Laurembar - tom I - Dom o Zielonym Dachu - Rozdział 1 - Minose i Hartan (część 3)

Cenai Hommit wraz z Sontemem wzięli na siebie ciężar przekazania tragicznej wiadomości zarządcom Cosh. Ratachi został zmuszony do wskazania gdzie spędził noc z dziewczyną. Pogodzony z losem poprowadził ich do miejsca, w którym obozowali. Nie potrafił wskazać go jednak dokładnie i musieliśmy go nieco poszukać. W końcu udało nam się odnaleźć ślad ogniska oraz ciało dziewczyny, przepołowione jak we śnie, tak, jak nam to opisywał nand.

Ratachi odwrócił się od niej, uciekł wzrokiem w kierunku słońca. Hommit zaczął mówić ostatnie pożegnanie w czasie, gdy Sontem odciągał rodziców od zwłok córki i zaczął je zawijać w płótno, które przynieśli ze sobą. Po skończonej modlitwie cenai wziął ciało dziewczyny na ręce i podniósł do słońca. Przekazał je z nabożną czcią Sontemowi i wszyscy ruszyliśmy w kierunku zabudowań Cosh. Hommit ujął jeszcze dłonie najpierw matki, potem ojca. Przemawiał coś do nich, lecz do mnie żadne jego słowa nie docierały. W końcu wraz z nimi ruszył za wojownikiem.

Cały ten czas byłem z nimi obecny tylko ciałem. Moje myśli i rozum błądziły wśród wielu, naprawdę wielu pytań. Nie potrafiłem zrozumieć jak było to możliwe, by sen zdarzył się na jawie. Chciałem o tym porozmawiać z Ratachim, lecz spojrzałem tylko na niego i nie odezwałem się ani słowem. Ten nand nie był

w stanie komunikować się teraz z nikim. Jego twarz, jego postawa, on sam… Odbywał podróż w głąb siebie. Był i jednocześnie wcale nie istniał. Założę się, że w tej chwili Ratachi był jedynym obywatelem swojej własnej krainy. I tylko od niego zależało, czy zechce do nas wrócić.

Staliśmy więc u stóp gór. On plecami do nich, zapatrzony

w siebie i słońce, ja twarzą w ich kierunku, niepotrafiący podjąć żadnych sensownych działań. Dwa słupy soli stojące na pustyni traw i kamieni, u podnóża gór Nei.

 

– „Góry Nei mogą przyjąć Cię człowiekiem, a oddać hieną” – odezwał się w końcu Ratachi.

– Ratachi, to nie tak…

– Wiem, co chcesz powiedzieć, Hartanie – przerwał mi cały czas wpatrzony w Anterhore. – To nie moja wina. To nie ja zabiłem. Ale mój sen to zrobił.

– Słuchaj, – zacząłem.

– Nie. To Ty posłuchaj! – przerwał mi ostro i odwrócił się do mnie. – Jestem magiem. Też możesz się do mnie zwracać cenai tak, jak to robisz do Hommita. Z tym, że moim darem jest myślotworzenie. Jestem iluzjonistą, a w dodatku moją specjalnością są właśnie sny.

Musiał spostrzec, że nic nie rozumiem, bo zaczął mi wszystko tłumaczyć.

– Kiedy jakiś braven, gairimores lub nand zaczyna parać się magią, to jeszcze nic nie znaczy. Nie wybrał przecież sobie jeszcze opiekuna. Zaczął po prostu zauważać świat złożony z tych kilku prostszych elementów, które go opisują. Widzi ogień buzujący w mięśniach człowieka, wodę, która krąży wraz z krwią w jego ciele, powietrze, którym on oddycha i ziemię, która jest jego budulcem. Widzi także, że życie i śmierć danej osoby zależy nie tylko od jej ciała, lecz przede wszystkim od jej woli. I wiesz co jeszcze zauważa? Że potrafi na wszystkie te czynniki wpłynąć samym swoim chceniem, swoją myślą.

Odwrócił się znów ode mnie, zawiesił wzrok gdzieś na horyzoncie. Podszedłem do niego, stanąłem z nim ramię w ramię i gotów byłem słuchać dalej. Nie chciałem przerywać. W takim momencie każdy potrzebuje raczej ucha niż gardła. Osoby, która wysłucha, nie doradzi.

 

– Jedni zauważają, – kontynuował – że znacznie łatwiej idzie im zmieniać ognistą część człowieka, jego temperament, jego siłę. Inni znów widzą, że odpowiednio kierując płynami w ciele danej osoby mogą przyspieszyć gojenie się ran lub usunąć z organizmu trucizny. Jeszcze inni… Nieważne. Ja potrafię wpływać na myśli ludzi. Jestem iluzjonistą. Mogę pokazać innym niewyobrażalne, stworzyć coś z niczego, wmówić komuś prawie wszystko. Władam umysłem. I wiesz co jest w tym najlepsze? – spojrzał na mnie ze smutkiem, ale w tle widać było ironię. – Tak samo jak na innych wpływam też na siebie.

Dalej milczałem słuchając wiatru, który właśnie się wzmógł. Wił się pomiędzy nami, kamieniami i wzruszoną ziemią jakby chciał dotrzeć do każdego skrawka tej sceny, zapamiętać ją, a opowieść o tej tragedii zanieść w świat dalej, niż którykolwiek z nas mógłby to zrobić.

 

– Bardzo wiele snów, które mam, wydarzają się – patrzył teraz na góry Nei i kontynuował. – Nie potrafię Ci opowiedzieć jak to się dzieje. Może za bardzo sobie wmawiam, że to, co mi się śni, to jawa… Wiem tylko, że ten… „wypadek”, to… to… wydarzenie nie było pierwsze, ale też nie będzie ostatnie. Podróżując ze mną bardziej powinieneś się obawiać mnie i moich snów, niż bandytów i potworów – próbował się zaśmiać, ale jego śmiech brzmiał gorzko.

– Ratachi. To nie…

– Hartanie! – odwrócił się znów twarzą do mnie i spojrzał mi prosto w oczy. – Każdy płaci cenę za magię. Ja płacę ją w ten właśnie sposób. Śnię, a to, co w tych snach widzę „się wydarza”. Zbieram w ten sposób masę informacji, ale im poważniejszą wiedzę zdobędę tym poważniejsze są skutki w mym życiu.

– Czyli uważasz, że to Twoja magia zabiła Sineę? – wreszcie pozwolił mi dokończyć.

– Tak – odpowiedział. Spuścił głowę pomiędzy ramiona, które bezwiednie, od dłuższego czasu, trzymał oparte na moich barkach. – Tylko ja mogłem to zrobić. Tyle wynosiła zapłata za ostrzeżenie dla Sontema.

Odepchnął mnie i znów zawiesił wzrok gdzieś na horyzoncie.

– Inni magowie mają swoich bogów do pomocy. – kontynuował – Każdy czar, każdy kawałek magii z nich wychodzący jest zapożyczeniem potęgi bogów. Nieważne, czy pochodzi od Nehtarai czy Orgona, od Torehan czy Karplusana, czy od pozostałych z całej tej menażerii. Za każdym razem oni użyczają im rąbka swojej mocy a magowie dzięki temu dokonują cudów. Ja nie mam boga, gdyż żaden nie chce się przyznać, że miesza laurembarczykom w głowach. Ot, taki los! – znów zaśmiał się gorzko, po czym usiadł na ziemi, podkulił nogi i objął je rękoma. Usiadłem obok niego.

– Tylko iluzjoniści i zaklinacze nie mają swojego boskiego opiekuna. Ci pierwsi już wiesz dlaczego. Zaklinacze zaś używają wszystkich znanych sobie żywiołów. Nimi opiekują się wszyscy bogowie, choć w różnym stopniu i bardziej według ich własnych zachcianek, niż próśb zaklinacza, ale za to cały ten boski zwierzyniec jest przy nich, gdy czarują. I wiesz co? – odwrócił głowę do mnie. – Nie wiem, kto jest bardziej samotny: zaklinacz, czy iluzjonista! – uśmiechnął się.

Zauważyłem u niego, właśnie teraz szczery, nie podszyty minionym doświadczeniem uśmiech. Widać było, że uciekał w sarkazm zawsze wtedy, gdy wracał „do siebie”. Dosłownie wracał.

– Ja doskonale wiem, że jestem sam ze sobą. Zaklinacz nigdy nie wie, czy któryś bóg z tego cyrku mu pomoże! – jego uśmiech był taki… Ratachiowy, złośliwy.

 

Przez dłuższą chwilę razem patrzyliśmy na zachodzące powoli Anterhore. Orgon, pan słońca, zaganiał swój rydwan powoli na noc do stajni. Jeszcze kilka chwil i wstanie Lanehore wtoczone na nieboskłon przez Ellagę, panią księżyca. Tych kilka chwil, które wtedy spędziliśmy u podnóża Nei scementowało nas. Być może to właśnie wtedy w mojej głowie zapadła decyzja, którą potem wielokrotnie i przeklinałem, i błogosławiłem. Wtedy jednak siedzia­łem tam z nim i razem patrzyliśmy na cud zachodzącego słońca. To, że Hommit i Sontem pochowali godnie Sineę rozumie się samo przez się. To, że byliśmy im w tym niepotrzebni też. Wierzę, że dobrze zrobiliśmy znikając całej rodzince Cosh wtedy z oczu.

 

Do pokoi wróciliśmy zbyt późno w nocy, by ruszać w góry. Przed podróżą, następnego ranka, jeszcze przed pierwszym brzaskiem, Ratachi spisał przeprosiny i modlitwę o zdrowie rodziny i położył ją na blacie oberży. Na pergaminie złożył niezapominajki a obok położył amulet, który według jego słów nigdy już nie przyniesie temu domowi takiej tragedii, jaka była właśnie jego udziałem. Pożegnaliśmy gościnne progi w ciszy tak, by nikogo nie obudzić. Przewodnik miał czekać na nas u podnóża gór, więc ruszyliśmy od razu, zostawiając w tyle uśpioną osadę.

 

„Do gór Nei wejdziesz tchórzem, wyjdziesz lwem”. Nie wiem czemu, ale wtedy tak właśnie sobie pomyślałem.

 

- * - * - * -

 

Tak jak podróż przez Dassei była podróżą przez przyjazny obszar lasów, przez puszczę pełną rozedrganych promieni słońca i zapachów żywicy, tak góry Nei uzupełniały ją, jak dobremu rosołowi szczypta pieprzu dodaje pikanterii. Cenai mówił, że puszcza jest piękna niczym Nehtarai, pani natury i życia. Mówił też, że są w tej puszczy miejsca, gdzie szczególnie widać dotknięcie bogini. Mówił o pięknych polanach pokrytych kobiercami kwiatów czy też o jedynym w tej części wyspy entowisku. A kiedy o tych miejscach wspominał mówił tak, jakby to były miejsca czczone, święte wręcz. Teraz, idąc w kierunku gór, czuliśmy siłę i potęgę płynącą z ich kamiennej duszy. Ich widok zajmował całą przestrzeń przed nami, przytłaczał wysokością, ogromem i majestatem. Wcześniej jeszcze widziałem mgłę nad ich szczytami. Teraz, mimo zbliżania się do masywu mgła, a raczej biel na szczytach, nie rozstępowała się przed moim wzrokiem. Nawet wschodzące słońce niewiele pomagało. Ponoć ta biel na szczytach to był śnieg. Tak mówił Sontem.

Z Laahei spotkaliśmy się dobrze po wschodzie słońca, na początku drogi wykutej w skale. Zaczynała się kilkunastoma stopniami głębokimi na stopę i szerokimi na jednego człowieka. Laahei był śniadym bravenem, wysokim i szczupłym, o wzroku bardzo bystrym i przenikliwym. Ubrany lekko, w spodnie tylko i koszulę, jak na wiosenną aurę przystało, miał przerzucony przez plecy tobołek, zapewne z prowiantem i płaszczem potrzebnym na chłodniejszą partię gór. Przywitał się z Hommitem i Sontemem ściskając im serdecznie dłoń. Mnie i Ratachiego otaksował wzrokiem. Mnie się skłonił lekko, Ratachiego nawet nie zaczepiał. Przewodnik powiedział, że przed nami sporo wchodzenia i że koło południa, może dopiero po południu, zatrzymamy się na dłuższy postój. Jak tylko skończył mówić wspiął się na pierwsze skalne występki i ruszył wskazując nam drogę. Za nim szedł Hommit. Sontem wskazał na nas ręką i ponaglił. Sam wszedł na ścieżkę ostatni.

Widać było, że ta droga to nie pierwszyzna dla nich. Mnie i Ratachiemu często myliły się nogi, potykaliśmy się na niektórych kamieniach i występach skalnych. Pozostali niewiele sobie robili z całej tej wspinaczki. Szli na pamięć, niezdyszani, jakby dla nich był to spacerek. Dość powiedzieć, że tuż po południu, gdy dotarliśmy na niewielki płaski kawałek zbocza, my byliśmy poważnie zziajani a po nich nie było widać ani śladu zmęczenia. Według słów Laahei byliśmy dopiero na początku podróży.

Nasza półka skalna dawała przepiękną panoramę krainy Kilocea. Przed nami leżało Cosh, które stąd było tylko literą U odwróconą do nas tym razem plecami, z małymi budyneczkami na jej obrzeżach. Widzieliśmy ścianę puszczy Dassei, rozciągniętej wachlarzem wokół Kilocea. Wyglądało to tak, jakby niewidzialna ręka tej żyznej krainy trzymała trzonek zielonego wachlarza tak, by puszczą odganiać kamienie i ów śnieg z gór Nei. Za naszymi plecami piętrzyły się góry, które z tego miejsca wydawały się być ostre niczym groty strzał i pokryte śniegiem na ich czubkach jak trucizną.

– Góry Nei to bardzo stare góry – mówił Laahei podczas posiłku, który na tej grani spożywaliśmy. – Powstały ponoć z drugiej myśli bogów. Mają w sobie więcej pułapek i niespodzianek niż skorpion ma dla swoich przeciwników. Zwłaszcza, że to miłe stworzonko jest tu dość powszechne i trzeba na nie zwracać uwagę, szczególnie w niższych partiach – ostrzegł nas przewodnik.

– Są tu wielkie i strome urwiska – mówił dalej, – ale też i gładkie szlaki, coś jak trakty przez góry, choć tylko miejscami. Są osuwiska, oblodzone skały tak śliskie, że można łatwo z nich spaść. Są też i jaskinie, niezamieszkałe jak i pełne żyjących w nich stworzeń. Jednakże te niebezpieczeństwa łatwo jest odnaleźć i nauczyć się je omijać. Gorzej jest z bestiami tu mieszkającymi. O tak – zamyślił się na chwilę. – Nei są bardzo zamieszkałe.

– Legendy mówią – wtrącił się Hommit – o człowieku zbudowanym ze śniegu, którego dotyk zamraża.

– Albo o wielkich niby-ludziach o skórze z kamienia, których wielki wzrost i siła pozwala na przekraczanie nawet najszerszych przepaści – dodał Sontem.

– Ja natomiast – dokończył Laahei – słyszałem jeszcze o dziwnym pół lwie, pół orle, a raczej o lwie posiadającym orle łapy, dziób i skrzydła.

– Nie uda się wam nas zastraszyć – odpowiedziałem. – Takie bajki są także w Kilocea. Na przykład o chodzących drzewach czy niedźwiedziach, które zachowują się jak ludzie.

– Z tym, że te dwie opowieści to akurat prawda – powiedział Hommit i razem z pozostałą dwójką mężczyzn roześmiali się serdecznie.

– Gryfy to piękne zwierzęta – powiedział Ratachi. Całą drogę pod górę, całą wspinaczkę, aż do teraz, milczał jak grób.

– I święte – dodał Laahei kiwając z aprobatą głową. – To ulubione zwierzę Nehtarai, jedno z najmądrzejszych i najstarszych w Laurembar. Zdaje mi się jednak, że Ent z Serho jest starszy od nich, nie mylę się Hommicie?

– Nie. Prawdą są Twoje słowa. Ale on nie jest zwierzęciem.

 

To mówiąc wszyscy trzej znów się roześmiali.

– Co i rusz słyszę o tym Encie, a do tej pory nikt mi o nim nie opowiedział – zagaiłem rozmowę powoli zbierając swoje manatki

i sprzątając po posiłku.

– To najstarsze drzewo w Laurembar – podjął się wyjaśnienia Hommit, który w czasie jak my szykowaliśmy się do dalszej drogi palił swoje ziele w drewnianym cybuchu. – Ent z Serho to pierwsze

i jedyne drzewo, które posadziła sama Nehtarai w czasach, gdy bogowie chodzili po ziemi. Najokazalsze, największe, znające całą historię Laurembar i… cierpiące na starczą demencję – mówiąc ostatnie zdanie uśmiechnął się pod nosem.

Spojrzałem na Sontema i Laahei. Oni także śmiali się z żartu cenai.

– A może panowie mi rozjaśnicie jeszcze jedną sprawę – Ratachi chyba zaczynał odzyskiwać wigor. – W moich rodzinnych stronach mówi się, że w górach Nei istnieje stworzenie o ciele z mgieł i chmur. Poluje ono tylko na podróżników. Nie interesuje je żadne zwierzę, gdyż nie ma na nie żadnego wpływu. Otacza ono sobą nieszczęśnika, mąci mu zmysły, przykrywa swym ciałem tak, że doprowadza ich na skraj obłędu. Nieszczęśnik albo rzuca się w przepaść albo dusi się od tej mgły właśnie.

– To czcze wymysły! – krzyknął Laahei, gdyż zaczął się wspinać w dalszą drogę i uszedł już kilkanaście kroków. – Nikt nigdy ich nie spotkał.

– Ale ludzie giną. – podsumował Ratachi przepuszczając mnie przodem i podejmując wspinaczkę za mną.

– Bo brak im przewodników! – znów odkrzyknął Laahei i razem z Hommitem i Sontemem kolejny raz wybuchnęli śmiechem.

Tak. Ratachi wystawił wreszcie głowę ze studni swoich myśli.

 

Do zmierzchu wspięliśmy się aż do Przełęczy Cichego Snu. Laahei mówił, że jest to jego ulubione miejsce na odpoczynek pierwszego dnia wspinaczki. Nic nie dmie, nie świszczy a na dodatek jest to jedno z najbezpieczniejszych miejsc po tej stronie gór. I rzeczywiście tak było.

Do listy rzeczy, które robiłem pierwszy raz ze spokojem mogłem dopisać „spał jak suseł pod chmurką w górach”. Chociaż bardziej pasowałoby „spał jak zabity”, ale nie chciałem denerwować odzyskującego humor Ratachiego.

 

Rankiem, po lekkim śniadaniu rozpoczęliśmy dalszą wspinaczkę. Zrobiło się nam nieco chłodniej, więc w ruch poszły płaszcze, derki, drugie koszule czy co tam kto miał w tobołkach na chłód przygotowane. Do południa wspięliśmy się prawie pod linię śniegu. To znaczy mieliśmy do niej jeszcze niezły kawałek, ale dało się już zobaczyć, czym tak naprawdę on był i wyczuć, że był zimny. Dziwnie mi się też oddychało. Za każdym razem musiałem czerpać szybsze oddechy, jakbym biegł. Męczyłem się trochę, ale Laahei powiedział, że tak musi być i że to normalne na tej wysokości. Wszyscy oddychaliśmy w podobny sposób. Trochę kręciło mi się

w głowie od tego. Przewodnik obiecał, że po posiłku na pewno zaczniemy już schodzić i te objawy miną. Nie miałem podstaw, aby mu nie wierzyć, ale i tak martwiłem się, że w końcu nie starczy tu dla mnie powietrza. Czułem się tak, jakby góry chciały mi zabrać nie tylko moje powietrze z płuc, ale że wraz z nim, wraz z każdym moim tchnieniem, jakbym oddawał im siebie, kawałek po kawałku.

 

Nasz przewodnik na samym początku schodzenia prze­strzegł, że to ta część będzie najtrudniejszą w naszej podróży.

– Musimy zmienić szyk schodzenia. Ja nadal idę pierwszy, ale za mną pójdzie Sontem, potem wy dwaj a na końcu Hommit. Pamiętajcie, że będziemy schodzić urwiskami i osuwiskami. Najważniejsza sprawa to przepasanie się liną.

W tym momencie wyjął ją ze swego tobołka i zaczął do niego chować płaszcz. Nam polecił to samo – schowanie ciepłych rzeczy i takie oporządzenie plecaków, by nie poruszały się nam na plecach. Miały być jak najciaśniej przyczepione do ciała i tak, by ich największy ciężar lądował nam blisko pośladków lub wręcz na tyłkach.

– Spójrzcie na linę – uczył nas Laahei. – Każdy z nas ma do drugiego taką samą odległość, około czterdziestu kroków. W połowie tej odległości zawiązana jest czerwona chustka, a w połowie tych połówek niebieska. Nie wolno nikomu rozpocząć schodzenia tą samą drogą co poprzednik dopóki poprzednik nie nada sygnału. Lina musi być cały czas naprężona i zawsze musicie widzieć najbliższą siebie chorągiewkę. Jak tylko dostanę się na odpowiednio szeroką półkę skalną szarpnę liną trzy razy. Potem schodzi Sontem i gdy tylko do mnie dołączy znów szarpniemy trzy razy liną. Ja będę ją wybierał, a Sontem trzymał ją naprężoną tak, by każdy następny z Was mógł spokojnie zejść niżej.

Po Sontemie miał iść Ratachi, potem ja. Skinęliśmy głowami na znak zrozumienia.

– Jeżeli komuś osunie się noga jak najszybciej niech przytuli się do skał i przez kilka oddechów w ogóle się nie porusza. Potem powoli szukacie punktu zaczepienia i schodzicie krok za krokiem dalej. Nie pozwalajcie, by omsknęła się Wam ręka! – tu pogroził palcem i podniósł głos. – Widzicie czego się łapiecie, więc wybierajcie takie fragmenty skały, by mieć pewny chwyt. Nogi sobie poradzą, jak ręce będą Was trzymać, zrozumiano?

Tak czułem, że te wskazówki są tylko dla nas. Ale jak zauważyłem i Sontem, i Hommit także potakiwali.

– I najważniejsze. Sontem będzie musiał Was utrzymać na linie, gdybyście się osunęli w przepaść, więc mam nadzieję, że nie za dużo ważycie – próbował zażartować Laahei. – Gdybyście jednak oderwali się od ściany, to pamiętajcie, by zaraz po naprężeniu się liny starać się przylgnąć do skał i od razu, za pierwszym podejściem się jej złapać. Jego siły są wielkie, ale nawet on nie będzie w stanie Was podciągnąć do siebie kiedy będziecie się na niej bujać. Skały są ostre i lina się przerwie, a nikt nie chce nikogo tu odcinać, prawda?

– Odcinać? – spytałem.

– Tak. Bo jeśli Sontem straci wszystkie siły to jedynym wyjściem, by pozostałych uratować, będzie odcięcie się wiszącego. Dlatego każdy z Was otrzyma ode mnie ten nóż – to mówiąc wkładał nam do ręki ostry jak brzytwa kawałek stali z drewnianą rękojeścią. Malutki, w skórzanej pochwie, którą od razu pokazał jak przytroczyć do ramienia.

– Jeżeli nie będziecie w stanie złapać się skał i będziecie wisieć na linie, przetnijcie ją na swoich plecach – pokazał nam jak i gdzie. – Lina nadal będzie zawiązana, kolejny z Was będzie mógł iść dalej, ale nieszczęśnik, który zawisł spadnie w przepaść.

– Ale… – próbowałem znaleźć jakieś inne wyjście z tej sytuacji.

– To jedyny sposób, by uratować pozostałych – Ratachi położył mi rękę na ramieniu. – Nawet ja to rozumiem.

– Dobrze – podsumował ten krótki postój Laahei. – Pokażcie mi się.

Podszedł do każdego z nas, poprawił nam rzemienie i paski, sprawdził na każdym z nas linę i jej węzły, jeszcze raz pomierzył sobie tylko znanym sposobem długość liny pomiędzy każdym z nas i dał sygnał do schodzenia.

– A nie można by inną drogą? – spytałem łapiąc się ostatniej deski ratunku.

– Można inną, – odpowiedział mi Hommit, – ale idziemy z Laahei i idziemy tą. To jest właśnie cena owego srebrniaka, Ratachi – powiedział spoglądając na nanda.

Też na niego spojrzałem, bo nic z tego nie rozumiałem.

– Chodzi o to Hartanie, że droga pod górę zajmuje zazwyczaj jeden dzień, tak jak i nam zajęła. –wyjaśniał iluzjonista. – To droga w dół jest trudniejsza i zajmuje zazwyczaj trzy i pół, nawet cztery dni. Rozumiem, że tym sposobem zajmie nam jeden. Rozumiem też, że nie może nam zając ani chwili więcej. – to mówiąc spojrzał na Hommita, który mu przytaknął.

 

- * - * - * -

 

Jak nam się schodziło? Miałem wrażenie, że nigdy nam się to nie uda. Szliśmy jak ślimaki. Laahei znał tę drogę, bo za każdym razem na postój wybierał półkę albo nawis skalny zdolny pomieścić na oko pięciu, sześciu ludzi. Schodziliśmy gęsiego, po kolei, od jednego nawisu do kolejnej półki, zboczami czasami gładkimi, czasami ślizgając się na kamykach i małych osuwiskach a czasami wręcz wisząc na prawie pionowych ścianach nad przepaścią.

Jeden moment pamiętam szczególnie. Nie dlatego, że straci­łem grunt pod nogami. To w trakcie schodzenia zdarzało mi się nad wyraz często. Ten moment pamiętam dlatego, że na półce przed przejściem Laahei szeptem zakazał nam jakiegokolwiek wydawania dźwięków. Pokazał nam też bardzo dziwny sposób na pokonanie tego odcinka drogi. Mieliśmy poruszać się jak pająki. Najpierw lewa noga, potem lewa ręka (miała sięgać tak daleko aż łokieć się wypro­stuje), potem balans ciałem, by oprzeć się na nowych, „lewych” punktach podparcia (tak je nazwał nasz przewodnik). Jeśli staliśmy solidnie przynajmniej pięć oddechów mogliśmy przemieścić prawą rękę, ale zawsze na miejsce, które wcześniej zajmowała lewa, i dołączyć potem prawą nogę, w taki sam sposób. I znów – lewa noga w lewo, lewa ręka w lewo do wyprostowania się łokcia, sprawdzenie podparcia, balans ciałem, pięć oddechów i „prawa” strona. Szło się niesłychanie wolno i po pewnym czasie milkły palce u stóp i rąk. Na szczęście ten odcinek nie był aż taki długi. Po dotarciu na półkę skalną Laahei szepnął, że teraz będzie łatwiej, ale że nadal powinniśmy milczeć. Dopiero na kolejnej półce mogliśmy odetchnąć pełną piersią. Stąd też pokazał nam którędy schodziliśmy. I właśnie dlatego pamiętam ten moment.

 

Myślałem, że zemdleję.

 

Trzymając się ściany i czepiając się jej jak pająki, schodząc po niej nie widać było tego. Z tej półki, na której się zatrzymaliśmy, zobaczyłem, że w pewnym momencie wisieliśmy prawie całkowicie. Nogi tylko się opierały o skałę, a ręce trzymały nas przy niej. Schodziliśmy po ścianie, która wyglądała jak odwrócona do góry dnem góra. By odpaść od ściany wystarczyła chwila nieuwagi, źle postawiona stopa i jeśli brakło nam pary w rękach od razu można było użyć nożyka Laahei.

Gdyby nam o tym wcześniej powiedział ze strachu prawdopodobnie nie byłbym w stanie się w ogóle utrzymać. A oni?

Zostawiliby mnie tam na górze. Byłem tego pewien.

 

Dalsza droga rzeczywiście była łatwiejsza. To znaczy nadal była trudna, nadal traciłem (jakby częściej?) grunt i oparcie pod stopami, ale też szybciej łapałem i równowagę, i ścianę. Pod koniec dnia, tuż po zachodzie słońca, dotarliśmy do szerokiej na kilkunastu ludzi półki skalnej. Laahei powiedział, że tę półkę nazwał Światem.

– Bardzo nieliczni schodzą z Nei tak, jak my schodziliśmy – mówił, gdy zdejmowaliśmy z siebie linę. Odbierał ją od nas i w sobie znany sposób zwijał ją pakując do tobołka. – Wielu przewodników zna tę drogę, lecz albo boją się gryfów, które ponoć ją lubią (powiedział to sarkastycznie), albo z kolei owego Pajęczego Stoku, który tak ci się spodobał, Hartanie – to mówiąc puścił do mnie oko. Czy nie mówiłem, że był bystry? Musiał widzieć jak na mnie podziałał widok tamtego odcinka gór, to i mi teraz dokładał.

– Jak wielu zginęło na nim? – spytał Ratachi szykując już strawę.

– Zbyt wielu – uciął od razu temat przewodnik pomagając mu w szykowaniu posiłku. – Dość, że jesteśmy już na Świecie i możemy odpocząć. Stąd jest tylko pół dnia drogi do Tarnihil.

– Jak to? – zdziwiłem się. Jesteśmy jeszcze w górach a on już mówi o Stolicy?

– Rano sam zobaczysz. – Odparł mi z szelmowskim uśmiechem Laahei.

Spojrzałem na Sontema i Hommita. Może oni? Ale jeden tylko popatrzył się na mnie, odpowiedział mi uśmiechem i zajął się jedzeniem. Drugi z nich natomiast pokazał mi jak zasznurowuje sobie usta i też zaczął jeść. Nie pozostało mi nic innego, jak dołączyć do nich i kłaść się spać.

 

Pierwsze promienie słońca wdarły mi się prosto do nosa. Siarczyście kichnąłem i w ten sposób zbudziłem i siebie,

i towarzyszy podróży. Ale to kichnięcie od razu zostało usprawiedli­wione widokiem, na który w żadnym razie nie były przygotowane moje zaspane oczy.

Przede mną rozciągała się w całej okazałości Miterea, kraina magów. Stanąłem na skraju półki skalnej by, jak mi się wydawało, jeszcze lepiej przyjrzeć się tym dziwom.

 

Po mojej lewej ręce zaraz u podnóża gór (nie tak znowu daleko stąd, jak mi się to wczoraj wydawało) rosły trawy. Zielony kobierzec ciągnął się od samych gór aż po las iglasty nieopodal. Wysokie drzewa skrzyły się teraz w słońcu rosą i załamywanym na niej, i na ich liściach, światłem blado pomarańczowego poranka. Spojrzałem daleko, aż po horyzont. Tam nadal stał las, ale miałem niejasne przeczucie, że za nim będzie tylko kawałek ziemi, który ustąpi morzu. Za tą zielenią bowiem słońce wydobywało już błękit. Nie byłem pewien czy nieba, czy morza, ale to drugie strasznie by mi pasowało do tego pejzażu. Idąc dalej linią lasu w prawo zobaczyłem… to. Ogromne, niesamowicie skrzące się jezioro. Ciągnęło się od horyzontu, od linii lasu aż prawie pod same góry Nei. Maiło kształt ogromnej kropli, która swój czubek miała po mojej prawej ręce, gdzieś na północnym wschodzie, i która rozlewała się w kierunku centrum tego uroczego obrazka. I znów pomiędzy jeziorem a górami istniał pas zielonych traw, który otaczał jezioro jak złoty pierścień otacza palec, który go nosi. Te trawy były dla jeziora leżem i jego granicą. A samo jezioro… Gra świateł poruszanej wiatrem wody, błyski i lśnienia, i ten niesamowity błękit... Mógłbym się popłakać patrząc na te dziwy. Mógłbym i kto wie, czy tego przypadkiem nie zrobiłem.

 

Laahei powiedział, że owo jezioro zwie się Faenei. Jego kolejnym dziwem jest to, że kiedy robi się zimno (a w Miterea istniało coś takiego jak zima, ze śniegiem nie tylko w górach, ale także tam, w dolinie) to ono zamarza. Jego woda robi się twarda jak kamień, można ją nawet kroić i jest wtedy mlecznobiała, zimna jesz­cze bardziej, niż tego ostatnio doświadczyliśmy. Bogowie – wtedy to musiałby być widok! Przewodnik powiedział mi, że cała Miterea jest wtedy pokryta białym puchem. Drzewa nie mają liści a trawy nie rosną. Wszędzie dominuje biel, chłód i skrzenie.

Pomiędzy tymi zjawiskami, nieco z lewej i bliżej gór, stało ono. Trój-miasto, Stolica, Tarnihil.

Nasz cel podróży.

 

Kiedy już schodziliśmy z gór (zapomniałem nawet o śniada­niu tego dnia) trzech mężów, na zmianę, opowiadało nam o Stolicy. Z góry było widać, że jest zbudowana na planie koła idealnie podzielonego na trzy części traktami, które tworzyły literę Y. W środku stolicy było drugie koło, mniejsze, w którego centrum jedynymi budynkami były trzy wieże. Środkowa była najwyższa, dwie po bokach równe połowie wysokości środkowej. Każda

z części Tarnihil miała swoją legendę i swoją historię powstania, tak jak i każda z wież wypełnia swoje odrębne zadania.

Patrząc od gór lewą część Stolicy zbudowano z drewna. To ta część najbliżej lasu, nazwana Drewnianą Dzielnicą. Odzwierciedla wkład Kilocea (tej krainy jest przedstawicielstwem) w naszą część Laurembar. Nie trudno się już domyśleć, że górują tam spichlerze, i oberże, rolnicy i hodowcy. Tutaj też spotkać można największą liczbę druidów, uzdrowicieli wszelkiej maści czy kapłanów, jak również wyznawców Nehtarai, pani natury. Wśród cechów najwięcej było rzemieślników zajmujących się obróbką drewna, skór czy szeroko pojmowanej żywności.

Środkową część wybudowano zarówno z kamienia, jak i z drewna. Ta część była odzwierciedleniem samej Miterea. Domy w tej części były małymi dziełami sztuki. Zdobione rzeźbami i w drewnie, i w kamieniu, pokryte finezyjnymi dachami, piękne i funkcjonalne zarazem. Ta część stolicy służyła za schronienie przede wszystkim magom. Miterea słynęła bowiem z najlepszych czarodziejów na całej Wyspie. W tej części Stolicy każdy bóg miał swoich wyznawców. Najwięcej było oczywiście magów żywiołów, ale i zaklinacza czy iluzjonistę także można było tu spotkać.

 

W tym miejscu Ratachi wtrącił od siebie dwa słowa:

– Pamiętaj Hartanie, – zaczął protekcjonalnie, kiedy stąpaliśmy już po kobiercu traw idąc w kierunku Tarnihil, – że w Laurembar każda magia jest akceptowana. To, czy mag ognia lub wody, nekromanta czy rycerz kryształu będzie siał zniszczenie czy sprowadzał pomoc zależy tylko od niego. To nie magia, ale ludzie są źli lub dobrzy. Dzięki temu wszystkie te sztuki mogą być obok siebie, współistnieć i nawzajem się uzupełniać. Nie ma problemu, by mag wody znał się także na magii ognia. Zaklinacze znają wszystkie sześć żywiołów i dają sobie radę! Chociaż z tym szóstym mają trochę kłopot – tu na jego twarz wypłynął szelmowski uśmieszek.

W ten sposób zakończył on opowieść o Dzielnicy Magów.

 

Dzielnicę Kamienną, tę po prawej, zamieszkiwali osadnicy z Saneto, najbardziej uprzemysłowionej części wyspy. Zajmowali się oni obróbką wszystkich znanych laurembarczykom minerałów, od kamienia począwszy na czerwonym krysztale skończywszy. Byli więc to najczęściej wojownicy i łowcy, hutnicy i kowale. Tak jak w Dzielnicy Magów nie uświadczysz czegoś takiego jak oberża, tak w Dzielnicy Kamienia było ich aż nadto. Tawerny, oberże, domy uciech – wymień a na pewno tu były. Mieszkały tu „same jurne chłopy i herod baby”, jak się wyraził o nich Sontem. W tej dzielnicy można było spotkać przede wszystkim wyznawców Kjeldorana, boga wojny, Voe, boga rzemiosła czy… Sittalina, Sprawiedliwego, opiekuna pokoju.

Nad całą stolicą pieczę miała Torehan, bogini sztuki. Uwielbiała zgiełk tego miasta, jego potencjał do tworzenia dzieł sztuki, czy jego pijaczą i awanturniczą naturę. W Tarnihil zawsze coś się działo. To miasto chyba nie spało nigdy.

 

Część centralną, jak już wspomniano, zajmowały trzy wieże. Była to jedyna część, mały okrąg otoczony murem tak samo wysokim, jak te zewnętrzne, do której rękę przyłożyli wszyscy mieszkańcy trzech krain. Ta część nosiła znamiona jakiegoś architekta. Jeśli poprzednie części są raczej chaotyczne, budynki w nich powstawały bardziej z potrzeby chwili, niż realizując jakiś plan (z wyjątkiem Kamiennej Dzielnicy, gdzie uliczki były dość skrupulatnie zaplanowane, ale domy już nie), tak w Dzielnicy Centralnej wszystko było wybudowane z planu. Wieże miały niezaburzone proporcje, ich podstawy miały taką samą średnicę, różniły się tylko wysokością. Każda z wież do tej samej wysokości była budowana z tego samego materiału, ich sklepienia są bliźniacze a dachy pokryte dachówką.

 

W tym miejscu wypada wspomnieć o czwartej krainie, która nie miała żadnego wkładu w rozwój Stolicy ani w jej wygląd. Skoro jednak istnieje to należałoby o niej opowiedzieć choć kilka słów. Tak przynajmniej stwierdził Laahei, więc Sontem, który ponoć wiedział o niej najwięcej, opowiedział nam i o niej.

 

Sessohai, czwarta z krain w Laurembar, to pustynia. Znaczy się w większości pustynia. Zaczyna się niewinnie. Na samym jej początku rośnie jeszcze puszcza Dassei (to od zachodu krainy) a swój kraniec mają góry Nei (to od północnego zachodu, pomiędzy puszczą a górami znajduje się niewielka, ale prężna kraina Saneto kraina Dzielnicy Kamiennej). Ale im bardziej na wschód tym bardziej robi się nieprzyjaźnie. Las ustępuje miejsca trawom, te ugorom, a te piaskom. W końcu całe połacie ziemi są niczym tylko pustynią z rachitycznymi drzewkami i umieszczonymi gdzieniegdzie oazami, w których mieszkają ludzie pustyni, zazwyczaj gairimoresi i nandowie. Im dalej na wschód tym bliżej do granicy z morzem i tym bardziej krajobraz łagodnieje, przechodzi w ugory i trawy by poprzestać na pastwiskach i drobnych sadach. Tu już liczniej mieszkają ludzie. Północ i południe krainy to morze z bardzo głę­boką plażą (pustynia Sessohai rozciąga się, jak mur, przez całą długość tejże krainy i zajmuje jej największą powierzchnię, ma kształt podobny do rogala zwróconego wypukłością ku puszczy Dassei i Saneto). Wschodnie plaże to kraina rybaków i portów. Znajduje się tu ogromny port Ostrhin, który służy statkom Sessohai. Marynarze wypływają z niego w rejsy dookoła wyspy, by w ten sposób trafić do Kilocea po pożywienie (mała miejscowość w tej krainie, Sav, częściowo jest także portem) albo do Miterea po rzemieślników, których zabierają na pokład w porcie Jerde. Nikt nie ryzykuje podróży przez pustynię Sessohai do Saneto tylko po to, by zwerbować kowala czy płatnerza. Po prostu dużo łatwiej jest nająć ich w Jerde.

Sessohai ma dwie bardzo cenne osady. Jedną z nich jest Edihe, świątynia Nehtarai, w której mieszka jej posłanniczka. Jest to jedyna świątynia wybudowana przez samą boginię, a właściwie wybudowana rękami jej posłanniczki. Można się spierać, czy to nie jest aby zbyt duży akt samouwielbienia Nehtarai. Najpierw stworzyła sobie posłanniczkę (żaden inny bóg nie ma kogoś takiego), potem prosiła ją by nauczyła się rzemiosła laurembarczyków, a w końcu kazała postawić sobie samej świątynię. To właśnie w tej świątyni, jak mówi legenda, znajdują się łzy Nehtarai – bodajże najcenniejsze przedmioty w całym Laurembar.

Drugą miejscowością jest Serho, dom Enta z Serho, pierwszego drzewa na ziemi. Wokół niego wybudowano wioskę druidzką. Mieszkańcy pilnują drzewa jak artefaktu. Jest ono kopalnią wiedzy, cudem Nehtarai i do tego potrafi mówić! Hommit twierdzi, że druidzi znający nahesei, język natury, mogą spokojnie

z nim rozmawiać. Z tym, że najczęściej Ent nie ma zbyt wiele do powiedzenia. Jest stary i o wiele rzeczy już nie dba, a o części już dawno zapomniał.

 

Cały ten opis umilił nam podróż aż do wrót do miasta. Laahei pożegnał się tu z nami i udał do Drewnianej Dzielnicy. My zaś, za poradą Hommita, poszliśmy prosto traktem do Dzielnicy Centralnej.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania