pani kunszt jest zadziwiający. Doprawdy utalentowana z pani kobieta, jak długo jestem na tym świecie nie widziałem takiego popisu sztuki druidzkiej.

- To nie tylko druidyzm. Nie ograniczam się do jednego kociołka ze składnikami. A teraz idź już, wolę mieć z głowy tych zasranych łowców niewolników.

Atleinejr jeno kiwnął głową, coś trzasnęło mu w karku, i schylił się nad zwłokami Bosaka by zabrać swoje talizmany, coś stuknęło li trzasnęło w plecach.

- Tylko się za bardzo nie gimnastykuj zdechlaku, na koniec dnia, to golem nie zbroja - pouczyła go na odchodne Kiritja.

 

Kiedy opuszczał posiadłość wiedźmy nie omieszkał pozdrowić radosnym gestem trzeciej ręki marynarzy.

- To pan Atleinejr był? - zdziwił się Kedej wylegujący się na stercie liści.

- Raczej kamracie... Przynajmniej nie będzie już łaził w skórze Bosaka. Słabo mi się robiło jak patrzałem na trupią mordę tego biedaka. Okropność ta nekromancja. Okropność - oznajmił Wodotak.

Kończył właśnie wiercenie dziur w szkle butelki po rumie. Za pomocą skamieniałej kości wyproszonej wczoraj u Kiritji, zamienił naczynie w coś na kształt fletu. Był ze swojego majsterkowania bardzo dumny.

 

Do siedliska ogrów bagiennych dotarł w może zaledwie cztery godziny. Po części dlatego, że tak jak przed Wierzbaczem umykało wszelkie stworzenie, tak i uciekało przed Tabebujnikiem. A po części dlatego, że postanowił biec. Jak się okazało, na trzeszczących golemowych nogach można było pędzić jak wicher.

Wypadając z gęstwiny wraz z fontanną porozrywanych liści i połamanych gałązek, w pierwszej chwili przeraził mieszkańców wioski.

Ogry wypasające wielkie jak żubry żółwie popadły w popłoch i zbiegły czym prędzej do wioskowych opłotków. Żółwie natomiast pochowały się w skorupy przywierając postacie sporych głazów. Atleinejr zawstydzony uniósł ręce w pokojowym geście i stał tak przez chwilę oczekując w sumie sam nie wiedział czego.

Widział jak między przysadzistymi, garbatymi domostwami kotłują się blade jak mąka, koślawe istoty. Był żywo zaciekawiony owymi istotami gdyż nie przypominał sobie by za jego życia w krainie zwanej dziś Archipelagiem Tatrosa żyły jakiekolwiek ogry, tym bardziej bagienne. Ciekawość Upiór zaspokoił chwilę potem kiedy to z wioski ruszyła procesja zawodzących coś jakby modlitwy mieszkańców. Przewodził im wyglądający jak gnijący ziemniak staruch wspierający swoje okutane w strój z lian li liści ciało na sękatym posochu.

Kiedy komitet powitalny jął wyjąkiwać w swym języku jakieś niezrozumiałe dla Atleinejra słowa, mógł przyjrzeć im się uważnie.

Niskie, zgarbione, kompletnie łyse i bladoszare ciała mieli wszyscy oblane potem. Wyjątki stanowiły chyba tylko jakby potężnie napuchłe przedramiona z dłońmi i nogi od kolan do palców u stóp. Przez te napompowane kończyny człapali całkiem komicznie i bujali się lekko w przód i w tył. Mimo swoich obiektywnie brzydkich oraz prymitywnych postaci nosili znaki tak zwanej cywilizacji.

Jeden chłop nosił żelazny kolczyk w bulwiastym nosie. Inny pasterz nosił ozdobiony fioletowymi piórami czepek. Jedna chłopka miała wytatuowane w liście obwisłe piersi. Inna baba spódnicę zdobioną suszonymi plastrami jakichś owoców.

Znudzony kolejnymi wyjąkiwanymi słowami starucha, który na domiar złego czynił co rusz przerwy by zginać się z sapaniem w pokłonie, Atleinejr zaskrzypiał:

- Gly'hedde niur...

W ułamku sekundy wszyscy zgromadzeni, jak nic lwia większość wioski, padli na kolana i zaczęli wrzeszczeć radośnie w swoim jąkającym się języku z denerwująco przeciąganymi "j" , "i" oraz czasami "z".

Dwa małe podrostki o nie napęczniałych stopach i dłoniach, lecz głowach, obsypały Upiora kwiatami z koszyczków taszczonych na pleckach. Jakieś inne dzieci obrzuciły go orzechami. Wreszcie staruch zaintonował jakąś pieśń i wszyscy ruszyli człapiąc i bujając się z powrotem do wioski.

Atleinejrowi zebrało się na wspomnienia po raz pierwszy od pół roku... Ostatnio był tak serdecznie witany za życia, i to bardzo wczesnego. Uśmiechnął się sam do siebie, wyginając korę i mech na swej golemowej głowie.

Krocząc między domkami i grupkami gapiących się ogrów, niczym tytan wśród mrówek, przyglądał się z zaciekawieniem zabudowie. Tu szkielet nowej chaty, tam stajnia z czymś co wyglądało jak kuce pokryte gadzią łuską, a gdzie indziej niskie, samotne ściany wymazane dziecięcymi rysunkami. Wioska pełna była życia, od studni gdzie stawiano właśnie nowe zadaszenie po prymitywny warsztat gdzie na klepisku stare baby wplatały wielkie kosze z wikliny.

Coś nagle li mocno przykuło jego uwagę. Był to strzelisty budyneczek otoczony rzeźbionymi w zwierzęta palami. Jako jedyny w wiosce miał podwójne drzwi, do tego okuwane żelazem. Atleinejr wyczuwał bijącą od owej budowli aurę zwierciadlano podobną do tej z jamy Kiritji. Doprawioną lekkim zapaszkiem mięsa. Oczywistym było, iż była to kaplica, w której modlono się do bogini Gubikowych Moczarów.

Rosły, wytatuowany w jodoki ogr zbrojny w drewnianą tarczę i nabijaną ostrymi kośćmi maczugę przyjął go na szańcu, wysokim ledwo na dwa metry. Byli z nim inni wojownicy, dwudziestu chłopa ściskających maczugi. Obrona iście zamkowa, tylko balist i gara z wrzącą zalewajką brakuje. Dowódca coś tam mu tłumaczył, myśląc zapewne, że chochoł zesłany przez ichnią boginię go słucha. W końcu Atleinejr wskazał na swój pęk talizmanów i złożył wykonany z łyka palec na rozcięciu w mchu, to jest ustach.

Ogr dowódca zrozumiał i zamilkł usuwając się z drogi boskiemu pomazańcowi. Upiór wszedł na szaniec i znieruchomiał w pozie zdobywcy.

 

Stał na szańcu aż do momentu kiedy słońce zaczęło chylić się ku upadkowi a księżyce Szrama i Posłaniec nieśmiało przebijały się na widnokręgu. Szeroka polana przed szańcem była zalana światłem zachodzącego słońca niczym stół ofiarny posoką. Znak, że będzie nieprzyjemnie.

Atleinejr zdziwił się trochę, że łowcy niewolników przybyli pod wieczór, a nie z rana na przykład, ale przybyli.

Spomiędzy rzadkich drzew obwieszonych płatami jemioł zaczęli wyzierać zakuci w szmelcowane blachy żołnierze. Sztywno maszerujący, w wydłużonych na przód morionach, zbrojni w bułaty i łapacze, głównie ludzie. Znalazło się jednak z dziesięć lamii, takoż samo uposażonych, sztywno pełznących na swych wężowych ogonach.

Zaraz po grupie trzydziestu łowców, z lasu wytoczył się ciągnięty przez cztery sapiące nosorożce, wielki czarny blok na szerokich kołach. Naznaczony otworami strzelniczymi, z których wystawały groty bełtów, groźnie się prezentujący, ociężały wóz bojowy. Obrazu dopełniał osadzony na czole wozu rozłożysty herb Frakcji Stali i Rudy, kuty ze lśniącego metalu.

A były to obcęgi trzymające kilof wbity w żyłę złota, całość obwiedziona płomieniami w półkole reprezentującym hutniczy piec. Były jeszcze czerwono-żółte, rycerskie labry pasujące tu jak gobliński szaman na cesarskie salony.

Na dachu wozu pojawił się człowiek w szerokim berecie, grawerowanym kirysie i kryzie ciasno opinającej szyję. Raczej dowódca.

- Stać! - zakomenderował wrzeszcząc - Proszę, proszę... Moje ulubione łyse małpy przyszykowały kolejnego patyczaka. Ej, Ższego, zobacz!

Z głębi wozu na dach wyłonił się potężnie zbudowany osobnik. Naga pierś zarośnięta siwą szczeciną, psi nos, oklapnięte wąskie uszy, piana na kącikach ust oraz grube pazury w miejsce paznokci. Raczej wilkołak.

Nawet z tej odległości Atleinejr mógł dostrzec jak Ższego napina szczękę w szerokim psim uśmiechu, wywala obwisły jęzor i trzęsie się w cichym rechocie.

Skryte za szańcem ogry skuliły się trwożnie ściskając swe maczugi. Nie jak woj swą broń, a jak dziecko przytulankę. Nawet ich kapitan zadrżał na dźwięk imienia wilkołaka.

Owy wilkołak wyskoczył z wozu lądując na grzbiecie jednego z nosorożców. Zwierz zaryczał w bólu. Dalej skoczył między zbrojnych i rozpychając się niekulturalnie ruszył prosto na szaniec. Jednemu lamii nawet nadepnął na ogon. Stanął wreszcie o dwadzieścia metrów od umocnienia, na wprost Atleinejra.

Ższego wyglądał wystarczająco groźnie, dodatkowo jednak zerwał z siebie opaskę biodrową prezentując pokaźną męskość i zawył kucając. Świdrująco i przeciągle niczym rasowy wilczur.

Atleinejr zszedł z szańca i również się zaprezentował, chrobocząc korą i głucho stukając zgięciami wszystkich trzech rąk. Przed jego oczami stanęła mu scena z jego życia, te kilkaset lat temu.

To również był pojedynek. Mierzył się wtedy z pewnym orkiem mieniącym się najlepszym wojownikiem tych stron świata. Jednym zaklęciem posłał go w niebiosa pod postacią krwawej mielonki. Nikt od tamtego dnia nie odważył się wyzwać go na pojedynek. Ojciec był zadowolony.

Wilkołak naprężył mięśnie, bardziej dla siebie niż po to by zastraszyć oponenta. Warczał przy tym i ujadał.

- Sugerowałbym już zacząć, panie Ższego - zaskrzypiał Upiór.

Wilkołak przestał się popisywać i zrobił zdziwioną minę.

- Twoi poprzednicy nie gadali encie.

- Tak właściwie to żaden ze mnie ent. Bardziej golem, ale wątpię by pana to interesowało w tej chwili.

Ższego zaśmiał się donośnie i nagle, jakże podstępnie, ruszył do ataku.

Był szybki, na tyle, że Atleinejr nie zdążył nawet sięgnąć do talizmanów. Wilczur doskoczył w trzech susach skracając dystans do zwarcia. Trzasnęła kora, w powietrze poszły drzazgi a atakujący wzniósł kolejne wycie. Inni łowcy zakrzyknęli sławiąc jego siłę.

Zaraz przed kolejnym ciosem, Upiór uskoczył i na odlew rąbnął konarem prawicy wilkołaka prosto w łeb. Ten co prawda parsknął i nawet wydobył z siebie sporą plwocinę, jednak nic poza tym. Parł bezlitośnie wciąż waląc to pazurami to zaciśniętymi dłońmi. Zwierzęcy szał powoli zaczynał się gotować w wilkołaku.

Upiór może i mógł trzecią ręką dobyć talizmanu, jednak musiał przecież wybrać odpowiedni a nie walić na oślep. Przeklinał w myślach swoje dobre wychowanie kiedy kolejny cios Ższego wyrwał kilka pnączy z podbrzusza.

Wtem coś ledwo zauważalnego świsnęło w powietrzu i strzeliło wilczura w szyję. Ten warknął, szczeknął i opuścił gardę by zwrócić nienawistne spojrzenie na chowającego się za szańcem dowódcę ogrów. Odważny, kamieniami rzucać w wilkołaka.

Atleinejr rzecz jasna wykorzystał ten monet nieuwagi. Ścisnął Ższego za łokcie i uniósł z lekkim wysiłkiem trochę nad ziemię. Czuł jak pod łykiem palców mięśnie wilczura się poddają a stawy łokciowe boleśnie chroboczą. W oczy Ższego wstąpił strach, zawył zajadle i nie mogąc wyrwać się z uścisku godnego enta lub leszego, zaczął przebierać stopami ryjąc szramy na torsie Tabebujnika.

Atleinejr pomyślał, że dobrym pomysłem będzie zrobienie jakiegoś widowiska by na dłużej odstraszyć łowców z Frakcji. Na przykład jakieś nieludzkie zmasakrowanie dowódców i powieszenie wszystkich wokół wioski. Już miał nawet wybrany odpowiedni talizman. Kościany strzęp z symbolem falowanego okręgu i być może żaby.

Machnął trzecią ręką zrywając z łańcuszka talizman, po czym upuścił go delikatnie na głowę wijącego się w panice wilkołaka. W powietrzu rozszedł się potężny basowy grzmot. Kilka kamieni odpadło z szańca, Atleinejra odepchnęło do tyłu. Sam poszkodowany zaś odleciał ze skomleniem o co najmniej dwadzieścia metrów. Turlał się przy tym po ziemi niczym szmaciana lalka.

Kiedy się wreszcie zatrzymał, wyglądał okropnie. Jak uszyty ze skóry wór zapełniony połamanymi gnatami.

Ogry podniosły wrzaski zwycięstwa.

Przedwczesny jak się okazało.

Nim ktokolwiek inny zdążył jakkolwiek zareagować, Ższego poruszył się. Wszyscy zamarli. Wijące się jak macki, pogruchotane kończyny zaczęły się majtać we wszystkie strony w akompaniamencie przeraźliwego skomlenia wilczura, pełnego czystego zwierzęcego cierpienia.

Upiór był co najmniej porażony, ale też poniekąd zafascynowany niezwykłym widokiem. Oto ten wojownik stał się pierwszym śmiertelnikiem od naprawdę wielu lat, który przeżył jego zaklęcie. A może po prostu starożytna magia jaką dysponował była zwietrzała w obliczu współczesnego świata?

Wtem, olśniło go i w myślach przełknął trwożnie ślinę. Pełna regeneracja podczas transformacji likantropicznej. Szansa jeden na milion, że wilkołak będzie posiadał tą zdolność.

Zerwał z łańcuszka kolejny talizman, ale było już za późno. Miejsce pełnego bólu zawodzenia zajęło gniewne wycie w pełni przemienionego wilkołaka. Talizman wystrzelił w ziemię tworząc ostre kolce obsydianu mające obronić Upiora.

Ższego jednak zwyczajnie przebił się przez nie. W wilczej formie był z dwa razy większy, jeszcze tylko palce wskakiwały mu na właściwe miejsca, podobnie twarde jak skorupa futro nie zdążyło zakryć całego nabitego mięśniami torsu.

To była ostatnia szansa na zabicie Ższego. Nie mógł go bowiem opętać, w tym zakresie jego umiejętności nie działały. Bowiem dusza bestii była zbyt odporna na technikę inwazji jaką Upiór dysponował.

Pochwycił zwinnie obsydianowy szpic w momencie kiedy Ższego rzucił się na niego. Wilkołak nie zwracał uwagi na wciąż połamane palce czy wbity między żebra kawałek obsydianu. Rozrywał drewnianego chochoła szczękami jakby ten był z morskiej piany.

- Kurza stopa! Co za potwór - pisnął Atleinejr opuszczając Tabebujnika.

Przed ewakuacją zdążył jeszcze odrzucić pęk talizmanów trzecią ręką, gdzieś za szaniec. Czym prędzej poszybował ku zbrojnym, nie zapomniał bynajmniej o staniu się niewidzialnym. Niczego nieświadomi, wykrzykujący imię wilkołaka w radości, idealnie.

Wleciał w pierwszego lepszego człowieka, tylko na chwilę by dusza nieszczęśnika została wypalona. Uleciał do kolejnego zbrojnego kiedy poprzedni osuwał się na ziemię charcząc jak gruźlik. Problem stanowili tylko lamie, pół elfy, pół węże. W ich ciałach musiał pobyć trochę dłużej ze względu na bardziej prymitywne prądy w ich duszach współgrające z ich częściowo dziką, zwierzęcą powłoką. Trudne to opętywanie.

Plan awaryjny zadziałał. Po zamordowaniu pięciu zbrojnych reszta popadła w popłoch, wtedy Atleinejr wszedł w lamię stojącego na przedzie i po chwili drgawek li jęków zakrzyknął nowymi ustami:

- Ższszego! Tu jesstem, ty niemądry... - nie dokończył, nie chciał bowiem używać cięższych przekleństw, to byłoby zdecydowanie niekulturalne.

Jednak nazwanie Ższego niemądrym podziałało. Wilczur wstał od połamanego w cały świat golema i ruszył ciężkim krokiem na szeregi swoich sojuszników. Widać było wyraźnie, że był nakręcony przemocą. Mięśnie na jego cielsku drgały napompowane krwią. Mięsień między udami również.

Łowcy niewolników przestali się miotać wypatrując czegoś co zabijało ich towarzyszy, otrzeźwił ich widok kroczącego w ich stronę wielkiego wilkołaka. Ktoś wskazał łapaczem na Atleinejra i wrzasnął:

- Sensetosowi odebrało rozum! To jakaś czarna magia!

Kilku chłopa chciało się chyba rzucić na opętanego lamię ale Ższego był szybszy. Rozorał szponami pierś i blachy. Po czym jego uszu dobiegła kolejna obelga, tym razem "kudłacz niemądry". Zawarczał agresywnie i ruszył na wymachującego bułatem człowieka.

Krwawa zabawa w chowanego bardzo szybko wymknęła się spod kontroli. Zaraz po tym jak bułat trafił wilkołaka w pachwinę, ten do reszty popadł w szał. Upiór opuścił człowieka, któremu Ższego wypruł bebechy i oddalił się by wyłapywać uciekających.

Wlatywał w nich i zawracał na wilkołaka by zadawać mu kolejne rany od tyłu. Ku jego radości, kusznicy z wozu walili w Ższego bez ustanku. Podobnie znalazło się kilku odważnych zbrojnych, którzy próbowali unieruchomić wilkołaka łapaczami. Dwóch z nich Ższego podrzucił w górę i w locie rozerwał pazurami.

Upiór więc musiał tylko wypalać dusze tych, którzy chcieli uciec. Wszyscy mają być martwi, tego przecież oczekiwała wiedźma. Dobrze, że nie kazała odstawić Tabebujnika nienaruszonego.

Nie upadło w trawę dużo zwłok, kiedy wilkołak rzucił się na ślepo w kierunku wozu by zagryźć nosorożce. Może były to rogi tych stworzeń, może bełty kuszników a może razy bułatów ostatnich czterech zbrojnych, w każdym razie Ższego oklapł. Martwy, poharatany i rozciągnięty na dwóch zdychających nosorożcach.

- Ja pierdole... Udało się chłopy... - dyszał człowiek z wgniecionym morionem i zalaną krwią twarzą.

- Na Xullu, Ssullera i wszszelkie inne bósstwa mego ludu - zaczął się modlić lamia z drżącymi rękami zaciśniętymi na łapaczu.

- Rzygać mi ssię chce... Tyle razzem przeszszliśśmy - zasyczał kolejny półwąż zginając się w pół.

- Ano, niechaj ziemia wam lekką będzie panowie - oznajmił czwarty, człowiek z porcelanowym uśmiechem.

Nie zwrócili uwagi na ten dziwny komentarz, Upiór więc bez przeszkód odrąbał głowę pochylonego lamii, poderżnął gardło człekowi i samemu został przebity sztyletem drugiego lamii. Chwilę później wszedł w jego ciało i w chaotycznych podrygach ogona trwających kilka minut, biedak skonał.

Upiór chciał już ulecieć do wozu ale kusznicy wyszli mu naprzeciw opuszczając wóz całą siedmioosobową grupą z dowódcą w kryzie na czele. Stąpając wolno po trupach rozglądali się przerażonymi oczami po polanie.

Gdzieś tam w wiosce, ogry już zapalały wieczorne ogniska i śpiewały, zapewne o potędze swojej bagiennej bogini.

- Co tu się stało... Co to za czary były? - nieobecnym głosem spytał rudy kusznik.

- Bagienne szaleństwo. Tyle już tych ogrów zabraliśmy, że w końcu Gubikowe Moczary się zdenerwowały... - odezwał się starszy człowiek.

- Morda w kubeł. Pojebało was? Bagno się wkurzyło, ta, jak chuj. To te zasrane małpoludy! Zatruły czymś powietrze. Idziemy tam, wymordujemy każdego skurwysyna jaki się napatoczy. Zabierzemy szczeniaki i baby, dowództwu się powie, że ten ślimak jebany się napatoczył. Zrozumiano? - pienił się dowódca.

- Tak jest! - chórem odpowiedzieli kusznicy.

I potem padł starszy człowiek, i rudy kusznik, i jeden elf wysoki z trzęsącymi się rękami. I znowu cisza. Tylko harmider w wiosce ma się rozumieć.

Tego było za dużo, dwóch ludzi rzuciło kusze i pognało w ciemny las. Nim sparaliżowany strachem dowódca zdążył coś powiedzieć, stojący przy nim żołnierz wystrzelił w uciekających. Pierwszy bełt trafił w plecy, drugi w kark. Oboje padli coś rzężąc niezrozumiale.

Człowiek w kryzie z rozdziawionymi ustami wpatrywał się w elfa o porcelanowym uśmiechu. Niemożliwym było, by ktoś tak szybko naciągał cięciwę kuszy, nie łamiąc sobie przy tym palców czy zrywając ścięgien. Ten elf w istocie, miał połamane palce.

Dowódca z wrzaskiem potępieńca wbił w pierś podkomendnego dobyty zza pasa sztylet. Atleinejr przewrócił tylko oczami. Już miał jakoś błyskotliwie skomentować sytuację gdy nagle mięso wokół rany zaczęło skwierczeć i autentycznie boleć.

Odskoczył do tyłu mamrocząc o tym, że to boli właśnie.

- Siła nieczysta! - krzyknął człowiek patrząc na swój srebrny sztylet - Demon!

Wysupłał zza pasa kolejną niespodziankę, dwa medaliony religijne. Jeden z symbolem Ducha Wszechświata, Glifa Stwórcy a drugi z wizerunkiem naczelnego boga półwęży, Sullu.

- A ja głupi myślałem, że użyje tej brzytwy na biednym Ższego... Wypędzę cię stąd ty demonie.

- Drogi panie, zapewniam, że wypędzanie nieumarłych jest trochę bardziej skomplikowane - Upiór mówił spokojnym tonem, jednak nerwowe ruchy połamanych palców na cięciwie sugerowały raczej, że boi się zaistniałej sytuacji.

Jeśli teraz ten człowiek wygna go z tego ciała, na przykład przebijając srebrem serce, będzie musiał uciekać się do opętywania ogrów a to pewnie się nie spodoba Kiritji. Ale co innego będzie mógł zrobić? Zbrojnego w święte medaliki nie chciał tykać swoją duchową postacią, można było się przy tym ostro poparzyć.

Nagle drygnął. Przypomniał sobie jedną z wyjątkowo zamglonych części swych wizji. Co prawda, zatopiony Lis oznaczał, że wizje Ojca nie były do końca prawdziwe... Jednak doszedł do wniosku, iż jest to tylko i aż tylko kolejna próba Ojca. A owa zamglona część wizji, tyczyła się wojskowego wrogiego imperium. To całe Frastar może imperium nie było, ale człowiek zdecydowanie należał do struktur siły.

- Może pan odejść. Nie zatrzymam pana - odrzucił tak kuszę jak i tobołek z bełtami.

- Co?

- To co mówię. Wbrew dość brutalnym dowodom, jakie leżą tu wokół, nie jestem żadną zemstą Gubikowych Moczarów. Miałem tylko zapobiec porywaniu ogrów, w ramach zadania na drodze do pewnej ważnej dla mnie rzeczy. Może pan odejść - powtórzył wyrzucając w trawę sztylet jaki wisiał kusznikowi u pasa.

- Co do licha...

Człowiek opuścił sztylet, ale wciąż miał go w gotowości. Stali tak naprzeciw siebie pod światłem księżycowym, a w tle wesoły harmider z wioski. To trwało parę martwych chwil... Aż dowódca łowców niewolników się jakby ocknął.

- Co to ma znaczyć!?

- Że może pan odejść, tak po prostu. Wrócić do domu.

- Do kurwy nędzy! Widzisz ilu przez ciebie straciło życie? Co za zwyrodniałą kreaturą trzeba być by po takiej masakrze silić się na litość? Jesteś jebnięty demonie, skoro myślisz, że się nabiorę.

Atleinejr usiadł krzyżując nogi.

- Prawdę powiedziawszy... To chcę by pan przeżył za względów osobistych. Owszem, nie uwierzy pan, ale i tak panu powiem. Może mi pan mówić Atleinejr.

- Gazkanw herbu Rybitwa. Major armii Frakcji Stali i Rudy - przedstawił się i też usiadł, jakby przyciskany niewidzialnym ciężarem.

- Frakcja... W sensie Frastar?

- Tak, mówi się tak potocznie...

- Wybaczy pan, panie majorze Gazkanwie. Ostatnie pół roku spędziłem w Asztylunie, tamtejsi mało się interesują wielką polityką. To wolne miasto jak się zdaje?

- Tak... Od osiemset trzydziestego, chyba.

- Mniejsza o historię. Wracając, sądzę że może mi pan pomóc w niedalekiej przyszłości. Chodzi o podróż jaką odbywam, konkretnie o następne miejsce w jakie muszę się udać. I wiem, że będzie pan tam... Musi pan tam być, panie majorze. Proszę zatem, by pan odszedł stąd. Proszę też nie bać się Moczarów. Wiem, że pan wydostanie się z nich w jednym kawałku.

- O czym ty mówisz... O co ci chodzi szaleńcze? Pojebany demonie!?

- Żaden ze mnie demon panie majorze. Jestem za to upiorem. Tak, Upiór to dobre słowo. Zaznaczam znów, przeżyje pan jeśli zdecyduje się stąd odejść. To musi się tak stać.

Chłód wieczora otulił ich kłującym kocem. Ogry dalej harcowały wokół ognisk krzycząc w niebogłosy.

- To... To miejsce, o którym mówisz. Gdzie mam niby być po straceniu całego oddziału? Gdzie wyśle mnie dowództwo?

- Tam gdzie muszę zmierzać po zakończeniu swych spraw na Moczarach. Do Kanionu Rzengkma.

Szczęka majora Gazkanwa opadła.

- Skąd możesz wiedzieć o tym miejscu... Skąd...

- Z wizji, panie majorze. Idę tam, gdzie mnie kierują. To mój cel. Moja powinność. I zaręczam pana, jeśli będzie pan współpracował, zostanie pan kimś więcej niż tylko majorem - zrobił pauzę by przywołać w myślach to co mówił do niego w wizjach - Generałem generałów, jerenałem jerenałów. Dowódcą armii największego władcy Jgendonwyryru... Znaczy się, Archipelagu Tatrosa.

- Cyrograf z demonem. Jak w elfickich bajkach - major pociągnął nosem wdychając smród zaczynającego się rozkładu - Sam nie wiem czemu... Ale... Tak, odejdę. Wierzę ci, demonie.

Atleinejr wstał po czym podał połamaną dłoń Gazkanwowi by pomóc mu s wyprostowaniem zmarzniętego ciała. Przyjacielsko złożył niepołamaną dłoń na barku majora.

- Spotkamy się niedługo, w Kanionie. A dowództwu powiesz o ślimaku.

Gazkanw roześmiał się, głucho i bez przekonania.

- Wiele można zwalić na tego skurwysyna.

I powolnym krokiem ruszył w ciemny las. Zaczarowany przez słowa Upiora zwanego Atleinejrem. Upiór owy nie powiedział mu, że samotna, nocna przeprawa przez Gubikowe Moczary nie skończy się całkowicie dobrze. Rozmarzony major nie musiał tego wiedzieć.

 

Kiedy wkroczył na główny plac wioski niosąc odciętą głowę wilkołaka w łapaczu, wywołał niesamowite zamieszanie. Ogry zapewne myślały, że obrońca zesłany przez boginię poległ zupełnie. Ale oto powraca, w innym ciele lecz z tym samym naszyjnikiem pełnym kościanych talizmanów. Wilczy łeb czym prędzej przybito nad stajnią łuskowatych kucy, pewnie miała przynosić szczęście czy coś.

Kilka wyraźnie pijanych w sztok ogrzyc chciało zaciągnąć Atleinejra do tańca wokół ogniska a jeszcze inni biesiadnicy podstawiali mu pod nos lokalne specjały, twarde jak kamień podpłomyki i beznogie chrabąszcze.

Zostawił ogry samym sobie i usunął się między chaty z dala od ognisk. Nastawił porządnie palce w dłoni. Ścięgna nadal były naderwane ale to nic. Tylko rana po sztylecie lekko jeszcze piekła. Zadanie było wykonane, teraz trzeba było wracać.

Ale zanim to miało nastąpić, musiał zajrzeć do kaplicy Kiritji. Po prostu musiał.

Szybkim krokiem skierował się do strzelistego budynku, wszedł po wiklinowych schodkach, chwycił za klamki z pęków łyka i rozwarł wrota wkraczając do środka.

Wnętrze kaplicy było raczej mroczne i śmierdzące przeleżałym mięsem. Prócz dość minimalistycznych wyobrażeń rogatych postaci kobiecych pokrywających ściany, kaplicę zdobił ołtarz.

Składał się on z drewnianej figury nagiej kobiety. Rogatej, obleczonej w kolce i z dużą liczbą rozwartych ust, które w niższych partiach bożka przechodziły w żeńskie narządy rozrodcze. Kiritja.

Zaś u stóp figury, na piedestale z bali, leżał ogr bagienny. Atleinejr nie miał ochoty zgadywać czy mężczyzna żyje czy już na szczęście odszedł z tego świata. To dlatego, że wyglądał paskudnie. Oczy przykryte bielmem, skóra sucha jak pergamin, gnilny grzyb osadzony pod paznokciami. A tors rozpruty, jakby do środka wsadzić rosomaka ze wścieklizną.

Z owego rozprutego torsu coś wyrastało, wzbijało się w górę, chwiało się niczym drzewo na wietrze. W istocie, makabryczna wyrośl mająca swoje początki w pomarszczonych trzewiach ogra, wyglądała jak drzewo.

Kanciaste, smoliście czarne i może nawet ożywione drzewko-horror z kwiatostanem będącym zapienionymi, jasnopomarańczowymi embrionami więżącymi jakieś powykręcane kreatury. Ta sztywna konstrukcja sięgała przeszło dwóch metrów wysokości i półtorej metra szerokości.

Gdyby mocno przymknąć oczy, można by faktycznie wziąć to coś za drzewko. Skromną jabłonkę o zaskakująco dorodnych owocach, wciąż jednak wyrastałaby ta jabłoneczka z krwawej ofiary dla bagiennej wiedźmy.

Upiór z rozmachem pstryknął palcami.

- Ależ oczywiście. Dziwię się, iż przedtem na to nie wpadłem! Modliszki kiritja. Ach, biedne ogry, pewnie mają to za jakieś wniebowstąpienie czy...

Urwał, gdyż coś jakby włócznia przebiła jego nową elfią głowę. Przypomniał sobie bowiem, na czyim łożu, na czyich udach spoczywała czyja śpiąca łepetyna.

- Na krowie kopytko - zaklął.

Jak wystrzelony z katapulty pobiegł do stajni. Porwał jednego z gadzich kucy i pognał na ujadającym zwierzu wprost do wiedźmy Kiritji.

Ogry żegnały go rzucając orzechy i wyjąkując modlitwy. I bawili się dalej.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (11)

  • Burton The Scribe ponad rok temu
    Pozwolę sobie popełnić takie pytanie. Bo sam dobrze wiesz, że to nie jest jakieś tam opowiadanie, tylko cholerny majstersztyk. Ile czasu zajęło Ci szlifowanie wszystkich detali? Bo chyba nie napisałeś sobie tego od tak, z głowy? To by było nie możliwe... Nawet Atleinejr nie dał by rady ?
  • Wieszak na Książki ponad rok temu
    Po pierwsze, twój komentarz to chyba największa pochwała jaką dotąd dostałem, "cholerny majstersztyk".
    Po drugie, SPOKOJNIE SPOKOJNIE, ja to bym się aż tak nie zapędzał! Wiele rzeczy mogłoby być lepiej zrobione, inaczej napisane i poprawione. Na koniec dnia, to jest opowiadanie wrzucone do Internetu.
    Po trzecie, pierwszy rozdział, co do którego myślę, że lepiej by było nazwać w sumie prologiem, ale mniejsza, wylądował na Wattapdzie gdzieś na początku października. Tam jak na razie jest cały pierwszy akt (7 rozdziałów + 1 drugiego aktu), ALE, tutaj wrzucam bardziej upudrowane wersje, pierdoły takie jak inne słowa w paru miejscach, na wattpadzie też poprawiam to co mi zgrzytało. Kosmetyka głównie.
    A po trzecie, jeśli rozchodzi się o świat w jakim wszystkie te wypadki się toczą, to jak i każdy fan fantastyki, post apo i sci fi, mam w głowie ten "straszny i naznaczający piętnem ciężar" w sensie autorskie światy. Nieskromnie powiem, że to akurat nie jest sprint kilku miesięcy a na chwilę obecną, łącznie z 2023, z sześciu nawet lat, ale pamięć mnie może potężnie mylić.
  • Burton The Scribe ponad rok temu
    Wieszak na Książki Może mogło by być lepiej, ale nie jestem pewien gdzie. W każdym razie po przeczytaniu tego, zwątpiłem, czy kiedykolwiek będę tak potrafił wciągnąć i omamić czytelnika. I po trosze się załamałem tym, co chwilowo sobą prezentuję. Jestem Twoim fanem człowiek
  • Wieszak na Książki ponad rok temu
    Burton The Scribe powiem tak : nie słódź mi bo się przekręcę. Ale na poważnie, dzięki wielkie za ciepłe słowa
  • Burton The Scribe ponad rok temu
    Wieszak na Książki ale zaraz, czy dobrze doczytałem, że sześć lat? Bo dopiero przetrawiłem co tam wyżej między słowami padło
  • Wieszak na Książki ponad rok temu
    Burton The Scribe tak na oko to mniej więcej tyle od kiedy coś tam coś tam, zacząłem dłubać. Na pewno w 2015/2016 pierwszą mapę wyrysowałem. Zabawne to było, takie ni to Śródziemie ni Myrthana (to z Gothica) XD. Nie mam tego papieru, a szkoda. A tak to w ramach hobby robiłem bazgroły różnych potworów, mapy wysp i jakieś opisy dziwów. Przez ten czas się uzbierało tych notatek i "szkiców" tyle, że w październiku 2022 wreszcie się przełamałem
  • Burton The Scribe ponad rok temu
    Wieszak na Książki no wiem, że podszyte Gothikiem, też się zagrywałem na śmierć jako nastolatek. No sześć lat to rozsądna ilość czasu.
  • Burton The Scribe ponad rok temu
    Wieszak na Książki aaa właśnie, przypomniało mi się coś jeszcze. Krew mnie zalała jak przeczytałem o wiedźmie w kapeluszu z grzyba na głowie. Sam chcę wprowadzić u siebie podobną postać, ale dopiero za kilka rozdziałów. Przy czym tu nie będzie to ściągany kapelusz, a zrośnięta z głową struktura. Tak więc chciałbym uczciwie zaznaczyć, że to nie będzie plagiat. Mam to w głowie od prawie miesiąca ?
  • Wieszak na Książki ponad rok temu
    Burton The Scribe nie ma problemu
  • MKP ponad rok temu
    Burton The Scribe
    Tak, tyle trwa
    Ja już trzy lata majstruje swoje Domeny a jeszcze mi brakuje sporo do kunsztu kolegi
  • MKP ponad rok temu
    Elegancko opisane: płynie się przez tekst:) Wszystko tworzy unikatowy klimat tych moczarów, aż ciarki po plecach przechodzą.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania