Autobiografia, rozdział: Maciek z Klanu napierdala na dekach

Ukraińcy podrzucili mnie na jakąś wioskę za Kaliszem. Zaczynało się ściemniać.

Nie wiedziałem, czy ruszać na Wrocław, Katowice, czy Ołomuniec. Nie wiedziałem,

gdzie jestem. Plan minimum był prosty - znaleźć swój rów i iść spać - możliwie

daleko od zabudowań, bo nie lubię się nad ranem tłumaczyć lokalsom, skąd w rowie

się znalazłem. Po drodze zaczepiłem kilku ludzi, po raz pierwszy bodajże w życiu

zadając najprostsze z możliwych pytań o kierunek - gdzie jest południe?

Czułem się już wówczas, mimo, że trzeźwy, jak kombo najebanego Forresta Gumpa

z najebanym Indianą Jonesem, ale apogeum tej mikstury osobowości miało dopiero nadejść.

Był wieczór Wielkiej Soboty, a mój mesjanistyczny odpał właśnie zaczynał przyspieszać.

Zacząłem sobie wyobrażać, że właśnie nadchodzi nieśmiertelność wszystkich istot.

Piekło i niebo - owszem, będą istniały, ale tylko na takiej zasadzie, że chujowi ludzie

będą na przykład strącani w jakąś przepaść i ich zadaniem - zapłatą za grzechy, będzie

się z niej wygrzebać. Łamane kości, choroby, czy inne uszkodzenia ciała miały przetrwać

jako zapłata za niegodziwość. Osobą decydującą o tym kto wpada, a kto zostaje i

kopiącą upadłe dusze w dupę celem strącenia miałem być oczywiście ja sam.

Szedłem, szedłem bardzo długą prostą drogą w poczuciu, że jest to droga na tron

jedynego sprawiedliwego kopacza w dupę, że nad ranem czeka mnie wielka feta

i impreza, jakiej świat jeszcze nie widział, na której spotkam wszystkich mi przyjaznych,

ale i tych, którzy będą chcieli wykupić się od mroków czeluści ostatnim dobrym uczynkiem.

Ryj mi się cieszył, ale tryby w nogach coraz bardziej skwierczały i odmawiały posłuszeństwa.

Porzuciłem w jakiejś kolejnej wiosce drogi stosunkowo tablet rysunkowy wraz z plecakiem

legendarnego podróżnika - Konia. Wlazłem w las. Czasem wydawało mi się, że widzę kształty

podkulonych wiedźm - wysłanniczek Zapomnianej, czasem miałem przeczucie, że zaraz

zza drzewa wyskoczy Koniu z jakąś śmieszną onomatopeją na ustach.

Świat relacji damsko-męskich spłaszczył mi się do stereotypów - od wiedź spodziewałem się

pierdolnięcia patelnią, a w Ołomuńcu - bo tam ostatecznie zdecydowałem pokierować kroki,

spodziewałem się majstrów oblewających mnie i siebie hektolitrami piwa.W twarzach mijających

mnie z rzadka kierowców osobówek próbowałem rozpoznać kumpli, spotkanych barmanów lub policjantów

- po wrocławskich przygodach jakoś łatwo było mi ich wrzucić do jednego wora.

Światła za mocno biły jednak po oczach, żebym był w stanie zobaczyć za szybą cokolwiek.

Nie wiem, jak długo maszerowałem, ale czułem, że jestem coraz bliżej.

 

Impreza, na którą dotarłem zaskoczyła mnie. Pierwsza była ciemna struga biegnąca wzdłuż asfaltowej

drogi przez sam jej środek. Wlazłem w końcu w teren zabudowany i od razu zacząłem

rozpoznawać znaki ingerencji moich znajomych - budynek, który zwrócił moją uwagę

przypominał z zewnątrz hangar - od razu pomyślałem o Franku i Konstancji. Po minięciu go,

stanąłem przed jego wrotami - przedziwna konstrukcja z desek i halabard od razu przywołała

mi na myśl Michała, Jana i Wasyla. Zacząłem rozglądać się dokoła. W końcu spojrzałem pod siebie.

W asfalt przy wrotach wkomponowana była płaskorzeźba przypominająca mnie najebanego, leżącego

twarzą do jezdni z butelką i puszką w ręce. Tylko puszka była faktycznie puszką - cała reszta

wykonana była z krowiego łajna. Parsknąłem śmiechem. Struga, od której zaczęła się ta farsa

prowadziła do, a raczej z tyłka płaskorzeźby. Nieopodal również na asfalcie ktoś wykreślił okrąg

popularnym od jakiegoś czasu wśród artystów ulicznych (wśród których miałem przecież znajomych)

trikiem polewania wodą - może w tym wypadku był to olej - nie chciało mi się sprawdzać. Albo impreza

zaczęła się beze mnie, albo to tutaj zacznie się feta. - pomyślałem. Od czasu do czasu wydawało mi się,

że słyszę szemranie trudnych do rozpoznania głosów. Grają ze mną.

 

Siadłem w końcu na asfalcie na środku koła.

 

-Dobra, kurwa. Jak ktoś chce przeprosić, to teraz jest okazja! Czekam! - krzyknąłem, mając na myśli

w pierwszej kolejności Zapomnianą, a zaraz potem trójcę mojej najbliższej rodziny.

Przez chwilę miałem wrażenie, że mój głos został elektronicznie wzmocniony, że gdzieś w okolicy

są skierowane na mnie mikrofony, ale odpowiedziała mi tylko cisza.

-Jest szansa! Pierwsza osoba, która wylezie dobrowolnie nie dostanie kopa na ryj! - grzmiałem

z umiarkowanym bananem pod nosem.

Nic.

-Michał! - zmieniłem płytę wywołując po kolei tych, których obecność na imprezie wydawała mi

się niemal pewnością.

-No ja ne wim. - usłyszałem w końcu głos najebanego jakby Michała.

-Jan! Wasyl! - Nic.

We wrotach szpary były na tyle duże, że mogłem się spokojnie przecisnąć, ale zbyt wieloma

pułapkami uraczył mnie w życiu mój kuzyn - Krzysiek, żebym próbował tam wleźć najprostszą

z możliwych dróg.

-Wyłazić! Wszyscy! - krzyczałem.

-Rozstąpi się ziemia wzdłuż tej strugi gówna, którą tu tak misternie wylaliście i zlecicie w otchłań

absolutnie wszyscy!

Zajrzałem do środka - tam tylko krowy, ale co jakiś czas zdawało mi się, że słyszę szepty

i widzę cienie przemykających na kuckach ludzkich sylwetek.

Przyjrzałem się dokładnie konstrukcji wrót. Były z tych samych farbowanych na zielono desek,

z których robiliśmy z majstrami dach w Jihlavie. Wyglądało na to, że jak walnę pare razy w oparte

o nie luźno stojące dechy i halabardy wrota runą na ziemię. Pierwszą deskę wywaliłem moim

syntezatorem kasjo, cały czas czujnie rozglądając się dokoła. Kolejne wybijałem już tą pierwszą -

- ryzyko zniszczenia kasjoka było za duże. Praca szła dość mozolnie, bo choć robota była prosta,

cały czas spodziewałem się ataku watahy ludzi, która obskoczy mnie i będzie próbowała spuścić

mi solidne lanie. Trzeba było też uważać na pułapki - plujki, zapadnie, wrota walące się na łeb.

Zrobiłem przerwę. Wróciłem do początku budynku - mur wysoki na jakieś 3 metry utrudniał wlezienie

drugą stroną, ale wspiąłem się na tyle, że udało mi się za niego zerknąć. Wrota otwarte i krowy, krowy,

krowy. Zlazłem. Po drugiej stronie ulicy była brama z tabliczką - Ośrodek Pomocy Społecznej.

Parsknąłem. Naciskam przycisk dzwonka:

-Dobry wieczór, czy tu jest dzisiaj jakaś impreza?

-Nie ten adres.

Kombinowałem, czy da się przeleźć przez mur ośrodka, ale też bezskutecznie.

Wróciłem do bramy, cały czas, słysząc z różnych kierunków wzmacniany elektroniką głos mojego brata, informujący o tym, gdzie się w danym momencie znajduję - obstawiałem, że cały teren jest monitorowany. Zacząłem w końcu skradać się do mniejszej bramy, w miejsce, z którego najprawdopodobniej najpierw wydobył się głos Michała, a potem zaczęły dobiegać mnie szepty - rozpoznawałem głosy mojego brata i kuzyna. Nagle skrzypnięcie. Odwróciłem się natychmiast w jego kierunku, gdzie wcześniej zobaczyłem furtkę prowadzącą do jakiejś dyżurki przyklejonej ścianą do hangaru. Człowiek. Na oko starszy wieśniak w kaszkiecie. Zignorowałem obrazek, kontynuując skradanie. Kiedy byłem już u mniejszej bramki i chciałem zajrzeć do środka znowu usłyszałem skrzypnięcie - tym razem tuż za moimi plecami. Odwróciłem się w ułamku sekundy biorąc jednocześnie zamach dechą, którą trzymałem w rękach i wydawało mi się, że przez moment widzę zamykającą się, obrośniętą trawą klapę. Zmacałem trawę w poszukiwaniu krawędzi - nic. Rozejrzałem się dokoła. Ktoś zdążył zawinąć moje kasjo. Zrobiłem kilka kroków w tył i nagle usłyszałem szepczący lament mojego kuzyna - jego struny głosowe rezonowały już na tyle mocno, że byłem w stanie stuprocentowo rozpoznać jego głos. Zaczęła się około 15-minutowa mantra:

-Widział to! Nie wierzę, on to widział! Skurwiel to widział! Nie wierzę!

Nie wiedziałem, czy chodzi o klapę, czy o starszego człowieka, ale obstawiałem, że o oba.

Po dziesięciu minutach zacząłem się już nudzić:

- Dobra, Krzysiek, daj te swoje smuty na loopa, dodaj bit i masz już początek kawałka.

Cisza, a potem szept:

-I jeszcze mnie skurwiel słyszy, nie wierzę. Nie wierzę!

Znowu długa cisza, której towarzyszyło tylko moje szperanie po pobliskich krzakach i trawach w poszukiwaniu innych klap do podziemia. Kiedy zaczynałem już tracić rezon i uznałem, że najbardziej chytry będę, kładąc się spać w pobliskim rowie coś pierdolnęło spod ziemi - był to srogi bit+emce:

-IDZIE TU, IDZIE TU, SKURWIEL, SKURWIEL! ZBLIŻA SIĘ, ZBLIŻA SIĘ, SKURWIEL, SKURWIEL! - po bicie obstawiałem, że gra Norbert, na mikrofonie na stówę był Krzyś - Krzyś darł mordę, głos tłumu odpowiadał wzmacniany echem ścian.

 

Tydzień wcześniej Krzysiek zaproponował mi projektowanie plakatu na imprezę charytatywną, który

przedstawiać miał Maćka z Klanu grającego na dekach. A że sam często byłem Maćkiem z Klanu

nazywany (jak pewnie wszystkie polskie Maćki), uznałem, że to już bankowo ta właśnie impreza

na moją cześć, na którą paradoksalnie nikt nie chce i nie zechce mnie wpuścić. Technochóry aniołów

grają i śpiewają na moją cześć, a ja na parkieta nie mogę wleźć. Koledzy.

 

-Maciek, chodź już. - usłyszałem w końcu dobiegający mnie gdzieś z poziomu naziemnego przyjemny żeński głos.

-A kto mówi? - wytężyłem słuch, żeby odpowiedź naprowadziła mnie na kierunek.

-Sabina.

Bieg, Morderczy bieg w stronę jej głosu. Jeb - trzaśnięcie. Cisza. Stanąłem przed dużym banerem znajdującym się w połowie obiektu, który przysłaniam drewniane, pomalowane na biało drzwi. Nie pomógł zaimprowizowany z patyka łom, tłuczenie, kopanie, drapanie. Zamknięte na twardo. W okolicy żadnych zamaskowanych klap. Pewnie to był tylko odpowiednio osadzony głośnik. Chuj, włażę przez ścianę. Najpierw dla zmyły morderczy bieg do wrót z drugiej strony, powrót tym samym tempem i wspinaczka. Udało się. Jestem okrakiem na murze. Krowy, krowy, krowy. Pierwsza ruszyła w stronę wyjścia łypiąc na mnie niepewnie. Przeskoczyła przez placyk pod zadaszenie po jego drugiej stronie. Potem kolejne - jedne patrzyły na mnie przestraszone, inne z wyczuwalną wrogością. Nagle skrzypnęły wrota większej bramy, zobaczyłem dłoń trzymającą za klamkę. Krowy zaczęły kupą truchtać przez placyk. Postaci ludzkiej nie zobaczyłem. Przebiegła ich około setka, kilka zostało w środku. Choć światło wewnątrz hangaru świeciło, był on na tyle długi, że trudno mi było ocenić, czy to aby na pewno tylko krowy - historia czeskiego brygadzisty Johana o tym, że na wioskach weterynarze potrafią, nacinając bykowi wora, zmieniać tzw. kąt wzwodu chuja, umożliwiając jego przebywanie w stadzie krów, a uniemożliwiając inmisję robiła swoje. Przez środek obory biegła na szczęście przegroda, przez którą w razie szarży byka mogłem - jak wierzyłem - przeskoczyć. Szedłem spokojnie, ostrożnie. reszta krów - głównie w zagrodach wyglądała na zajęte sobą, wyluzowane. Przelazłem tak całe wnętrze, wyskakując zabarykadowanymi częściowo dechami i halabardą wrotami. Nic. W oborze było za dużo siana i nieczystości, żeby chciało mi się to wszystko przerzucać w poszukiwaniu klapy do podziemi. Znowu zacząłem się szwendać po okolicy.

-On jest naprawdę dobry, nie spodziewałem się. On jest naprawdę zajebisty - dobiegły mnie znowu głosy gdzieś z oddali.

-ON JEST NAPRAWDĘ ZAJEBISTY! ON JEST NAPRAWDĘ ZAJEBISTY! - didżej, emce, tłum, podchwycili nowy wątek imprezy. Uśmiechnąłem się triumfalnie, czując jednocześnie, że moje pomysły na wdarcie się do środka nieubłaganie się kończą.

 

Ostatni sprawdzian i idę spać.

 

Pozostała furtka i wieśniak. Gdy podszedłem do miejsca, w którym ostatni raz widziałem wieśniaka krzątał się po podwórku po drugiej stronie ogrodzenia.

-Dobry wieczór. - pozdrowiłem przyjacielsko. - Czy jest tu dzisiaj jakaś impreza?

-Nie, nie ma.

-Dobry jesteś, ale znam lepszych. - syknąłem prowokacyjnie, na temat jego zdolności aktorskich.

-A Ty czego tutaj szukasz?

-A Ty czego tutaj szukasz? - powtórzyłem jego pytanie, ale tak modulując głos, żeby wkurwić go możliwie najmocniej.

-O TY CHUJU! - jego reakcja przeszła moje najśmielsze oczekiwania. - O TY CHUJU! JAK CI ZARAZ PSIKNĘ GAZEM

PO RYJU! - szybkim krokiem udał się do dyżurki.

Postanowiłem poczekać do momentu, kiedy z dyżurki wylezie - był dość otyły, dzieliła nas furtka, a chciałem wiedzieć, przeciwko jakiemu sprzętowi będę zaraz wypierdalał. Zdumienie, strach, uznanie. Widły.

-O KURWA! - zdążyłem wrzasnąć przed kilkusetmetrowym sprintem.

Miałem wrażenie, że goni mnie długo swoim niespiesznym, ale niezłomnym tempem - co jakiś czas obracałem się za siebie, a latarka była bliżej i bliżej. W końcu wymiękł.

Zdało mi się, że to już może nie on, że to Krzysiek i Łukasz lezą za mną wołając, że koniec hocków-klocków i idziemy pić, przy okazji prowadząc konwersację o tym, że Heńka nikt tak dawno nie zdenerwował, z respektem wypowiadając się o moich zdolnościach wkurwiania ludzi. Nie wierzyłem im, ale w końcu ruszyłem w drogę powrotną do wrót skacząc po rowach i chaszczach, ale latara skierowana ciągle w moją stronę gdzieś z okolic wrót skutecznie śledziła moje ruchy. Gdy byłem jakieś 50 metrów od niej zgasła nagle i już się nie zapaliła. Podszedłem ostrożnie do wejścia. Wrota były otwarte, a wieśniak na drabinie coś przy nich majstrował.

-Może pomogę? - zapytałem przyjacielsko, nie czując już zupełnie wcześniejszego stresu.

-O TY CHUJU! - sprint runda druga. Zacząłem myśleć o wywabieniu go i obejściu w jakiś sposób, ale gęsta zabudowa zupełnie na to nie pozwalała.

Za trzecim podejściem wydawało mi się, że przy bramie między snopami światła latarki zamajaczyła postać Norberta.

-Norbert! - krzyczę. - Daj już spokój! Kończmy to!

-JA CI DAM, CHUJU, NORBERTA! - ku mojemu przerażeniu wieśniak zaczął się ładować z widłami na rower - składak swoim niespiesznym, ale i niezmiennym tempem skrzypienia - U-I! U-I! U-I! - odbierał mi stopniowo chęć do ucieczki. Byłem zmęczony. Miałem dość. Zatrzymałem się. Kiedy latarka świeciła mi w ryj z odległości 10 metrów, a zęby wideł zaczynały nieprzyjemnie przeginać się w moją stronę, powiedziałem zupełnie spokojnie:

- Nie boję się Ciebie, chuju.

Zadziałało.

-O TY CHUJU! DZWONIĘ NA POLICJĘ.

-Dzwoń.

Wrócił pod bramę i coś tam produkował do słuchawki.

W tym czasie normalność zaczynała mi już chyba pukać do głowy, bo uznałem, że ani nie chce mi się gadać z policją, ani imprezować. Wylazłem z wioski przy dźwiękach dudniących nie wiadomo skąd:

-WIEJE STĄD, WIEJE STĄD, SKURWIEL, SKURWIEL!

po czym położyłem się w pierwszym lepszym rowie na mokrej trawie. Chłód budził mnie w nocy wiele razy, ale ostatecznie wstałem razem z pierwszymi promieniami słońca przy akompaniamencie dzwoniących z zimna zębów. Tablet. Wracam po tablet. Złapałem stopa, który przewiózł mnie przez las do sąsiedniej wioski, ale na ławce przystanku, na którym porzuciłem tablet i plecak były już tylko dwie puste puszki po piwie.

 

Bóg zmartwychwstał. Żule niestety też.

Średnia ocena: 2.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • NihiluśSmurf 17.02.2019
    Potem może poprawię wersyfikację i treść. Tera idę żyć.
  • Nuncjusz 17.02.2019
    Dobre, ale kurwa edytuj to, bo źle się czyta

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania