Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Laurembar - Histrorie pisane cieniem (ShadeStories) - Jednoskrzydły i miłość

Razu pewnego usiadłem w konarach drzewa, które lubię od czasu do czasu odwiedzić. Tak naprawdę to jest to jedyne drzewo, które odwiedzam regularnie.

Podczas moich podróży po Laurembar nie zwracam uwagi na to na kim siadam. Jeśli latasz tyle, co ja, to w pewnym momencie odkrywasz, że, w sumie, każde drzewo jest do siebie podobne. Buk, olcha czy inna brzoza nie różnią się między sobą za wiele nawet, jeśli rosną na dwóch różnych krańcach świata. Osika to osika, nie mnie roztrząsać z którego pokolenia i jak się tu znalazła. Powinna się cieszyć, że nie sądzę o niej, że jest drzewem, tylko wiem, że jest osiką właśnie.

W przypadku tego drzewa zapamiętałem pewną gałąź, blisko jego korony, ale na tyle nisko, bym się wspinając na nią nie zmęczył za bardzo, z sękiem utworzonym wprost dla mnie. Opieram się o pień, ciało układam wzdłuż gałęzi

i łepek kładę na sęku. Skrzydło rozpościeram szeroko i pozwalam wiatrowi hulać pomiędzy lotkami. Błogie chwile relaksu…

– O czym teraz myślisz? – zaszumi mi w uszach wiatr niosąc słowa owego drzewa.

– Odpoczywam. – odpowiem wiatrowi i drzewu – Łapię ostatnie promienie jesieni. Łapię wiatr w pióra i prosto do głowy.

– Szykujesz się na coś?

– Przede mną zima a wiesz jak jest ciężko ptakom w zimie.

– Wiem jak jest ciężko Tobie w zimie. – odpowie mi wtedy.

 

Moje leżenie na sęku czasami trwa aż do odrętwienia szyi a czasami zda się, że jedynie chwilę tylko. Lubiłem moje drzewo a i ono zdaje się lubiło mnie.

– Chcesz usłyszeć historyjkę?

Drzewo zachęcająco poruszyło koroną. Drzewa uwielbiają opowiadać, z tym, że zazwyczaj nie da się ich słuchać. Mówią o tym, co widziały na polu przed sobą, o tym, co je gryzie, czy też jak to ostatnio obrodziły w nasiona (wraz z całym tym zastanawianiem się gdzie teraz ich dzieci się znajdą, czy dadzą sobie radę i takimi tam podkorowymi zmartwieniami). Ogólnie strasznie ględolą i bzdurzą.

Moje drzewo było inne. Jeśli proponowało historię, znaczy się, że przypomniało sobie o czymś niezwykle interesującym.

Czasami wspomnienie przynosił wiatr. Wtedy rozgrzebywało nieco swoje konary i rozprostowywało liście w poszukiwaniu faktów, i prawie zawsze znajdowało postaci i wydarzenia związane z zasłyszanym od wiatru wspomnieniem. Rzadko zdarzało się, że wiatr przynosił coś naprawdę nowego i świeżego. Najczęściej dopisywał kolejne rozdziały do już istniejących historii. Przepraszam, ujmę to inaczej. Najczęściej powodował, że w koronie mojego drzewa rósł nowy liść na witce przypisanej danej postaci, należącej do gałęzi danego miejsca, leżącej na konarze danego wątku.

– Oczywiście. – odpowiedziałem – Uwielbiam, gdy Anterhore gładzi moje pióra, a Ent z Serho gładzi moje serce.

Moje drzewo uśmiechnęło się.

– To posłuchaj. Było to nie dalej jak kilkadziesiąt lat temu. Lato było wtedy przepiękne…

 

- * - * - * -

 

– Zatańczysz?

Rosły młodzieniec skierował to pytanie do gairimoreski, na oko dwudziestokilkuletniej młodej dziewczyny.

– Czemu nie?

Podała mu ramię i razem ruszyli na parkiet.

W Wonto, małym miasteczku w Kilocea, odbywał się właśnie ślub. Zaproszone było całe miasteczko, stąd nie było prawie wcale wolnych miejsc przy ryneczku. Po jego bokach, na straganach, piętrzyły się jadło i trunki, z których starsi mieszkańcy korzystali skwapliwie. Sami je piekli i sami spożywali, radując się szczęściem młodej pary, co chwila wznosząc za nią toasty.

Przy studni, plecami do niej, rozłożyła się kapela, która skocznie przygrywała komukolwiek, kto chciał, by jego nogi ruszyły w tany. Dzieci wariowały obrzucając się fragmentami ciast czy pieczywa, bawiąc się i pałętając pod nogami starszych. Dla młodych taka potańcówka była dobrym pretekstem by się ośmielić, by zapoznać się z tymi, których widywali przelotem na ulicach, zatopionych w zgiełku codzienności, bez czasu zupełnie na dłuższe pogaduchy. Była też jedną z nielicznych okazji, by można było spotkać się w luźniejszej niż codzienna atmosferze. Dorośli zajęci byli sobą dając więcej luzu tym, którzy go tak bardzo poszukiwali.

 

Kapela właśnie skończyła grać oznajmiając, że teraz musi przepłukać gardła. Muzykanci spiesznie odkładali instrumenty, co niektórzy z nich już zagajali straganiarzy o jadło i napitek.

– Czy mógłbym Cię o coś prosić, Calli? – spytał partnerkę ów chłopak kiedy już przestali tańczyć.

– No co tam?

– Masz czas jutro o brzasku?

Dziewczyna zaśmiała się perliście.

– Może przestaniesz tak owijać i przejdziesz do sedna? – podparła się pod boki i spojrzała na niego z góry, karcąco, lecz po przyjacielsku.

– Chcę Cię zaprowadzić do mojego ulubionego drzewa.

Dziewczyna natychmiast spoważniała i zupełnie serio spytała:

– Naprawdę chcesz mnie do niego zaprowadzić drehan?

– Calli, nie musisz tak oficjalnie… – chłopak zaczerwienił się.

– Przecież jesteś już druidem. I to najmłodszym w historii naszego miasteczka! – zakończyła podniesionym głosem, dumna i radosna.

– Calli…

– No dobrze, dobrze. – zauważyła jego zakłopotanie i od razu podała mu rękę, ciągnąc go za sobą ku straganom z kołaczami – Przepraszam. Nie chciałam Cię zawstydzić.

Chwilę szli w milczeniu.

– Jestem taka szczęśliwa! - nagle powiedziała Calli.

– Z powodu tego, że drehan zaprasza Cię na oględziny swego amuletu? – chłopak zdecydował się na nieśmiały sarkazm.

Dziewczyna stanęła w miejscu i spojrzała mu prosto w oczy.

– Nie, głuptasie. – powiedziała, a on poczuł, że to szczera prawda – Z powodu tego, że to Ty mnie zaprosiłeś, bym mogła je obejrzeć – dokończyła celują palcem w jego pierś.

Uśmiechnęła się do niego tak szczerze, ciepło i rozbrajająco, że i on się rozpogodził. Podał jej ramię, które z chęcią przyjęła i już bez zbędnego ociągania ruszyli z powrotem na ryneczek.

 

Wieczór był już nie taki młody. Po posiłku muzykanci wrócili do grania, młodzież do tańczenia, a dorośli do domów. Jutro wymagało od nich siły, czystej głowy i zaangażowania w codzienne miasteczkowe obowiązki. Jutro ich dzieci będą miały wolne. Nieczęsto zdarza się wesele! Idzie lato a z nim obowiązki, od trawokosów po żniwa i zbiory owoców. Wtedy, choćby nie wiem jak się starali, tak długo bawić się nie dadzą rady. Chociaż kto ich tam wie?

Ta dzisiejsza młodzież…

 

– Kiedy chcesz się spotkać? – spytała druida w trakcie kolejnego tańca.

– Przed świtem, tak, by jego promienie wpadły do lasu wtedy, gdy my już

w nim będziemy. Ła… Łatwiej znajdę drogę do mojego drzewa… – dodał szybko zmieszany,

– Wcale nie chodzi Ci o to, że las w porannych promieniach wygląda niesamowicie? – spojrzała na niego i lekko przekrzywiła głowę.

Tańczyli teraz do dość wolnej melodii, która pozwalała na swobodną rozmowę. Mocniej się przytulili do siebie.

– Nie, wcale mi o to nie chodzi. – odparł druid i oderwał swój wzrok od jej oczu. Spojrzał daleko przed siebie. Czuł, że patrzyła na niego, ale był zbyt nieśmiały, by móc spojrzeć na nią. Patrzył w dal i odpłynął myślami.

Nadal tańczyli, lecz on nie czuł w tym momencie, że się porusza, w zasadzie to nic już nie widział i nie czuł.

Dziewczyna nie przerywała mu, nie wybudzała go z tego stuporu. Prowadziła go w tańcu i wciąż patrzyła na jego twarz. W końcu się wybudził, spojrzał na nią i powiedział:

– Nie chodzi mi o to, że właśnie wtedy promienie Anterhore prześwitują przez liście rozszczepiając się na smugi cieńsze od włosa. To nic, że są one wtedy najjaśniejsze i wydobywają piękno lasu takiego, jakim chciałaby widzieć go Nehtarai, bogini natury.

Chłopak mówił a dziewczyna powoli składała głowę na jego piersi. On, bezwiednie, lewą ręką gładził ją po jej białych włosach ułożonych w warkocz, który oplatał jej głowę dwoma kręgami. Ręką schodził na jej kark, odsłonięty, pokazujący opaloną i gładką skórę pokrytą srebrzącym się w świetle księżyca meszkiem. Wtulała się w niego słuchając nie tylko jego głosu ale i bicia jego serca, które znalazło się teraz tak blisko niej.

– Dopiero gdy ów światła promień padnie na kroplę rosy, staje się klejnotem, który iskrzy pośród tej zieleni i brązów drzew. Ten błysk, to lśnienie, ten czar sprawia, że uwielbiam o brzasku przechodzić się po zielonych alejach Laurembar i chłonąć ich woń. Budzi mnie ona nie gorzej niż kubeł zimnej wody.

Tańczyli teraz w takt najstarszej muzyki jaką znało Laurembar. Znają ją

i drzewa, i motyle, niedźwiedzie i ryby, każde stworzenie, na swój sposób. Jej rytm, jej tonację, potrafi powtórzyć zda się nawet płatek dmuchawca. Ta melodia nie ma zbyt wiele tekstu, proste dwa słowa, ale porusza do tańca nawet kamienie.

 

– Calli? – przerwał ciszę chłopak.

– Nic nie mów. – odparła mu szybko wciąż tuląc się mocno do jego piersi.

Bujali się swoim tempem jeszcze przez chwilę. W końcu żywsze tony docierające do nich z zewnątrz wyrwały ich ze swych objęć. Złapali się za ręce i powoli wracali do rzeczywistości. Grano żywszą muzykę, młodsi znów zaczęli skakać i wykręcać się w tańcu. Drehan spojrzał na dziewczynę a ta skinęła głową. Ruszyli w kierunku kapeli. Przed muzykantami leżała robiona na drutach chusta z wielobarwnej włóczki. Nie było na niej żadnego konkretnego wzoru ale nie panował też kompletny chaos. Kolory przechodziły jedne w drugie, czasami nawet się przenikały i krzyżowały. Była trójkątna i na jej środku znajdował się całkiem pokaźny stosik monet. Oboje dorzucili tam swoje, skłonili się grajkom i udali w kierunku zabudowań.

Szli tak jeszcze przez chwilę aż doszli do małego placyku. Z trzech jego stron uliczki prowadziły do niskich, jednopiętrowych domów. Droga którą tu przyszli miała posadzone po obu stronach niskie drzewa owocowe, które o tej porze roku kwitły białym kwieciem i zabójczo pachniały.

– Przed świtem... – przypomniał jej na odchodnym.

– Na skraju drogi. – kiwnęła mu głową i uśmiechnęła się.

Schwycił ją za ramiona i przyciągnął do siebie. Pocałował ją mocno i krótko i od razu oderwał swe usta od jej. Spojrzał na zdziwioną twarz dziewczyny i jeszcze raz do siebie przyciągnął. Tym razem pocałował ją ciepło i czule, długo i delikatnie. Puścił jej ramiona i objął ją mocno tuląc do siebie. Znów poczuli nawzajem swój zapach, znów w ich głowy wślizgnęła się owa melodia.

To dziewczyna odsunęła chłopaka od siebie prostując ręce, złapała jego dłonie.

– Zostaw coś sobie na poranek. – uśmiechnęła się nieśmiało i spojrzała ciepło prosto w jego oczy. Po chwili zrobiła krok do tyłu i uwalniając jego dłonie głośno szepnęła – Świtaniem…!

Cały czas się uśmiechając obróciła się do niego plecami i poszła w swoją stronę.

 

Młodzian stał tak jeszcze patrząc za nią, dopóki nie zniknęła w mroku uliczki. Sam skręcił w prawo i poszedł w kierunku swojego domu.

 

- * - * - * -

 

Stał na skraju drogi wyjściowej z miasteczka. Prowadziła ona dalej w prawo i na wzgórze. Za nim łagodnie spływała do szerszego i ubitego traktu przechodzącego przez całą Kilocea, uważanego przez mieszkańców tej krainy za jej główny szlak.

Za sobą miał miasteczko, przed sobą owo wzgórze, po prawej drogę, a po lewej las. Choć tak naprawdę można było stwierdzić, że gdziekolwiek nie spojrzał miał przed sobą Calli. Zaskoczyła go całkowicie, gdy stanęła za jego plecami

i położyła mu ręce na oczach, zasłaniając je. Wzdrygnął się cały, czym wywołał cichy chichot dziewczyny.

– Kim jesteś? – zapytał zgodnie z regułą zabawy.

– Dziewczyną, co zaskoczyła głupca, co stoi na środku drogi, zewsząd ma odsłonięty teren, a i tak dał się podejść! – odpowiedziała mu radosnym głosem i zabrała sprzed oczu dłonie. Odwrócił się do niej przodem i podał jej ręce.

Tym razem włosy miała rozpuszczone. Sięgały jej prawie do pasa, układały się falami na ramionach, spływały po szyi, plecach i piersiach.

Poranek był ciepły, lecz rześki. On założył na siebie lniane spodnie i takąż białą koszulę z kwiecistymi wzorami na mankietach i kołnierzu. Ona miała na sobie letnią żółtą suknię sięgającą łydek z długimi rozszerzającymi się ku końcowi rękawami. Rękawy, jak również kołnierz, dekolt i spód jej sukni, były haftowane

w błękitne, bardzo drobne kwiaty, które w dużej ilości obsypały wyszyte zielone gałęzie, oplatające te części jej sukni.

– Jak wyglądam? – spytała widząc, jak na nią patrzy. Odeszła od niego na dwa kroki i obróciła się z gracją wokół własnej osi. Krój sukni spowodował, że zawirowała wokół niej tak, że jej dół utworzył klosz w kształcie dzwonu, a jej rękawy powiewały jakby były chustkami trzymanymi w dłoniach. Wzór na sukni zdawał się żyć swoim życiem i ruszać się w trakcie obrotu.

– Jesteś piękna, Calli. – to mówiąc podał jej dłoń.

Skończyła obrót, uśmiechnęła się do niego i podała mu swoją. Chwycił ją łapczywie i natychmiast zamknął w swojej przyciągając dziewczynę tym samym do siebie. Złożył na jej ustach długi pocałunek. Odepchnęła się od niego wolną ręką, delikatnie.

– Nie powinniśmy już iść? Zaraz wstanie słońce. – uśmiech nie mógł zejść

z jej twarzy. Po prostu przykleił się do niej i rozpromieniał ją zarażając przy tym ową radością druida.

– Powinniśmy. – odpowiedział mechanicznie chłopak. Po czym otrząsnął się

i dodał – Powinniśmy...! Chodź, chodź ze mną! – szarpnął nią i zaczęli biec w kierunku lasu. – Bo się spóźnimy!

Zaśmiała się w głos i ciągnięta przez młodzieńca pobiegła wraz z nim.

 

Weszli do lasu i już po kilkunastu krokach poruszali się po nim po omacku. Magia wschodu Anterhore jeszcze nie działała. Jego promienie jeszcze nie przebijały się przez korony drzew. Lanehore już zaszedł, słońce dopiero wstawało

i niezbyt silnie rozjaśniało szarzyznę poranka, stąd w środku lasu panował jeszcze półmrok.

Dziewczyna zdała się całkowicie nas swego przewodnika. Druid wchodził głębiej w las pewnie ją prowadząc. Przytrzymywał nad nią zbyt niskie gałęzie, by nie musiała się zbytnio schylać, odgarniał nogami i rękoma krzaki poszycia, by nie potknęła się lub nie skaleczyła o ich kolce. Wskazywał miejsce, gdzie nie powinna stąpać po runie by nie zamoczyć bucików, a właściwie ciżemek z byczej skóry. W końcu pierwsze promienie zaczęły gdzieniegdzie przebijać się przez listowie.

Dziewczyna spojrzała na druida pytająco.

– Zdążymy na pewno. – odpowiedział jej – To już bardzo niedaleko.

Rzeczywiście tak było. Po dosłownie kilkudziesięciu krokach zatrzymał się. Przysunął ją do siebie i objął w talii prawą ręką. Położył palec na swych ustach i spojrzał przed siebie. Podążyła za jego wzrokiem.

 

Stali naprzeciw niewielkiej polany usłanej krzakami jeżyn i paprociami. Wokół nich las był gęsty. Z lewej ich strony zaczęły do nich docierać promienie słońca. Przebijały się przez gęstwiny roztaczając wokół blask i ciepło, rozszczepiając się wśród liści na pojedyncze pasma światła. Gdy trafiały na krople rosy nie dość, że błyszczały, to jeszcze, choć rzadko, rozbijały się o nie otaczając fragmenty lasu tęczowymi barwami tak kruchymi, że wystarczyło na chwilę obrócić głowę, zmienić kąt patrzenia, by owe zjawiska ulotniły się, rozpadły i już nie powróciły.

Polana była nie dłuższa niż trzy kroki, miała kształt mocno spłaszczonego wrzeciona na którego jednym końcu stali oni a na drugim końcu ona. Leszczyna.

Leszczyna wśród buków i olch.

 

Promienie słońca nie były w stanie w pełni oświetlić polany. Pozostawała ona w półmroku pociętego pasmami złotych, świetlistych nici i perłowych, ostrych i oślepiających odblasków.

– Jesteś piękna. – powiedziała dziewczyna. Wyślizgnęła się z objęć druida i podeszła do drzewa. – Jak ją tu znalazłeś?

– Dużo chodzę po lasach i szukam w nich pereł. – odpowiedział chłopak i podszedł do drzewa.

– Jest bardzo młoda. – dziewczyna ze znawstwem w dłoniach badała drzewo – Ile ona może mieć lat? – spytała.

– Dokładnie tyle, co Ty, Calli. – odparł czym wprawił ją w niemałe zdumienie.

– Co do dnia? – chciała się upewnić. Potwierdził skinieniem głowy.

Promienie słońca zyskały na jasności. Budził się naprawdę piękny i ciepły dzień.

 

Dziewczyna stała przodem do leszczyny i dłońmi muskała jej korę. Młody druid podszedł do Calli i położył dłonie na jej ramionach. Powoli, delikatnie zaczął je masować.

Czuł pod palcami jedwab jej skóry i len jej sukni. Zatopił się dotykiem

w obu tych światach. Odkrył, że bardzo lubi przebywać na ich granicy, dwoma palcami dłoni na skórze, dwoma na sukni, z kciukami powoli wędrującymi po karku i szyi dziewczyny.

Poddawała się temu leniwemu masażowi. Jej dłonie, które wcześniej świadomie i żywo dotykały kory drzewa teraz głaskały ją coraz bardziej bezwolnie. Obserwował, jak jej dłonie, coraz bardzie bezwiednie i coraz delikatniej przesuwają się po pniu. Im dłużej i masował jej kark i ramiona, tym bardziej spowalniały swój ruch jej ręce. W końcu oderwały się one od drzewa i opadły wzdłuż jej ciała.

 

Przesunął dłonie wzdłuż jej rąk, powoli dotknął łokci, dotarł do nadgarstków, znów wrócił przez łokieć do przedramion. Objął je dłonią i powoli obrócił ją przodem do siebie.

 

Tak jak się domyślał miała zamknięte oczy. Prawą dłonią sięgnął do jej twarzy, do policzka. Odsunął włosy z jej oblicza. Obiema już dłońmi objął jej policzki i kciukami dotknął oczu. Muskał powieki, w końcu przesunął kciukami po płatkach nosa, zsunął dłonie muskając dziewczynę palcami po karku, wrócił powoli dłońmi na ramiona. Schwycił między palce krawędzie dekoltu sukni i zsunął je do połowy jej ramion. Zbliżył usta do jej ust.

– Jak wiele muzyki drzemie w lesie – szeptał, a jego oddech muskał jej usta – jak wiele piękna jest zaklęte w każdym liściu, – powoli wyswobadzał jej prawą rękę z lnianych oplotów rękawa – tak wiele radości jest w chwili, – teraz zajął się jej lewą ręką, powoli, delikatnie wydobywając ją z sukni – która trwa przecież tak krótko…

– … jak pojedynczy ruch skrzydeł motyla. – dokończyła za niego zakładając mu ręce na szyję. Otworzyła oczy i spojrzała mu prosto w twarz – Trzeba tylko ten ruch zauważyć, – musnęła dłonią jego głowę – i umieć wytrwać w martwocie tak długo, – bawiła się jego włosami – by motyla nie spłoszyć, by ruch jego skrzydeł trwał dokładnie tyle, ile trwać powinien.

Spojrzeli na siebie. W ich oczach grały iskry. W tym pojedynku na spojrzenia oboje się poddali, i oboje ten pojedynek wygrali.

Ich usta spotkały się w długim, namiętnym pocałunku. Ich ciała przylgnęły do siebie, mocno i silnie. Chłopak postąpił krok na przód i oparł dziewczynę o pień owej leszczyny. Spojrzeli po sobie. Jej ręce chwyciły jego koszulę. Pomogła mu zdjąć ją przez głowę, szybko, niecierpliwie, i rzuciła ją w jeżyny. Łapczywie przylgnęła do jego ust. Po chwili całował ją po twarzy, karku, podgryzał płatki uszu, gładził i ściskał ramiona, dziko, szybko, łapczywie.

Odepchnęła go od siebie. Złapał ją w pasie i złapał jej wzrok swoimi oczami. Jego dłonie powoli rolowały suknię zsuwając ją kawałek po kawałku z jej ciała. Jak tylko suknia obnażyła jej piersi od razu ustami dopadł do nich, by je wycałować. Gdy suknia odsłoniła jej brzuch, zszedł pocałunkami aż do okolic łona. Wtem oderwał na chwilę swe usta i rozpoczął wędrówkę dłońmi po jej ciele. Jego dłonie w drodze powrotnej na ramiona, gładziły jej brzuch, głaskały jej piersi, by w końcu łapczywie je obłapić. Jego usta dotarły pomiędzy jej piersi i co chwilę wędrowały to w lewo, to w prawo, drażniąc się z jej sutkami.

Dziewczyna odchyliła ręce do tyłu i objęła nimi drzewo. Całkowicie oddała się jego pieszczotom. Jej oddech przyspieszył, dłonie wpijały się teraz w korę drzewa, do którego przylgnęła plecami. Jęknęła, gdy ścisnął jej sutki. Oddychała szybko i płytko, chłonęła jego dotyk, namiętność i bliskość.

 

Nie chciał ściągać z niej sukni do końca, jeszcze nie teraz. Jego dłonie ominęły talię i zaczęły się zsuwać po nogach aż do stóp. Sięgnęły kostek i okręciły się wokół nich raz i drugi. Powędrowały nagą łydką aż do skraju sukni i weszły pod nią. Gdy sięgnął kolan nie mógł się powstrzymać i ścisnął je nieco powodując, że dziewczyna na chwilę straciła równowagę i musiała nieco ukucnąć. Odruchowo wyprostowała nogi w kolanach. Wykorzystał dokładnie ten moment, by jego dłonie sięgnęły ud. Z jej ust znów wyrwał się krzyk, który szybko stłumiła. Była zbyt ciekawa co stanie się dalej i zbyt podniecona, by mu przerwać.

Przesunął swe ręce i powoli, lecz mniej delikatnie niż wcześniej, brnął

w górę nóg aż sięgnął zagłębienia tuż pod pośladkami. Złapał ją mocniej i przytulił swą twarz do jej kobiecości. Rozedrgało ją to i ponownie nieznacznie ugięła kolana.

 

Oderwał ją od pnia na tyle, by plecami nadal mocno się o niego opierała, lecz wystarczająco daleko po to, by jego dłonie mogły sięgnąć pośladków. Pieścił je chwilę, cały czas tuląc swą twarz do jej łona. Dyszała.

W końcu osunął się dłońmi z powrotem na uda. Powoli zsunął się do kolan, na łydki i znów sięgnął kostek. Przysunął jej ciało do drzewa tak, aby pomiędzy nią a pniem nie było w ogóle powietrza.

 

Spojrzał w górę na jej twarz. Zobaczył mieszankę radości i niepewności, szczęścia i odwagi, by wkroczyć w nieznane. Przyjrzał się jej kształtom, spojrzał na szybko wznoszące się i opadające piersi. Nie mógł już dłużej czekać.

 

Lewą dłonią sięgnął jej prawej nogi. Dotykając i pieszcząc jej skórę powoli wędrował po łydce. Celowo nie ściągał z niej sukni. Ominął kolano by trafić na wewnętrzną stronę ud. Rozchylał jej nogi pieszcząc jej ciało. Wspinał się po jej skórze by dotrzeć do pachwin. Jęknęła, gdy dotknął jej tak blisko, tak czule. Wczepiła się palcami w drzewo mocniej się o nie opierając. Ciałem uciekała przed jego dotykiem, lecz sercem i duszą pragnęła go tak samo mocno, jak on.

Oderwał lewą rękę od jej ciała. Sięgnął oboma do jej talii, do sukni, którą jeszcze miała na sobie, pomógł sobie drugą ręką i gładkim ruchem ściągnął z niej suknię, która opadła na runo leśne bezszelestnie.

Tym razem prawą ręką rozpoczął podróż. Jego oczy spojrzały na jej twarz. Niewiele mógł jednak zobaczyć, gdyż drgające w rytm szybkiego oddechu piersi zasłaniały mu widok. Dziewczyna miała zamknięte oczy i szeroko otwarte usta. Jego prawa dłoń sięgnęła wnętrza jej lewego uda i rozpoczęła swą wspinaczkę ku górze.

Lewą dłonią dotknął jej kostki. Zebrał z ziemi i delikatnie położył liść na jej stopie. Prawą ręką nie przestawał piąć się ku górze, lewą ręką delikatnie, zmysłowo potarł liściem o łydkę, przesunął go na kolano. Pod dotykiem liścia jej skóra zmieniała nieco kolor, jakby pokrywała się zielonym sokiem. Zauważył, że jej noga pokryła się gęsią skórką. Uśmiechnął się.

Prawa dłoń chłopaka dotarła już na szczyt. Niby to od niechcenia zaczęła pieścić pośladek, lecz raz po raz zsuwała się od w kierunku...

Dziewczyna była już nieobecna, całą sobą chłonęła ten dotyk, pieszczoty, jego dłonie. Jej ręce, cały czas skierowane do tyłu, obejmujące mocno pień drzewa, o które się opierała, jeszcze mocniej wpiły się w jego korę. Czekała na niego nie mogąc się go doczekać.

Oderwał się nagle od niej, wstał szybko i przycisnął się do niej całym swym ciałem. Jęknęła, gdy kolanem, stanowczo, rozsunął szerzej jej nogi. Rękoma chwycił ją za ramiona i mocniej przycisnął do drzewa. Rzucił się do jej ust i łapczywie całował.

 

Natychmiast po tym jej prawą nogę, tą potartą liściem, otuliła natura. Powój wyrósł znikąd i oplatał jej łydkę, kolano, wspinał się po udzie. Dziewczyna dyszała targana żądzą a powój wspinał się coraz wyżej. Po chwili dołączył do niego drugi, wspinający się po lewej jej nodze.

Nie spodziewała się takich pieszczot, ale nie zważała na to. Chłopak oderwał się na chwilę od jej ust, spojrzał jej wprost w oczy i zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć przysunął dłonie do jej twarzy i złożył namiętny, zdecydowany, długi pocałunek.

Jak tylko dotknął rękoma jej włosów powój wystrzelił za jego plecami ku dłoniom dziewczyny, oplótł je i przyszpilił do drzewa. Zaczął wspinać się po jej ramionach owijając je metodycznie, pokrywając każdy kawałek jej ciała coraz mocniej przywiązując ją do pnia leszczyny. Spod jej stóp wystrzeliły z ziemi dwa kolejne pnącza i zaczęły przywiązywać jej nogi oplatając pień ciasnymi zwojami.

Poczuła to. Ucisk w rękach był mocniejszy, nogi traciły swobodę. Próbowała oderwać swe usta od jego ale nie pozwalał jej na to. W zamian jeszcze mocniej chwycił jej głowę i całował tak, by nie mogła krzyknąć. Chciała się oderwać od drzewa, lecz było już na to za późno. Pnącza od dołu pokonały już jej talię, od góry właśnie zsuwały się na rozedrgane piersi. Jeszcze chwila i cała jej postać została przytwierdzona do drzewa przez ciasno zwinięte sploty żywych lin. Jedynie głowa, którą chłopak nadal trzymał w mocnym uścisku pocałunku, pozostała nietknięta.

 

Oderwał usta od jej ust.

 

– Co ty wyrabiasz?! – jej głos przepełniony był strachem, czar chwili i żar ciała rozwiały się w mgnieniu oka. – Co się tu dzieje? Co..?

Zasłonił jej usta dłonią. W jej oczach widział teraz strach i całą masę niepotrzebnych pytań. Przyłożył jej głowę do drzewa a powój powoli owijał jej czoło. Gdy druid już uznał, że sploty są na tyle dokładne, by dziewczyna nie mogła oderwać od drzewa głowy, odsłonił jej usta.

– Natychmiast przestań! – krzyczała – Wypuść mnie! Uwolnij mnie natychmiast! – zdzierała gardło wrzeszcząc na niego – Pomocy!!

– Tutaj nikt Cię nie usłyszy, Calli. – głos chłopaka był spokojny, ciepły, pewny siebie. Chłopak odsunął się od niej na wyciągnięcie ramion i patrzył jej głęboko

w oczy.

– Ratunku!! – próbowała się poruszyć w więzach, bezskutecznie – Na pomoc!!

 

W tej chwili znad jej głowy wprost z powoju wychynęło małe i cienkie pnącze i uderzyło ją w policzek. Zrobiło to na tyle lekko, by nie rozciąć jej skóry lecz na tyle mocno, by ją wytrącić z równowagi. Zachłysnęła się następnym krzykiem i zagryzła wargi. Z jej oczu spłynęły łzy.

Przez chwilę w tej części lasu zagościła cisza.

– Tak już lepiej, Calli. – odezwał się do niej. Odsłonił jej usta i palcem musnął jej wargi. Zauważył, że chciała odwrócić głowę, lecz pnącza nie pozwalały nawet na tak mały ruch. Kącik jego ust powędrował do góry w niemym uśmiechu – Tak już lepiej.

Oderwał już całkiem dłoń od jej ciała i pozwolił, by pnącze zamknęło ostatnie jego prześwity.

 

Dziewczyna milczała, gdy owijało się wokół jej szyi. Milczała, gdy zakrywało jej oczy.

Jej łzy wrzeszczały za nią spływając po policzkach, które po chwili, bardzo powoli, także zasłonił powój. Spod pnączy wystawał teraz tylko jej nos.

– Naprawdę jesteś piękna. – powiedział do niej – Tylko Tobie mogłem ofiarować to drzewo. Zasługujesz na nie. Ono się wstydzi swoich kształtów przy Tobie, wiesz? – mówił do niej, żartował.

 

Nachylił się nad nią i o oparł swą głowę o jej piersi, skrzętnie ukryte pod brązowozielonymi zwojami nie grubszymi niż dwa złączone ze sobą palce. Tulił się do niej cały czas słysząc jej oddech, czując ruch jej ciała pod zwojem żywych lin.

W końcu oderwał się od jej ciała i pocałował ją w nos.

– To drzewo jest moim prezentem dla Ciebie, Ty zaś jesteś prezentem dla tego drzewa.

Po tych słowach odsunął się od niej. Rozejrzał się po ziemi w poszukiwaniu jej sukienki. Znalazł ją nieopodal (musiała ją bezwiednie odkopnąć) i podniósł z ziemi. Strzepał z niej liście, odczyścił i przewiesił sobie przez ramię.

– Wy oboje, Ty Calli i drzewo, jesteście moją miłością. Nigdy o Was nie zapomnę, gdyż kocham Was bardziej niż cokolwiek na tym świecie.

 

Jego głos był przepełniony ciepłem i miłością. To jego serce mówiło za niego w tej chwili. Stał tak patrząc na drzewo oplecione ruszającym się w takt oddechów pnączem i kochał je, ich oboje, miłością, która nie zna granic, która góry przenosi, która wszystko przetrzyma.

– Wy obie będziecie stały tu jutro, a ja jutro tu do Was przyjdę. Będę przychodził codziennie byśmy mogli jak najwięcej czasu spędzać ze sobą. Kocham Was, Leszczyno, Calli!

Obrócił się do nich plecami i rzucił się do biegu w kierunku miasteczka.

 

Zaledwie odbiegł a powój wypuścił liście, które torowały sobie drogę jak tylko umiały, by złapać promienie świeżo obudzonego dnia. Ciało dziewczyny drgnęło spazmatycznie, gdy nowe liany, które tu i teraz, natychmiast! zapragnęły zakwitnąć, przebijały się jej przez ciało. Pnącze ścisnęło ją więc jeszcze mocniej, zazieleniło się i wystawiło najpiękniejsze kwiecie jakie mogło z siebie wydać.

Cały dzień chłonęło żar z nieba, wilgoć z powietrza i soki z dziewczyny. Późnym wieczorem, gdy las kładł się do snu, pnącze odrzuciło przekwitłe już kwiaty. Samo straciło swój żywozielony kolor, i zaczęło brunatnieć i szarzeć.

W końcu swym kolorem upodobniło się do kory leszczyny. Zrobiło to tak doskonale, że nie było widać gdzie kończy się pień a zaczyna pnącze. Mało to drzew, które wydawały się grubsze przy ziemi lecz smuklejsze w swych górnych partiach? Lata później nawet i ta różnica uległa zatarciu.

Tylko druid, który posadził to drzewo byłby w stanie je odnaleźć.

 

Było jego owocem miłości w lesie pełnym chwastów.

 

- * - * - * -

 

Ent skończył opowieść. Przez cały ten czas wiatr, co zauważyłem dopiero teraz, siedział cicho w jego koronie słuchając także owej opowieści.

– Nie pomnę imienia owego druida, lecz wiem, że kiedyś jeszcze o nim słyszałem. Wiele, wiele lat później…

– Czy on…? – chciałem zadać pytanie.

– Tak, ptaku? - zaszumiało drzewo

– Już nic. – zrezygnowałem.

Znałem na nie odpowiedź.

 

Podniosłem łepek z sęka i spojrzałem przed siebie. Dzień jeszcze się nie skończył a ja poczułem, że jestem głodny.

– Nie masz przypadkiem czegoś do jedzenia? – spytałem i powoli wybudzałem swoje ciało.

– Wiesz przecież, ptaku, że ja ani nie owocuję, ani nie kwitnę. – odpowiedział mi Ent z Serho i poczułem, jak się uśmiechnął – Spytaj wiatru, może Ci co przywieje?

– Dotychczas tego nie robił to i dziś na pewno nie zamierza. – podsumowałem historię moich starań i stanąłem na nogach – Na mnie już czas.

– Nie mógłbyś zostać choć chwilę dłużej?

– Mógłbym, lecz ani Ty nie masz dla mnie teraz żadnych opowieści ani ja nie mogę Ci w niczym pomóc. – odparłem i zacząłem poprawiać lotki.

– No tak. – odparło moje drzewo – Opowieść to wziął ale w zamian…

– Byłem Twoim uchem, gdy tego potrzebowałeś, Twoim wzrokiem, byś mógł dojrzeć to, co było dawniej, i Twoim sercem byś mógł przypomnieć sobie co wtedy czułeś. – mówiłem do Enta cały czas kontynuując toaletę. Gdy przestałem się tarmosić stanąłem naprzeciw jego pnia.

– Czy nie byłem warty Twojej opowieści, starcze?

Przez chwilę słychać było tylko ciszę.

 

– Wiesz, że Ci nie podziękuję za to, że byłeś przy mnie, ptaku. – stanowczo odparł Ent.

– Wiem. – odparłem i skłoniłem przed nim swój łepek. Wytrwałem w tej pozycji kilka oddechów aż poczułem, że wiatr zerwał się z korony drzewa.

Stanąłem bokiem do pnia i niedbale podskakiwałem sobie w miejscu.

– Pomożesz mi Encie? – spytałem, gdy już ostatecznie strzepałem z siebie odrętwienie.

Wiatr zakręcił się wokół korony i uderzył w mój konar od spodu. Zsunąłem się w odpowiednim momencie by nieudolnie, co chwilę wpadając w mały korkociąg, zbyt szybko, po prostu jak tylko się da, poszybować w kierunku ziemi. Jak zawsze upadłem w trawę jak kłoda. Jak zawsze przed upadkiem zamieniłem się prawie w pocisk, by nie złamać sobie mojego jedynego skrzydła.

 

Jak zawsze po wizycie u Enta miałem potem zapewnioną kąpiel w piasku. Tym razem łagodną, gdyż wiatr rzeczywiście sporo mi pomógł. Czasami ma jednak „niehumor” i wtedy zrywa mnie z gałęzi i w połowie drogi opuszcza. Wtedy mam… twardą kąpiel.

 

Lubię odwiedzać moje drzewo. Jest jedynym, które odwiedzam regularnie.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Jak na drzewa, które "ogólnie strasznie ględolą i bzdurzą" ten Ent miał bardzo ciekawą historię do opowiedzenia!

    Mam masę pytań! Przeczytałem to opowiadanie tak trochę na "wyrywki" z serii, bo tytuł mnie zaciekawił. Ale zaraz nadrobię resztę, bo już widzę, że kreujesz wspaniały swiat. Jeden z takich, które uwielbiam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania