Poprzednie częściOstatni rocznik cz. 1

Ostatni rocznik cz. 6

Wzniosłem oczy ku niebu. Ile ja jeszcze wytrzymam pośród tych flegmatyków? Spojrzałem na chłopaka. Wydawał się być jeszcze bardziej zdenerwowany niż przed minutą. Czy to w ogóle możliwe? Przystąpił z nogi na nogę, wycierając spocone dłonie o sprane jeansy. Wbił we mnie przerażone spojrzenie, czekając na kolejny ruch. Co on myślał, że go wywalę na bruk? Nawet gdybym chciał, nie mam takiej władzy. Z resztą, gdybym miał pozamiatać wszystkie emocjonalne przedszkolaki z uczeni, budynek stałby się pusty o większą połowę.

Usiadłem na skraju biurka i przeleciałem wzrokiem po pełnej sali. Prawie pełnej. Utkwiłem spojrzenie w butach i spróbowałem ostatni raz.

- Więc Jane Austin i Scott byli zgranym małżeństwem, tak?

Chłopak znowu przystąpił z nogi na nogę. Chryste, jakie to było irytujące! Patrzył wszędzie – na okna, na biurko, na swoje schodzone trampki – przejrzał każdy skrawek, byle nie zatrzymać się na mnie. W końcu podniósł głowę i miał już przytaknąć, ale nadal kontynuowałem z wyraźną kpiną:

- … gotowała mu obiadki i przebierała pieluchy obsmaranej gromadce dzieciaków. Mam rację?

Cała aula parsknęła śmiechem. Lubiłem z nimi żartować, ale nie miałem wtedy do tego ani czasu, ani większej ochoty. Moje myśli zaprzątała ta cholerna dziewczyna, a praca była dla mnie jedyną odskocznią. Miło było popatrzeć na rozświergocone studenciny, które zmieniały wyraz twarzy, kiedy tylko pojawiłem się obok. To było komiczne. Kiedy tylko wchodziłem do sali, każdy obserwował mnie z wyostrzoną precyzją. Zupełnie tak, jakby chcieli wybadać mój nastrój. Boże, na samą myśl o tym chciało mi się wyć ze śmiechu.

Rzuciłem ukradkowe spojrzenie na chłopaka. Wydawało mi się, że poważnie rozpatrywał moje ostatnie słowa. Że też można być takim ignorantem. Wyczuł to i zrozumiał pytanie, wiszące w powietrzu. Warknąłem, coraz bardziej wytrącony z równowagi:

- Przykładna żona z niej, co?

- Nie… niewykluczone…

Podniosłem rękę i przerwałem mu w pół zdania. Miałem wrażenie, że pracuje z jakimiś niedorozwiniętymi nastolatkami. Jasne, że zdarzały się wyjątki. Wyjątki, które szukać należałoby ze świecą w ręku.

- Konarski… - ze zrezygnowaniem przejechałem ręką po włosach. – Zabieraj się stąd.

Zgromadzony tłum po raz kolejny ryknął śmiechem. Chłopak z zażenowaniem wrócił na miejsce, z którego go wywołałem. Znowu zacząłem zastanawiać się, dlaczego zdecydowałem się na tą robotę. Nigdy nie widziałem dla siebie innego zajęcia, ale byłem odrobinę ograniczony. Nie znoszę dzieciaków, dlatego godzina pracy w podstawówce byłaby istnym samobójstwem. Gimnazjum to etap, kiedy człowiek poznaje fajki, alkohol i inne gówna, o których istnieniu pojęcia nie mają niedoinformowani rodzice. Liceum? Liceum, czyli trzy lata pełne rozśpiewanych smarkul, których dekolt ma pojemność większą od intelektu. Szkoła wyżej? Wykłady, tak – to był taki świetny pomysł. Można przecież podyskutować, wymienić się poglądami z osobami, równie wdrążonymi w temat. Niestety, nie przewidziałem, że znaczna część z nich zatrzyma się inteligencją w czwartej klasie podstawówki.

Zerknąłem na zegarek. Za półtorej minuty wybijała pełna godzina, dlatego siląc się na największą słodycz, pożegnałem wszystkich, przypominając dodatkowo o powtórce ostatnich materiałów. Jeżeli usłyszałbym jeszcze choć jeden raz, że najsłynniejsza angielska singielka miała obok siebie wianuszek pobudzonych siuraków, padłbym na zawał. Przysięgam.

Zabrałem torbę i ruszyłem do wyjścia. Po drodze zgarnąłem ostatnie jabłko i kątem oka spojrzałem na zegar. Była piętnasta, zaczynałem weekend, a zamiast euforii radości, czekała mnie masa papierkowej roboty.

Marta zwiała tak szybko, jak się pojawiła. Był piątek, nie widziałem jej od dwóch dni i jak mam być szczery – strasznie zaczynała ciążyć mi ta cała sytuacja. Nie wiem, za jakiego dupka mnie miała. Przecież to ja miałem o wiele więcej do stracenia. Zaczynając od głupiej opinii, kończąc na pracy, którą najprawdopodobniej stracę i wyląduję na bruku, jeżeli nadal będzie mnie unikać. Nie chciałem do niej dzwonić, liczyłem na szczerą rozmowę, a przez telefon nie zdołałbym utrzymać nerwów na wodzy. Z drugiej strony byłem przerażony na myśl, że kiedy znowu ją zobaczę, odwali mi tak samo, jak za ostatnim razem. Kurwa, kogo ja chciałem oszukać? Zachowywałem się jak napalony gimnazjalista. A najgorsze było to, że w ogóle nie żałowałem tej sytuacji. Oddałbym wszystkie pieniądze świata, żeby poświęciła mi te pięć minut, zamknęła niewyparzony jęzor i wysłuchała wszystkiego, co ułożyłem sobie w głowie ostatniej nocy. Nie mogłem spać, ciągle ją słyszałem, widziałem ją w moim łóżku – pełną gracji i swobody, która przyciągnęła mnie już pierwszego dnia. Wiedziałem, że mnie wykończy w momecnie, kiedy pierwszy raz wpadła na moje zajęcia. Była spóźniona, przerażona i pobudzona, a jej oczy wyrażały miriady innych emocji, które próbowała ukryć przed światem. Dziwne, że tylko ja zdołałem je zobaczyć. Wiedziałem już wtedy. Wiedziałem, że będą z nią problemy.

A teraz, kiedy stało się najgorsze, ona, kurwa, stchórzyła! Nie dzwoniłem, nie pisałem, czekałem na chwilę, kiedy te śliczne brązowe oczka spojrzą na mnie ze strachem.

Przejrzałem harmonogram, wiszący na tablicy ogłoszeń.

- Dobra robota! – poczułem silne klępnięcie w plecy.

Próbowałem się nie zgiąć, ale Tomek wymierzył kolejny cios w ramię. Jak na faceta po pięćdziesiątce, siwego i z dwójką dzieci na karku, był w niezłej formie. Nie dało się ukryć.

- Co dokładnie? – zapytałem, rozmasowując obolałe miejsce.

- Dobra robota, żeś nie wybuchł, dzieciaku.

Skrzywiłem się. Nie znosiłem, kiedy mnie tak nazywał.

- Mówimy o tym stosie papierów, które zajmą mi cały weekend i – o ironio – przypadkiem znalazłem je na biurku? – rzuciłem kpiąco, dobrze znając odpowiedź.

Mężczyzna uśmiechnął się pokrzepiająco. Wiedział, że wolałbym paść z mostu, niż ślęczeć nad dokumentami całą sobotę. Uniósł brwi, kiedy dodałem:

- Nie ma problemu. Zajmę się tym.

Zerknąłem na zegarek. Ile może trwać głupie wyjście z sali?

- Naprawdę?

- Naprawdę.

Starałem się go spławić, używając najbardziej znudzonego tonu, na jaki było mnie tylko stać. Nie skutkowało, Kosowski ciągnął dalej:

- To ogólny zarys. Tak między nami – Boże, pomyślałem, rozkręcił się – rozmawiałem z Marcinem. Żona rodzi w środę, czy inna pierdoła. W każdym razie, nikogo na ostatni moment nie znajdę, więc pomyślałem, że może…

Ścisnęło mnie w dole w chwili, kiedy zobaczyłem zarys jej sylwetki i kręcone, brąz włosy. Chryste, to ile ja właściwie mam lat? DWANAŚCIE?

Minimalnie się przekręciłem, aby uzyskać lepszy widok. Unikała mnie od środy, jeżeli zgubiłbym ją jeszcze dzisiaj, zwariowałbym z niepokoju. Kątem oka zobaczyłem, że Tomek podąża za moich wzrokiem. Czy on ciągle coś do mnie mówił? Tak, zdecydowanie. Padły słowa o statystykach, nowym polu gokartowym na Słowińskiej, nawijał nawet coś o moim tacie. Ojciec i Tomek to dobrzy przyjaciele, nie zdziwiłbym się, gdyby wyciągnął mojego staruszka na cały weekend poza miasto.

- … nowe modele, niby niezły bajer, ale co ja tam wiem? – zaśmiał się, a późniejsza konsternacja zamieniła się w lekkie podminowanie. – Czy ty w ogóle słuchasz? Chryste, dzieciaku, zaraz mi zgwałcisz tą biedną dziewczynę!

Powiedział to na tyle głośno, że osoby stojące najbliżej, odwróciły się w naszą stronę, wyraźnie zainteresowane tematem rozmowy.

- Co? – zgromiłem go wzrokiem.

Przewrócił oczami, zupełnie tak, jakbym miał na czole wypisane "pajac”. Czerwoną czcionką i caps lockiem.

- Mam o czym wiedzieć?

- Nie – rzuciłem szybko.

Przechylił się i zmierzył wzrokiem Martę. Stała z tym kolorowym fagasem, który nieudolnie próbował rozbawić ją jakimś tandetnym dowcipem. Jak mu tam było? Michał?

Szybko wyczuła nasze spojrzenie i odwróciła głowę. Szok i panika malująca się na jej twarzy będzie nawiedzała mnie w snach do końca życia. W bardzo niegrzecznych snach. Nie potrafiłem powstrzymać uśmiechu.

Cholera, miałem obawy, co do tej dziewczyny, a zaraz sam wkopie nas w największe bagno, w jakim dane mi będzie pływać.

Przeniosłem uwagę na Tomka. Był napięty, lekko podminowany i czekał na moją reakcję. Wiedząc, że nie mam nic do dodania, zaczął się wycofywać.

- W poniedziałek widzę wszystko na moim biurku – warknął na odchodne i tyle go było.

Obserwowałem go tak długo, aż w końcu zniknął z pola widzenia. Rozejrzałem się. Wszyscy byli pogrążeni w rozmowach. Miałem wrażenie, że jedna blondynka z pierwszego roku waha się, czy aby do mnie nie podejść. Dopingowana przez równie mało zdyscyplinowane koleżanki, popadła w jeszcze większy lament. Co tym razem bym usłyszał – "mam problem z długopisem” czy może "zgubiłam podpaskę”?

Odepchnąłem się nogą od ściany i ruszyłem w przeciwną stronę. W stronę pyskatego smarka, który zobaczywszy mnie, zaczął z podwojonym tempem żegnać się z przyjacielem. Prychnąłem. Przyjaciel, który chce dobrać jej się do majtek. Ciekawy miks.

Schyliła się po torbę i ruszyła przed siebie, wpadając prosto na mnie. Odskoczyła jak oparzona.

Czy gdybym ryknął śmiechem, byłoby to nie na miejscu? Najprawdopodobniej dostałbym po pysku, biorąc pod uwagę kłębek nerwów, w który zmieniła się przez te dwa dni.

- Dzień dobry! – wyrecytowałem radośnie, wprawiając jej koleżkę w coraz większą złość.

Michał stanął obok, mierząc mnie wzrokiem. Tak, ja też cię nie lubię – miałem wyrzucic zgodnie z prawdą, ale w porę ugryzłem się w język.

- Skończyliśmy już na dzisiaj – zaczął, wskazując palcem na pustą salę. – Coś się stało?

Od środy? Duuuużo. No, tak jakby - w końcu bzyknąłem laskę, która ma cię głęboko w dupie. Na moje usta znowu wskoczył ironiczny uśmiech. Na szczęście te cholerne babsko również nie pozostało obojętne. Widząc moją reakcję, na twarzy dziewczyny wykwitł uroczy rumieniec. Wbiła wzrok w buty, próbując się opanować. Wskazałem na nią ręką.

- Chciałem zamienić z panią dwa słowa – rzuciłem z lekkością.

Sam na sam, złamasie.

- Może pomogę?

- To bardzo, bardzo, bardzo indywidualna kwestia. Nie zapędzajmy się tak głęboko.

Z rozbawieniem obserwowałem jak jej oczy otwierają się coraz szerzej, po każdym wypowiedzianym słowie. W końcu nie wytrzymała i szarpnęła mnie za ramię.

- Zobaczymy się w poniedziałek, prawda? – rzuciła, patrząc na chłopaka z politowaniem. – Do zobaczenia, Michał!

Nie zdążył nic powiedzieć. Sam chwilę później byłem ciągnięty przez rozwścieczony metr sześćdziesiąt osiem. Kiedy tylko wyszliśmy przed mury uczelni, puściła moją rękę, dosłownie telepiąc się ze złości.

- Co ty wyprawiasz do jasnej cholery?! – wrzasnęła.

Spojrzałem przed siebie. Kilku studentów myszkowało przy laptopie, inna dwójka paliła jednego papierosa. Nic specjalnego, ale ostrożności nigdy za wiele. Wyciągnąłem do niej rękę.

- Chodź. Pójdziemy na kawę.

Cofnęła się, krzyżując ramiona. Jezu, co za frustrujące istnienie.

- A ani mi się śni!

Wypuściłem powietrze, wzywając ostatnie zasoby samokontroli. Szedłem leniwie w stronę Marty, próbując zrozumieć strach, malujący się na jej twarzy.

- Musimy porozmawiać – szepnąłem. – Musimy wszystko wyjaśnić. Cholera! Dla mnie to też nie jest łatwe!

Opuściła ręce i chrząknęła zakłopotana.

- Tylko kawa?

- Kawa – zgodziłem się. – Chodź, znam niedaleko miejsce. Lekka macchiato tylko dla prawdziwych dam.

Na te słowa mrugnąłem do niej konspiracyjnie, próbując rozładować atmosferę. Skrzywiła się.

- Macchiato? – uniosła się teatralnie, przybierając kurs na kawiarnię. – Wyglądam na taką cieniaskę, doktorku?

 

Zapłaciłem od razu na wstępie. Wróciłem z uregulowanym rachunkiem i dosiadłem się do stolika. Cholera, wyglądała inaczej. Zaczynała ożywać, to fakt, ale zachowywała się jak spłoszone zwierzątko.

Patrzyła na mnie spod filiżanki, nie odzywając się ani słowem. Chrząknąłem, zmieniając pozycję. Oparłem łokcie na stole i przychyliłem się w jej stronę. Przełknęła nerwowo ślinę.

- Nie chcę narobić ci kłopotów – zapewniłem.

Wypuściła powietrze i odłożyła kawę na drewniany blat. Po raz pierwszy od przyjścia do lokalu spojrzała mi prosto w oczy.

- I wice wersa. To było głupie.

Pociągnąłem niesmacznie nosem. Głupie? To było g-ł-u-p-i-e. Jezu, co za farmazony.

- Powiedziałem, że nie zrobię ci kłopotów. Nie żałuję, bynajmniej nie było w tym nic głupiego – warknąłem.

Oparła się o krzesło, nie spuszczając ze mnie wzroku. Powoli obserwowałem jej metamorfozę. Wracała dziewczyna, która wywróciła mi życie do góry tyłkiem. Co za absurd. Zerknąłem na zegarek. Czas mnie gonił, a postępów na drodze ani widać, ani słychać.

- Jak mam być szczera, nie mam pojęcia, czego ode mnie chcesz.

- Chcę, żebyś się zgodziła – zagaiłem.

- Na co?

- Na kolację. Dzisiaj. Wieczorem. Ze mną.

Przegryzła nerwowo wargę, ponownie chowając się za filiżanką. Tym razem opuściła ją po znacznie krótszej chwili.

- I naprawdę myślisz, że to dobry pomysł – prychnęła, bardziej stwierdzając, niż pytając.

Wstałem, dopijając resztki kawy. Zasunąłem za sobą krzesło, obserwując jej pytające spojrzenie. Oparłem się o stół, nachylając tuż nad twarzą dziewczyny. Kilka kosmyków wypadło jej zza ucha, dlatego byłym totalnym kretynem, nie korzystając z okazji. Na mój dotyk lekko się szarpnęła, ale nie było to wzdrygnięcie. Była pobudzona, głośno oddychała, a jej świecące oczka mówiły mi, że jest tak blisko granicy, jak ja sam. To nie była chemia. To eksplozja cholernego wulkanu, a do tej ślicznej główki w końcu docierało, że jest na mnie skazana.

Chciałem ją uspokoić i sprawić, aby zaufała w szczerość moich intencji. Pragnąłem wydukać kilka słów i zwiać jak najdalej, zanim rzucę się na nią jak sfiksowany siedemnastolatek na prochach. Dzieliły nas milimetry.

- Myślisz, że bawiłbym się w ten teatrzyk tylko dla jednego? – wyprostowałem się i chwyciłem kurtkę. – Naprawdę nie chcę tego spieprzyć, Marta. Zadzwoń.

Tyle słów, tak mało czasu i pięć minut, które spaprałem. Liczyłem na tą kolację. Chciałem, żeby się zgodziła, spojrzała na to wszystko z innej strony. Nie wiedziałem tylko, jak zareaguje na mój pomysł. I to było najgorszą kwestią. Zacząłem się oddalać.

- Wojtek?

Odwróciłem się, patrząc na jej figlarny wyraz twarzy. Posłała mi nieśmiały uśmiech.

- Zadzwonię.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania