Laurembar - tom I - Dom o Zielonym Dachu - Rozdział 1 - Minose i Hartan (część 4)

Było już późne popołudnie, gdy dotarliśmy na miejsce. Stanęliśmy przed murem, w którym umieszczono żelazną bramę. Tu nie pójdzie nam tak łatwo, jak przy bramie wejściowej do miasta. Po bokach tamtej bramy znajdowały się strażnice, które, kiedy wchodziliśmy do Stolicy, były zupełnie puste a sama brama stała otworem. Idąc traktem, który prowadził od niej, a który był jedną z linii owej litery Y, trafiliśmy do tej właśnie żelaznej, zamkniętej na głucho bramy. Była umieszczona pośrodku strażnicy jak usta w twarzy, szeroka tylko na czworo ludzi i podpięta do murów za pomocą potężnych zawiasów. Nie posiadała żadnych kołatek ani wziernika.

Hommit wyjął z tobołka bardzo dziwny przedmiot. Mały dzwonek. Poruszył nim uwalniając uśpione w środku serce, po czym schował go z powrotem do swojego bagażu. Na strażnicy zauważyłem ruch i po chwili wyjrzała ku nam głowa wartownika. Spojrzał na nas tylko i machnął ręką dając jakiś znak swoim. Po chwili skrzydła zaczęły się rozsuwać ukazując dziedziniec wyłożony kamieniami.

Zza drzwi wyszła ku nam postać w brązowym habicie przewiązanym w pasie sznurem z pięcioma węzłami.

– Oczekują Was w Głównej Wieży – przywitał nas mężczyzna i złożył pokłon Orgona, na który Hommit i Sontem odpowiedzieli. Szybko i my dołączyliśmy do odpowiedzi.

 

Hommit ruszył wskazując dłonią by iść za nim. Zrównał się z mężczyzną w habicie i razem szli w kierunku najwyższej z wież. Nasza trójka szła kilka kroków za nimi.

– Chciałbym Was ugościć w Bibliotece – zagaił rozmowę mnich.

– Skorzystamy z Twojej gościny. Jesteśmy strudzeni po podróży przez Nei – odparł Hommit.

– Przez Nei? – zdziwił się mężczyzna. – Nie prościej było wynająć powóz i objechać je Drogą Spichlerza, od zachodu?

– Owszem, tak byłoby prościej, – przytaknął mu braven, – ale bylibyśmy tu kilka dni później.

– Racja, cenai – zreflektował się mnich. – Nie mamy czasu.

– Nie – podsumował rozmowę Sontem.

Dotarliśmy przed wejście do lewej wieży. Jej drzwi były otwarte na oścież, a ze środka czuliśmy woń świec. Przed nami otworem stała biblioteka Tarnihil. Weszliśmy do środka i skierowaliśmy się do najbliższych stołów czytelni. Mnich powiedział, że pójdzie teraz przygotować strawę i pokoje, a nas poprosił o cierpliwość, po czym oddalił się w kierunku stołu zarządcy i zszedł schodami pod wieżę.

 

Jako, że książki w Laurembar były powszechne, tylko nieliczni nie potrafili czytać ani pisać. Co bogatsi mieli nawet własne biblioteczki z jakimś cennym wolumenem, czy dwoma. Książki przepisywano ręcznie, więc ich ceny były naprawdę wysokie, a jeśli się do tego dołoży jak dużo zużywały pergaminu to stawały się naprawdę cenne.

Ze zwojów natomiast korzystali prawie wszyscy. Przede wszystkim druidzi, kapłani, magowie i zarządcy osad czy cechów. To oni mieli z nich największy pożytek. Z nich i z wiedzy w nich zawartej.

Pamiętam jak byłem dumny z siebie, gdy mój ojciec zaniósł mój zwój dotyczący plonów w naszej rodzinnej osadzie do domu zarządcy, bodajże trzy jesienie temu. Zawsze to on, głowa rodziny, spisywał te wszystkie snopki, konie i łąki. Wtedy mogłem to zrobić ja. I mogłem się także podpisać! Teraz pewnie ten pergamin leżał gdzieś w piwnicy zarządcy i stanowił historię naszej osady.

 

Bardzo często korzystali z dobrodziejstw papirusów bardowie i poeci. Spisywali na nich podania, legendy, pieśni

i wiersze i w ten sposób przekazywali je innym pokoleniom i innym krainom. Równie częstą praktyką było wysyłanie owych podpisanych zwojów do Stolicy, do biblioteki, która gromadziła je, katalogowała i udostępniała każdemu, kto tylko o nie poprosił.

Biblioteka w zachodniej wieży Tarnihil była ogromna. Zbudowana tak jak wszystkie trzy wieże na polu koła o średnicy ponad dwustu kroków, wysoka na kilka pięter. Wszędzie, gdzie tylko można było je postawić, tam stały regały wypełnione po brzegi papirusami, zwojami i książkami. Im wyżej sięgał mój wzrok tym więcej było książek a mniej zwojów. Tu, na dole, książek nie było wcale.

Wszystkie regały były ułożone jak szprychy w kole. Nie sięgały zewnętrznych ścian wieży ani też jej środka. Od ścian dzieliła je przestrzeń pozwalająca na swobodne minięcie się dwóch wózków, którymi zwoje i książki były przewożone od regału do stołów czytelni. W centrum stało okrągłe biurko zarządcy. Od tego biurka do linii pierwszych regałów zachowano odstęp równy szerokości trzech wózków. Opiekuni zbiorów, mnisi w brązowych habitach, przepasanych w pasie sznurem z trzema lub czterema węzłami, pilnowali porządku w katalogach i kierowali właśnie owymi wózkami. Dwa z nich stały przy biurku zarządcy gotowe do użycia. Miały małe kółka, dno wyłożone drewnem, z jednej strony z wysoką barierką z uchwytami ułatwiającymi pchanie wózka, z trzech stron dwuczęściową barierką, którą można było z łatwością podnieść do wysokości równej barierce z uchwytami, lub obniżyć do połowy jej wysokości. W ten sposób można było tym wózkiem w bezpieczny sposób przewozić zarówno zwoje, jak i księgi.

Regały ustawiane były plecami do siebie, więc idąc dowolną z tak utworzonych alejek można było i z lewej i z prawej patrzeć na księgozbiór. Im bliżej ściany, tym alejka zyskiwała na szerokości.

W końcu była to odległość na tyle duża, że wstawiano w tę pustą przestrzeń stoły czytelnicze, które, jak kliny, domykały obrazu. W ten sposób odległość od regału do regału, lub od regału do stołu, nigdy nie była mniejsza niż na wózek, ale i nie większa niż na dwa. Przy krótszej podstawie stołów, patrząc na biurko zarządcy, stały rzeźby wytworzone rękami mieszkańców Stolicy. Nie zawsze jasnym było co one przedstawiają, ale zawsze, gdy któraś z nich „przestała pasować” do wystroju czy charakteru danej alejki, wymieniano ją na nową, tą starą najczęściej niszcząc.

Piętra w wieży były co najmniej trzykrotnej wysokości standardowych, domowych pięter. Przede wszystkim dlatego, że regały były tak wysokie, i by dotrzeć do najwyższych półek, używano ruchomych drabin połączonych z nimi na górze i od spodu. Jedna taka drabina obsługiwała jedną stronę, więc na każdą alejkę przypadały dwie. Każde następne piętro było o jeden regał krótsze i owe kliny, stworzone ze stołów do czytania, robiły się coraz mniejsze, aż na przedostatnim piętrze znikały zupełnie. W ich miejscu stała tylko rzeźba. Ostatnie piętro regałów nie miało wcale. Na nim stały tylko stoły. Tam czytało się najlepiej.

Każda wieża miała taką samą kopułę – kamienną, pokrytą słomą i dachówką. Ściany ją podtrzymujące miały najwięcej okien i wykuszy. Przez nie, na to najwyższe piętro, wlewała się istna powódź światła. Pozwalało to nawet o mdłym brzasku czy zmierzchem pochylać się jeszcze nad księgami nie zapalając świec.

Na każde piętro prowadziły schody przytulone do ścian wieży. Były trzy takie pary, umiejscowione zaraz przy wejściu do wieży, po lewej i po prawej ręce, w równych od siebie odstępach. Na ścianie naprzeciwko schody ustąpiły miejsca zboczu wykutemu w ścianie. Owo kamienne zbocze, większe i szersze niż schody, pomagało wózkom dotrzeć na wyższe poziomy wieży. Na ostatni poziom prowadziły tylko dwie pary schodów, nie było możliwości wjechania nań wózkiem.

 

Aby zakończyć już opis owej świątyni wiedzy, katedry historii Laurembar, muszę opisać Go. Zaczepiony był na samym szczycie wieży. Na każdym piętrze zahaczono liny, które Go naprężały i utrzymywały prawie w bezruchu. Największy jaki widziałem świecznik. A właściwie zespół świeczników.

Dolny okrąg zawierał ponad sto świec umieszczonych w znacznych odległościach od siebie i wisiał na wysokości półpiętra wieży. Na każdym następnym półpiętrze do tej samej liny, grubej jak udo dorosłego bravena, splecionej z licznych mniejszych lin, przywiązane były kolejne świeczniki, także zawierające sto świec, ale już o mniejszych średnicach i mniejszych odległościach pomiędzy świecami. Najwyższy świecznik, wiszący w połowie najwyższego piętra, miał świeczki ułożone w dwóch rzędach w taki sposób, by wzajemnie się nie pokrywały, lecz przeplatały. Nie chcę wiedzieć w jaki sposób wymieniane są tu świece. Nie interesuje mnie to w ogóle.

 

Katalogi na parterze i pierwszym piętrze wieży były bardzo obszerne i szeroko dostępne. Parter zawierał informacje „z krain o krainach”, jak to ujął niegdyś Beatevon. Pierwsze piętro zaś zawierało informacje „o cechach dla cechów”. Pozostałe piętra chowały w sobie: magię (drugie piętro, niektóre zwoje i księgi, te najbardziej ogólne, dostępne były dla wszystkich, gro zwojów mogli oglądać tylko magowie), historię, i wiarę. Historia na trzecim piętrze to opowiadania, legendy, mity i doświadczenia mówiące o dziejach całego Laurembar, jak chociażby zawierające informacje o założeniu bądź zniszczeniu miast, osad czy krain. Tam też znajdowały się informacje o wszelakich napotkanych czy zasłyszanych stworach, minerałach i roślinach. Często takie księgi zawierały fragmenty roślin, zwierząt czy kawałki owych minerałów by dodatkowo zobrazować zjawiska, o których można tu przeczytać.

Czwarte piętro było domeną bogów, opowieści o nich samych, dzieł (wierszy i pieśni także) im poświęconych. Wiedza tu zawarta starał się nam przybliżyć naszych opiekunów i przestawiać ich nam w sposób jak najbardziej obiektywny. Pisma zawierające za mało faktów a zbyt dużo domniemywań czy wręcz zmyślone nie miały najmniejszych szans na pojawienie się na tym piętrze. Również fraszki o bogach czy podobne twory tutaj nie trafiały.

Przedostatnie, piąte piętro było szczególne. Było na nim zdecydowanie mniej regałów ale najwięcej było tu ksiąg. To piętro Beatevona, Pisarza Dziejów, zwane także piętrem skrybów. To na tym piętrze powielano zwoje czy księgi. To piętro także zawierało najciekawsze eksponaty biblioteki – księgi Beatevona, największego gairimoreskiego pisarza jakiego wydało na świat Laurembar. To on wpadł na pomysł, by pokrewne sobie zwoje, zwierające informacje

i opowieści dotyczące podobnych lub wręcz takich samych tematów, by takie zwoje zamykać w księgach, otaczać je skórzaną lub drewnianą obwolutą i tytułować. Sam miał na koncie kilkanaście ksiąg by pokazać o co mu chodziło. „Rzemiosło”, „Rośliny” czy „Bogowie” to pierwsze z ksiąg, które utworzył. Zaznaczył, że księgi będą zawsze żywe, więc należy na nie pozostawiać więcej miejsca mając na uwagę to, że później każdy będzie mógł dopisać do nich swą kartę.

To właśnie Beatevon wpadł na pomysł katalogu i segregacji wiedzy tak jak mamy to teraz zrobione. To on zaprojektował wieże Tarnihil, a przynajmniej bibliotekę i laboratorium, drugą z mniejszych wież.

 

Każdy, ale naprawdę każdy może napisać kartę w księdze Beatevona. Co więcej, każdy może zacząć pisać swoją własną księgę! Mnie też to na początku zdziwiło. Na przykład bóg-człowiek Ezhrak. Wokół niego nagromadziło się tyle pieśni, dokonał rzeczy tak niespotykanych i wielkich, że informacje o nim, legendy i opowieści, zebrano w Księgę Ezhraka. Po dziś dzień ta księga leży na piętrze skrybów i raz do roku niektóre jej karty są przepisywane, tak wielu ją czyta. Oczywiście każdy zna zasady biblioteki (czyste ręce, żadnych przyborów do pisania przy sobie i jeszcze kilka innych zasad) ale mimo to karty i zwoje się zużywają.

 

Pozostała do rozwiania jeszcze jedna małą wątpliwość – kto może z biblioteki korzystać. Odpowiedź jest jedną z prostszych – ten kto może wejść do centralnej Dzielnicy. A kto może do niej wejść? – mogłoby paść pytanie.

Nie muszę mówić że ten, kto może korzystać z biblioteki, prawda?

Chodzi o to, że zwykłemu szaremu człowiekowi nie opłaca się tutaj przychodzić, bo i po co? Zarządcy osad i cechów mają już dawno temu wystawione listy polecające i przekazują je z pokolenia na pokolenie, z rodziny na rodzinę. Magowie, druidzi i kapłani mogli od zawsze, bo chodzi o wiedzę, którą najpierw przekazują, a potem pobierają z tej wieży. Tak naprawdę to nikt nie pamięta czym kierowano się w dawnych czasach gdy pozwalano lub nie na wejście do Centralnej Dzielnicy. Ktokolwiek posiada pieczęć Tarnihil (jest umieszczona na przykład na liście polecającym) może wejść do środka. Nieliczni posiadający kołatkę (to jej użył Hommit przed bramą) mogą wejść także do drugiej i trzeciej wieży. Kto może posiadać kołatkę? Tu odpowiedź jest prostsza – ten, kto się znacząco dla Laurembar zasłużył.

Święto Heno-Aresei, Próba Jednego Słowa, które jest ogłaszane co dwie, trzy jesienie, to święto szczególne. Podczas niego zgłaszają się kandydaci, którzy chcą opowiedzieć swoją legendę, którzy chcą pokazać jak bardzo ich tirtihad jest zbieżny z przeznaczeniem Laurembar. W czasie owego święta przychodzą do Tarnihil magowie mishrańscy, najpotężniejsze istoty na świecie, nie bogowie, ale o boskich mocach, tak się o nich mówi. Majestatyczni, godni, potężni i mądrzy. To oni słuchając legend i opowieści ludzi decydują komu dać kołatkę Tarnihil. Tylko osoba posiadająca ów przedmiot może przebywać w najwyższej wieży Tarnihil.

Tak oto zakończyłem mą podróż po bibliotecznej wieży, którą zafundował mi cenai. Jak się później okazało opowiedział mi to wszystko w konkretnym celu.

 

Mnich w końcu wrócił do nas i poprowadził nas do pokoi gościnnych. Prosił, byśmy się rozgościli (Sontem i Hommit dostali swój pokój, ja i Ratachi nasz) i poczekali na strawę. Kilka chwil później, po sutym posiłku i krótkiej sjeście, przyszedł znów do nas by zabrać Hommita i Sontema do Głównej Wieży

.

My nie zostaliśmy zaproszeni, z czego akurat się radowałem. Po trudach minionej podróży dopadła mnie senność, więc odmówiłem grzecznie Ratachiemu, który już teraz, zaraz musiał iść do biblioteki czegoś poszukać (po to z nami przecież przebył tę drogę) i zostałem w pokoju. Położyłem się na łóżku.

Zasnąłem od razu.

 

- * - * - * -

 

– Nie mam dla nas dobrych wiadomości – przy śniadaniu od razu powiedział Hommit. – Musimy jeszcze dziś wyruszyć do Sessohai, do Edihe.

– Do Edihe? – rozgorączkował się Ratachi. – To się dla mnie idealnie składa! Tam mogę wreszcie spotkać się z bratem!

– Z kim? – spytałem.

– Eee… – zmieszał się. – Tak. Skoro mleko się rozlało to powiem Wam jego imię. Sanai.

– Ten Sanai? – tym razem niedowierzał Sontem. – Na bogów to teraz naprawdę wszystko jasne!

– Dokładnie, Sontemie, dokładnie. – przytaknął z pełnym zrozumieniem Hommit – Do tej pory myślałem, że stanąłeś nam na drodze by przekazać wiadomość od Scorei, posłanniczki mieszkającej w Edihe.

– Ale ty nie tylko przekazałeś nam jej proroctwo, ale także doprowadzisz nam na miejsce Sanai, zaklinacza, którego szukałem już od jakiegoś czasu! – dodał Sontem i razem z Hommitem pokiwali ze zrozumieniem głowami. – Wspaniale!

– Co się szykuje? – ktoś musiał w końcu zadać to pytanie i tym kimś byłem ja.

– Powiem to jak tylko najprościej się da – Hommit usiadł wygodniej i spojrzał najpierw mnie, potem Ratachiemu w oczy. – Szykujemy obronę Edihe.

– Co zagraża świątyni? – spytałem.

– Raczej posłanniczce – podpowiedział Ratachi i Hommit mu przytaknął.

– Wysłała nam jasny sygnał, że jest w poważnym niebezpieczeństwie. – kontynuował Hommit – Sądzimy, że ktoś może chcieć się dobrać do łez Nehtarai, które są w posiadaniu posłanniczki, zamknięte w fiolce życia. Pójdziemy do Edihe i przygotujemy tam twierdzę dla owej fiolki – powiedział z mocą Sontem.

– Dlaczego jej nie zabierzecie ze sobą? – spytał Ratachi.

– Jesteśmy dużo bardziej… – zaczął Hommit.

– Nas zbyt łatwo jest zabić – przerwał mu Sontem. Hommit tylko na niego krzywo spojrzał, ale chyba to właśnie zamierzał nam przekazać. – Ta fiolka jest zbyt cenna, by mogła wpaść w niepowołane ręce.

– Obmyśliliśmy plan co zrobić, by powstrzymać intruza, kimkolwiek on jest. Zgodnie stwierdziliśmy, że w Edihe jest najbezpieczniejsza, i to pomimo tego, że wszyscy wiedzą, gdzie to jest. Zresztą Scorea jest zbyt dumna, żeby uciekać – kontynuował Hommit.

– Dość, że ma jednak głowę by prosić o pomoc – dopowiedział Sontem i pod wzrokiem druida pokazał, że już więcej nie zamierza się wtrącać.

– Świątyni posłanniczki nie będzie tak łatwo zdobyć a i jej moc jest w niej największa. Nie przesadzam jeśli powiem, że to ona będzie za siebie walczyć a my postaramy się ją wspomóc czym tylko możemy – podsumował cenai.

– Macie więc mnie na swoje usługi! – zakrzyknął Ratachi i poderwał się z miejsca.

– Hola, hola, nandzie – usadził go z powrotem Sontem. – Potrafisz dużo w swojej dziedzinie i wierzę, że mógłbyś się nam przydać, ale nie jestem pewien…

– Muszę iść!

– Sontemie, Ratachi ma rację – Hommit poparł nanada, a ten

z radości już miał podskoczyć w górę, lecz w porę się opanował. Tylko wyraz ogromnego szczęścia nie chciał zejść mu z twarzy. – Pójdzie z nami gdyż pomoże opowiedzieć bratu o tym, co jest nam potrzebne. Dobrze pamiętam, że Sanai jest głuchy od urodzenia?

– Tak jest, druidzie! – nie wiem czemu Ratachi był taki radosny z tego powodu, że jego brat jest niepełnosprawny. – I tylko moja rodzina potrafi się z nim porozumieć! – I wszystko wyjaśnione.

– W takim wypadku postanowione. Wyruszamy w południe. Jak tylko skończymy posiłek pakujcie manatki i szykujcie się do drogi.

– A co ze mną? – spytałem nieśmiało. – Co ja mam zrobić?

 

Widziałem, jak Hommitowi zrobiło się nieswojo. On teraz też ważył w sobie decyzję, którą zapewne wczoraj wraz

z Sontemem podjęli.

– Zostaniesz w Tarnihil. – powiedział w końcu nachylając się nade mną. – Zostaniesz w Stolicy i będziesz pobierał nauki.

To powiedziawszy wyjął z tobołka list, taki najzwyklejszy, i wręczył mi go.

– To list ode mnie do dowolnego maga, któremu zechcesz go okazać. W tym liście piszę kim jestem i co postanowiłem.

Patrzył mi teraz prosto w oczy gdy mówił następne słowa:

– Wybierzesz sobie dowolną specjalizację, którą tylko znajdziesz dla siebie stosowną. List ten otworzy Ci wrota wiedzy. Nie pojmiesz jego treści, gdyż jest spisany w Języku Wieków, tym samym, w którym rozmawiałem z mishrańskim magiem na początku twej Drogi. Nic ci nie da, jeśli go zaraz otworzysz – uśmiechnął się do mnie. – Specjalnie jest napisany w tym języku, bo do jego skopiowania potrzebowałbyś pozwolenia zarządcy biblioteki, a to niełatwa i kosztowna sztuka – odgadł mnie.

Odsunął się nieco, ale nadal nie spuszczał ze mnie wzroku.

– Tym listem opłacam także noclegi, wyżywienie no i samą naukę – powiedział, a ja poczułem, jak ucieka mi ziemia spod stóp. – Tym listem także zobowiązuję Cię, byś w przeciągu najbliższych dziesięciu jesieni, licząc od teraz, zakończył naukę i poszedł w świat. List ten nie daje Ci żadnej gotowizny na Twoje własne, inne niż powyższe wydatki, więc o nie sam będziesz musiał zadbać.

– Cenai… – słowa uwięzły mi w gardle.

– Zabrałem Cię z domu i obiecałem uczyć, więc z mojej obietnicy się wywiązuję. Nie musisz mi dziękować, bo taki był nasz kontrakt – powiedział i mrugnął do Ratachiego. – Pamiętaj do czego ja Cię zobowiązałem. Chcę usłyszeć o Hartanie, który uczestniczył w Heno-Aresei, słyszysz? – spojrzał na mnie srogo, położył na moich barkach ręce i potrząsnął mną solidnie. – Chcę, byś sam otrzymał swoją kołatkę, słyszysz?

– Tak, cenai. Słyszę – odparłem. – I obiecuję Ci, że zdobędę kołatkę.

– To właśnie chciałem od Ciebie usłyszeć, Minose – zwrócił się do mnie moim starym imieniem. – Napisz swoją legendę.

 

Byłem pewien, że już się więcej nie spotkamy tak samo, jak tego, że to właśnie dziś po raz ostatni usłyszałem swoje dawne imię. To właśnie dziś, nie pięć dni temu, stałem się Hartanem.

 

W południe tego dnia przyjechał po nich powóz. Wsiedli do niego we trzech i odjechali traktem w kierunku jeziora Faenei. Zamierzali je okrążyć od południa, drogą od strony gór, potem jeszcze przez dzień lub dwa trzymać się ich linii aż zmienią kierunek podróży ze wschodu na południe i zobaczą pierwsze zabudowania Saneto. Przetną tą krainę wzdłuż, prawie się w niej nie zatrzymując, cały czas zmierzając na południe, by dotrzeć do miejsca, gdzie na horyzoncie za sobą będą mieli ostatnie zabudowania Saneto a przed sobą pierwsze drzewa puszczy Dassei. Wtedy znów skręcą na wschód i pojadą wprost do Edihe, świątyni, za którą o kolejne dwa dni drogi w tym kierunku szalała pustynia Sessohai.

Ja zaś zostałem tu, na miejscu. Mnich powiedział mi, że mogę dzień lub dwa posiedzieć jeszcze w bibliotece, przeczytać tych kilka ksiąg magicznych i zwojów, które są dla wszystkich dostępne, ale po drugim świtaniu będę musiał opuścić Centralną Dzielnicę. Nie pozostało mi nic innego, jak zatopić się w lekturze.

 

- * - * - * -

 

Patrząc dziś na te wydarzenia z przeszłości mogę spokojnie powiedzieć, że nie zmarnowałem danego mi wtedy czasu. To właśnie tam utwierdziłem się w słuszności swojej decyzji, w której po przeczytaniu dostępnych dla mnie ksiąg jeszcze się utwierdziłem. Co robiłem od tej pory? Uczyłem się, pracowałem, jadłem, piłem, spałem… Normalne rzeczy w normalnych czasach.

W trakcie całej mojej nauki dowiedziałem się, że w wybranej przeze mnie dziedzinie niewiele jeszcze kart zapisano. Jak podejrzewałem te ogólnodostępne książki, oraz dosłownie pięć innych zwojów, traktowało o mojej specjalizacji. Nie miałem potrzeby, by kiedykolwiek później udać się do Dzielnicy Centralnej. Całą wiedzę posiadłem przy drugiej wizycie w wieży i nie miałem już konieczności korzystać z listu cenai. List ten jednak otworzył mi drzwi do mojego nowego nauczyciela. Czerpałem od niego wiedzę jak wiadro wodę ze studni, ale i on w pewnym momencie przestał mi wystarczać. Rekomendował mnie w trakcie nauk do trzech innych magów, by w ramach szkoleń posiąść wiedzę i z tamtych dziedzin. Nauczyłem się tyle, ile było mi potrzebne. Reszty uczyłem się od ludzi.

Zżyłem się z nimi na tyle, że umiałem już, z doświadczenia, (z doświadczenia!), nawiązywać z nimi kontakty, nawet z tymi najtrudniej dostępnymi, i wyciągać od nich nawet najgłębiej skrywane informacje. W końcu w wybranej przeze mnie profesji było to na wagę złota.

Hommit miał rację. Zacząłem pisać własną legendę. Właściwie byłem na tyle zadufany, że zacząłem pisać od razu książkę! Inaczej nie byłbym w stanie spamiętać wszystkiego, co od tego czasu się dowiedziałem, a co mogłoby mi się kiedykolwiek przydać.

 

Nie stanąłem jeszcze do Próby Jednego Słowa. Podczas tych kilku świąt, które miały miejsce, bacznie natomiast obserwowałem reakcje innych ludzi czy reakcje magów mishrańskich (nawet się jakby do nich przyzwyczaiłem, choć w tym czasie widziałem ich zaledwie trzy razy) na legendy tam podnoszone.

W końcu, gdy już mój czas nadszedł, z zarobionymi pieniędzmi i książką pod pachą udałem się do Dzielnicy Centralnej. Bez listu bądź kołatki mógł tam wejść tylko ten, kto niósł ze sobą księgę lub zwój. Wtedy, w eskorcie dwóch mnichów przepasanych sznurem z trzema węzłami, doprowadzono mnie do zarządcy biblioteki. Tam przedstawiłem mu swoją książkę i jej przyszły spis treści. Przeczytał ją w oka mgnieniu (nie była aż taka krótka,

w końcu pisałem ją kilka jesieni, ale nie była też i najdłuższa, może kilkanaście kart), spojrzał na szkic przyszłych kart i powiedział to, co chciałem od usłyszeć:

– Hartanie. Przyjmuję Twoją książkę. Umieszczę ją w dziale magii.

Po tych słowach wziął do ręki kawałek czystego pergaminu, złożył go dwa razy na pół i zalakował przybijając pieczęć Tarnihil

– To Twój list polecający, Hartanie. Wróć, gdy będziesz mógł dopisać nowe karty.

To powiedziawszy położył księgę na wózku obok siebie (leżało w nim już kilka zwojów) i stracił kompletnie zainteresowanie moją osobą.

 

Mnisi odprowadzili mnie do wrót. Opuściłem Dzielnicę Centralną tak, jak do niej przyszedłem. Ale tak jak ja, tak i ona, nie byliśmy już tacy sami. Była w niej moja książka, bez tytułu czy imienia na okładce (te były umieszczone na pierwszej karcie). Była w katalogu ksiąg ogólnie dostępnych, więc na razie mało wartościowa, ale była tam i z każdym krokiem, jaki stawiałem na trakcie czułem, że postawiłem ten właściwy krok, że ruszyłem

w podróż i najtrudniejsze mam już za sobą.

 

Ja, Hartan, demonolog, znalazłem się na właściwej Drodze. Tropiąc i niszcząc legendy sam stworzę własną.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania