Historia Voxanne 1.

27 października 1891 roku, Londyn, Anglia.

 

Niebo było granatowe, gwiazdy były jasne i bardzo dobrze widoczne, wydawały iskrzyć się w ciemnościach, a okrągły księżyc oświetlał ulice swoją perlistą poświatą. Uwielbiałam patrzeć na Londyn nocą. Był mglisty i tajemniczy, jak zaczarowany. Ludzie przemykali ciemnymi uliczkami w poszukiwaniu uciech, schronienia czy bezpieczeństwa.

- O czym myślisz?- spytała Sophie, szczotkując mi włosy.

Wzruszyłam ramionami.

- O gwiazdach.

- Wiesz, że podobno w Afryce są całkiem inne? William mówi, że świecą na czerwono.

Uśmiechnęłam się pod nosem. Moja kuzynka była naiwna.

- Nie powinnaś wierzyć we wszystko co powie ci Will. Gwiazdy w Afryce świecą tak jak nasze i są równie piękne.

- Skąd wiesz? Przecież nigdy nie opuszczałaś Anglii.

Oczywiście.

Przywołałam wspomnienie gorących plaż pięknej Turcji, owoce morza jedzone w florenckiej restauracji i zorzę polarną na Islandii. Chciałam znów odwiedzić te miejsca, oczarowały mnie, ale teraz miałam inny cel. Planowałam podróż do Australii, chciałam zobaczyć te wszystkie zwierzęta na własne oczy.

- Słyszałam opowieści podróżników. Wiesz, że ojciec Katherine podróżuje.

Katherine była moją najlepszą przyjaciółką, potrafiłyśmy spędzać całe dnie razem. Przynajmniej kiedyś tak było. Teraz zbytnio pochłonął ją świat śmietanki towarzyskiej i nie miała czasu na taką mnie.

- Ser Beckett też podróżuje.- powiedziała porozumiewawczo.- Mówi się, że zwiedził całą Afrykę. Szkoda, że postanowił zaniechać podróży.

Był głupcem. Westchnęłam.

- Jutro ci się oświadczy, prawda?

- Twoja mama tak sądzi.

- Czy to nie cudowne?- spytała rozmarzona.- Jest przystojny, silny i bogaty oraz taki czarujący!

Wywróciłam oczami. Bogowie, litości.

- Tak jest. Każda kobieta chciałaby takiego.

- Czy ty sobie drwisz, Voxy? Nigdy nie umiem odróżnić kiedy to robisz, a kiedy mówisz na poważnie.

- Prawdziwa dama nie drwi sobie, Soph.- odparłam.

Moja kuzynka roześmiała się.

- Teraz na pewno żartujesz.- odłożyła szczotkę na stolik i usiadła na kanapie obok mnie.- Masz takie śliczne włosy. Szkoda, że ja takich nie mam.

Omiotłam moją kuzynkę szybkim spojrzeniem. Sophie Diane Blunt miała szesnaście lat i proste, miedziane włosy oraz bursztynowe oczy. Była niska i szczupła z rumianymi policzkami i zadartym nosem. W tej chwili miała na sobie białą koszulę nocną do kostek z długimi rękawami, zdobioną przy dekolcie złotymi nićmi. Była córką mojej ciotki, a młodszej siostry mojej mamy. Ciotka Diane i jej mąż Charles zajęli się mną po śmierci moich rodziców. Ich powóz spadł z klifu do morza, gdy miałam cztery lata.

- Ty też masz piękne włosy, Sophie.- powiedziałam.

Dziewczyna nieśmiało się uśmiechnęła, a potem drzwi się otworzyły i do pokoju wbiegł jej młodszy o pięć lat brat, William Alexander Blunt. Chłopiec był wysoki jak na swój wiek. Oczy miał bursztynowe jak jego siostra i ojciec, ale włosy miał po matce, czarne. W ręce trzymał drewniany miecz.

- Gińcie, szczury lądowe!- krzyknął po czym mieczem dźgnął fotel.

- William!- krzyknęła Sophie.

Ja zaśmiałam się, rozbawiona.

- Ile ty masz lat? Zachowujesz się jak… Jak dzieciak!

- Odezwała się dorosła.- pokazał jej język.- Mądrzysz się tylko i… Dorożka!

Podbiegł do okna, a ja spojrzałam przez szkło. Rzeczywiście, przed naszą kamienicą zatrzymał się powóz z którego po chwili wysiadła ciotka Diane.

- To mama! Ciekawe czy przywiozła mi tą książkę o piratach…

I tyle go widziałyśmy. Sophie wzniosła oczy ku niebu, jakby pytała się Boga za jakie grzechy ma takiego brata. Ja jedynie się uśmiechnęłam pod nosem. Bawiło mnie to ich przekomarzanie się. Usłyszałam jak drzwi frontowe zatrzaskują się, kilka okrzyków i podziękowanie Willa, a potem kroki na schodach. Po chwili ciotka Diane stanęła w progu mojego i Sophie pokoju.

Diane Julie Blunt z domu Westreling miała czterdzieści jeden lat. Była dość pulchną kobietą o szaro-zielonych oczach po swojej matce, a mojej babci, Anne Westerling i czarne, upięte w ciasnego koka włosy. Twarz miała okrągłą, delikatnie naznaczoną zmarszczkami, usta wąskie, miała na sobie swoją wyjściową, oliwkową suknie i czarny płaszcz. Jej mina była grobowa, a ja wiedziałam, że coś się stało.

- Załatwiłaś wszystko, mamo?- spytała Sophie, uśmiechając się.- Dobrze, że wróciłaś. William był nieznośny.

- Sophie, idź proszę zanieść ojcu herbatę do gabinetu. Te dokumenty tak go pochłonęły, że pewnie zapomniał o piciu.

Charles Blunt, czterdziestosiedmioletni mąż ciotki, był bankierem i często przynosił pracę do domu. Sophie pokiwała głową i bez słowa wyszła z pokoju. Diane zamknęła za nią drzwi. Wiedziałam, że coś się stało i zapewne bezpośrednio dotyczy to mnie, więc przybrałam neutralną minę.

- Sprawunki się udały, ciociu?

- Tak, załatwiłam wszystko co miałam załatwić. Spotkałam też panią Cerran.

-Doprawdy?

Pani Cerran, Lydia Cerran, była matką Katherine.

- Owszem. Rozmawiałyśmy chwilę, pytałam się czy nie przeszkadza jej, że tak często u nich przesiadujesz.

Niech mnie piekło pochłonie..

- Ale pani Cerran nie miała o niczym pojęcia. Wyjaśnij, Voxanne!

Głos ciotki był groźny, a ja sama wiedziałam, że jest wściekła, choć próbuje nad sobą panować.

- Ciociu, ja…

Jakieś kłamstwo na szybko.

- Czekam, Voxanne.

- Zdenerwuje cię to.

- Ja już jestem zdenerwowana, moja droga panno! Okłamywałaś mnie i wuja od miesięcy!

- Spacerowałam po Londynie.

Po Azji, Europie i Ameryce też, ale to szczegół. Ciotka wydawała się zaskoczona.

- Proszę?

- Spacerowałam po Londynie. Wiesz, że uwielbiam spacerować. Chodziłam sama, nie raz po nocy, więc dlatego wymyśliłam tą bajeczkę, że spędzam czas z Katherine, abyś mi nie zabroniła tego robić.

Ciotka przez chwilę milczała.

- Masz rację. Zabraniam ci tego robić! Co ci strzeliło do głowy? Och, jak ludzie się dowiedzą… Dobrze urodzone panny tak nie robią. Ty chyba wstydu nie masz, Voxanne!

Nie zapanowałam nad sobą. Tłumiona od wielu miesięcy złość i wątpliwości wypłynęły teraz na wierzch.

- A co jeśli ja nie chce być dobrze urodzoną damą?!

Ciotkę zamurowało, a potem zdenerwowała się jeszcze bardziej.

- Co ty mówisz? Jak ci nie wstyd! Co by twoja matka pomyślała, gdyby to usłyszała?!

- No cóż, jako że jest martwa, nie muszę się tym zajmować.- powiedziałam chłodno.

- Zbaczaj na słowa, Voxanne! Nie tak cię z wujem wychowaliśmy!

- I co? Powinnam być wdzięczna za próbę zrobienia ze mnie lalki?! Mam swój rozum i wiem czego chce! Ani małżeństwo, ani bycie damę się w to nie wlicza! Pojmij to wreszcie, albo nie stój mi na drodze do marzeń!

- Szesnaście lat się tobą zajmujemy, a ty tak się do mnie odnosisz. Tak się nam odwdzięczasz! Masz dom, ludzi, którzy cię kochają, wspaniałe perspektywy małżeństwa! Rozmawiałam z gosposią Buckett’ów. Dostaniesz pierścionek po matce George’a!

- Nie chce żadnego pierścionka, do diabła! Chce wyjechać z Anglii i zobaczyć świat, a nie rodzić dzieci jakiemuś flegmatycznemu głupcowi z przerośniętym ego!

- Voxanne Faith Blackwood! Opanuj się!- krzyknęła.- Od tego czasu nie opuszczasz domu, chyba, że w mojej asyście! A na jutrzejszym przyjęciu przyjmiesz jego oświadczyny z uśmiechem! Lilien chciałaby, abyś go poślubiła!

- Matka chciałaby, abym była szczęśliwa!- wykrzyczałam.

Dotarło do mnie, że ta kobieta nigdy nie zrozumie. Czułam się zrozpaczona. Dlaczego chciała mnie unieszczęśliwić lub w jej toku myślenia, uszczęśliwić na siłę? Bezsilność mnie dobijała, chciałabym móc uciec i nigdy nie wracać. Szalony pomysł wpadł mi do głowy, a ja wyminęłam ciotkę i zbiegłam ze schodów, nim zdążyłam się rozmyślić. Krzyczała za mną, odgrażała się, kazała się zatrzymać, ale ja nie posłuchałam.

Wybiegłam przez frontowe drzwi na ulicę, dobrze, że nie zdążyłam jeszcze przebrać się w koszulę nocną. Rozglądnęłam się, a potem obejrzałam za siebie. Ciotka zbiegała po schodach, czerwona jak burka. Uśmiechnęłam się z nutą szaleństwa, a potem zamknęłam oczy. Zazwyczaj musiałam być skoncentrowana, ale teraz nie miałam czasu. Nie miałam czasu nawet wymyślić, gdzie chce się przenieść. Po prostu chciałam zniknąć, znaleźć się gdziekolwiek.

Poczułam znajome ciepło rozchodzące się po moim ciele. Było przyjemne, ogrzewało mnie od środka, zniknęło jednak tak szybko, jak się pojawiło. Otworzyłam oczy.

Gdziekolwiek byłam, tutaj też była noc. Pojawiłam się w jakimś zaułku, między domami z dużych, gładko zeszlifowanych kamiennych cegieł. Droga była brukowana, prowadziła chyba do głównej ulicy, podążyłam nią. W jakimkolwiek mieście się znajdowałam, leżało one między dwoma, wysokimi górami, których szczyty otoczone były mgłą. Miasto ogradzał wysoki mur z kamiennych klocków. Wierze były na każdym rogu. W większości domów paliło się światło. Wszystko tutaj było surowe, zbudowane z drewna i kamienia. W niebo wzbiły się fajerwerki, a ja drgnęłam, zaskoczona.

Czy byłam przestraszona? Raczej zaciekawiona. Czekała mnie przygoda, nie małżeństwo.

Ruszyłam w stronę z której dochodziły fajerwerki. Na środku miasta znajdował się squer, przepełniony był ludźmi, pozawieszane były girlandy, a prócz tego grała muzyka, przypominała niektóre nordyckie utwory. Doszłam do wniosku, że musi być to jakiś duży festiwal miejski. Nie poznałam flagi, która powiewała na szczycie wierzy ratusza, ale z mniejszym lub większym wysiłkiem rozumiałam co mówią. Posługiwali się językiem bardzo podobnym do angielskiego lecz ich akcent był surowy, szorstki, czasem lekko niezrozumiały, zniekształcał niektóre słowa.

Wyróżniałam się między nimi. Kobiety miały tutaj skórzane, bardzo proste suknie, zazwyczaj sięgające do kostek. Ubrania miały liczne futrzane wstawki, a kilkanaście osób, zakładam, że tych bogatszych, miało na sobie futro z niedźwiedzia bądź norek.

Nie miałam pieniędzy. Właśnie sobie to uświadomiłam. Jedyne co miałam przy sobie to szmaragdowe kolczyki, pierścionek do kompletu i złoty naszyjnik po matce. Pierścionek i kolczyki mogłam sprzedać rano, na razie spróbowałam wmieszać się w tłum.

Zabawa skończyła się bladym świtem, ludzie rozeszli się wtedy do domów, a ja przechadzałam się uliczkami, próbując zignorować głód. Pierwsze sklepy otworzono zapewne w południe, patrząc po słońcu.

Weszłam do budynku, którego szyld głosił: „Lombard Rhyeen’a”. Starszy mężczyzna w białej koszuli i skórzanej, brunatnej kamizelce stał za wypolerowaną ladą, wesoło gawędząc z innym mężczyzną, który siedział na krześle z boku.

- Dzień dobry.- powiedziałam z uśmiechem.- Chciałabym sprzedać biżuterię.

- Oczywiście. Zechce pani pokazać?

Mężczyzna był ostrożny wobec mnie, patrzył na mnie nieufnym, oceniającym wzrokiem. Nie wyglądałam jak miejscowa. Ściągnęłam z palca pierścionek i wyjęłam z uszu kolczyki. Położyłam je na ladzie. Mężczyzna wziął jakieś szkło powiększające i przyjrzał się im z zainteresowaniem.

- Czy to szmaragdy? W białym złocie?

Pokiwałam niepewnie głową, a mężczyzna siedzący na stołku spojrzał zainteresowany w moją stronę.

- Była pani na Smoczej Wyspie? Stamtąd są te szmaragdy?

Na czym?

- To pamiątka rodzinna.

Mężczyzna pokiwał głową.

- Wezmę je za sto pazurów i dwadzieścia osiem kłów.

To dużo czy mało? Gdzie ja wylądowałam?

- Rhyeen, taka biżuteria z pewnością zasługuje na przynajmniej dwieście pazurów i pięćdziesiąt kłów.

Starszy mężczyzna skrzywił się.

- Niech będzie.

Odliczył dwie złote monety, zapewne pazury i pięćdziesiąt srebrnych. Uśmiechnęłam się do niego.

- Pani mi wybaczy.- powiedział drugi mężczyzna, wstając ze stołka.- Kapitan Brye Thyne.

- Voxanne Blackwood.

Ucałował delikatnie wierzch mojej dłoni. Był koło pięćdziesiątki, miał ciemno-zielone oczy i brązowe włosy z pasmami siwizny. Ubrany był elegancko, w brunatny płaszcz o złotych guzikach, oliwkową, skórzaną kamizelkę, białą koszulę i ciemne spodnie oraz wysokie buty z grubą podeszwą.

- Panno Blackwood, chyba nie jest pani tutejsza.

- Zgadza się, kapitanie. Podróże są moją pasją, postanowiłam pozwiedzać…

- Sokole Gniazdo.- podsunął mi.

- Właśnie.

- Więc skąd pani pochodzi, panienko?

- Obawiam się, że nie z okolic, kapitanie. Przybywam z daleka.

Oczy kapitana Thyne zaświeciły się z podekscytowania.

- Jest pani z innego świata, prawda?

Właściciel lombardu prychnął. Ja byłam zaskoczona, nie wiedziałam za bardzo co odpowiedzieć, więc milczałam.

- Niektórzy nie wierzą, że istnieje inny świat, poza naszym.- ciągnął Thyne.- Ale ja wierzę. Jest pani stamtąd?

Może było to głupie, ale sama byłam ciekawa w jakim to „innym świecie” wylądowałam. Nigdy nie udało mi się podróżować między światami. Cofnięcie się o wiek czy o dwa, nie było trudne, miałam to w małym paluszku. Ale podróż między wymiarami?

- Więc miał pan rację, kapitanie.

- Wiedziałem!- wykrzyczał.

Był wniebowzięty. Spojrzał na mnie, uśmiechając się szeroko.

- Gdzie jestem?- spytałam.

-W Sokoli Gnieźnie, panno Blackwood. Zachodniej stolicy kraju, bezpośrednio podległej głównej stolicy, Arcanie, od przeszło czterystu pięćdziesięciu lat. Kiedyś cały obszar od Wielkich Gór, przez Las Duchów, aż do Sokolego Portu był niepodległym królestwem.

- Czego stolicą jest Arcana?

- Pretismo, oczywiście. Kraju w którym się pani znajduje.

- A Pretismo znajduje się?

- Na północnym wschodzie. Oblewają go trzy morza, Szerokie Morze, Morze Czasu i Morze Duchów, ewentualnie Dusz. Różnie je zwą, panienko.

- W jakim świecie jestem?

- Neverland.

O. Nie wiedziałam jak to skomentować.

- Jaki jest twój świat?

- Inny, a jednak taki sam.- odparłam krótko.- Dziękuję za opowiedzenie mi tego wszystkiego, kapitanie. Do widzenia.

Skierowałam się ku wyjściu.

- Zaraz! Już idziesz?! Poczekaj!

Zatrzymałam się.

- Muszę znaleźć jakiś środek podróży, zjeść śniadanie i kupić sobie ubranie, kapitanie. Nie mam czasu czekać.

- Proszę mówić mi Brye, panno Blackwood. Zaproszę panią na śniadanie.

Po chwili wahania, zgodziłam się.

Jedzenie było tutaj dobre. Dostałam ciepłe placki gryczane, mocny napar z jakichś ziół i twaróg. Brye pił w tym czasie jedynie herbatę, wpatrując się we mnie jak w ósmy cud świata.

- Czy opowie mi pani o swoim domu, panno Blackwood? Całe życie śniłem, że zobaczę Inny Świat, a teraz mogę o nim posłuchać.

Uśmiechnęłam się.

- Tego jest tak dużo, że i pięciu lat by zbrakło, Brye.

- Więc płyń ze mną.- powiedział.- Powiedziałaś, że kochasz podróże. Popłyń ze mną, a pokaże ci całą Neverland. Za darmo. Jedynie za twoje historie o Innym Świecie.

To była kusząca propozycja. Nie wiem czy dostałam dużo czy mało za tą biżuterię, ale wyprawy kosztują. Pieniędzy nie starczy na długo, a on oferował mi to za darmo. Mogłam spełnić marzenia jedynie za historię. Co jednak będzie, gdy historie się skończą? Ta myśl zastanowiła mnie na chwilę, ale potem zdałam sobie sprawę, że on jest tym wszystkim tak zachwycony, że będzie chłoną każde moje słowo. Uśmiechnęłam się, bardziej sama do siebie niż do niego, a następnie napiłam się naparu.

- Nie wiem, kapitanie.

- Och, ależ to doskonała propozycja, panno Blackwood. Dostaniesz własną kajutę, jedzeni i odwiedzisz każe miasto w Neverland. Jutro o świcie wyruszam do Piaskowego Portu w Saound, niemal cały kraj to pustynia, najbardziej wysunięty na południe skrawek lądu. Żyją tam plemienia dzikich, którzy mają skrzyżowaną krew z wężami.

Starałam się nie wyglądać na tak zaciekawioną jak byłam.

- Jak długo będzie obowiązywał ten układ?

- Aż nie zwiedzimy wszystkich miast lub nie opowiesz mi wszystkiego, panno Blackwood.

Uśmiechnęłam się.

- Więc za naszą umowę, Brye.

 

Pierwszy raz publikuje coś swojego w internecie. Historia jest raczej krótka, jest również proquel'em do mojej historii "właściwej". Miłego czytania, mam nadzieję, że się spodoba :)

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (9)

  • Nie powiem, ciekawe. Od razu skojarzyło mi się z filmem "Piraci z Karaibów" który uwielbiam :)
    Czekam na CD
  • SisterofBlood 09.02.2017
    Dziękuję za komentarz :)
  • BeerAfterShow 09.02.2017
    Ciekawa historia. Na pierwsze skojarzenie po przeczytaniu powiedziałabym, że karaibski Piotruś Pan.
    Jednak stylizując na XIX w, pilnuj trochę mocniej języka, bo są momenty gdzie wkradają się kolokwializmy :)
    Leci 5 :)
  • SisterofBlood 09.02.2017
    Dzięki za uwagi i ocenę :)
  • katharina182 10.02.2017
    Są błędy. W szczególności literówki.
    Dialogi też źle zapisane. Tutaj na forum jest ściąga na ten temat. Fajnie wytłumaczone jest wszystko.
    Teraz co do samej historii:
    Podoba mi się klimaty. Faktycznie kojarzy się z tym z Piratów z Karaibow.
    Narazie nie oceniam. W wolnej chwili postaram się wpaść mną dalszy ciąg; )
    Pozdrawiam.
  • SisterofBlood 10.02.2017
    Dziękuję i zapraszam :)
  • KarolaKorman 13.02.2017
    Nie przepadam, albo może lepiej nie znam się na fantasy, ale to bardziej brzmi mi jak baśń i bardzo mi się spodobało. Z przyjemnością jutro zajrzę do kolejnej części, 5 :)
  • SisterofBlood 13.02.2017
    Dzięki i zapraszam :)
  • Lucy Joung 23.06.2017
    Jest mocna 5

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania