Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Laurembar - tom I - Dom o Zielonym Dachu - Rozdział 1 - Minose i Hartan (część 2)

- * - * - * -

 

– Powiedz mi cenai… Co ja zrobiłem? – spytałem druida, gdy następnego dnia o świcie wyruszyliśmy w drogę.

– Właśnie piszesz pierwszy rozdział swojej własnej legendy.

– Ale… jak to?

– A tak – spojrzał na mnie i rozpromienił się. – Najpierw pójdziemy do Cosh przez lasy Dassei. Na miejscu wynajmiemy przewodnika i przez góry Nei udamy się do Stolicy. Potem…

– Niedokładnie o to Cię pytałem, cenai.

– Wiem, Hartanie. I możesz mi wreszcie mówić po imieniu? Jestem Hommit. Dobrze jest znać imię swojego brata, czyż nie?

– Brata? – powątpiewałem.

– Brata – z pełną stanowczością odpowiedział. Zaraz też odchylił rękaw swojej szaty, lewy rękaw, i pokazał mi swoją bransoletę. Była szeroka na trzy place i dużo grubsza, niż moja.

– To jest…? – bardziej stwierdziłem, niż spytałem.

– Tak. To także moja Droga.

Przez chwilę szliśmy w milczeniu. Wydaje mi się, że chwila ta byłaby nieco dłuższa, gdyby nie pewno zdarzenie, a właściwie pewien chłopak, który nas dogonił, i jak tylko wyrównał z nami krok zagaił:

– Przepraszam panów. Słyszałem, że idziecie do Stolicy.

Trudno było nie słyszeć. Jak tylko rano wyszedłem z Domu Zarządcy ze swoim plecakiem, tak od razu usłyszałem od przechod­niów: „to ten” i „on jednak idzie” oraz „pacan”. Stałem się w jednej chwili atrakcją zakończonego już targu nie zgorszą niż trzyrogi bawół.

– Idziemy – odparł zdawkowo Hommit.

– Chciałbym zabrać się z wami. Iść tam we trzech, to nie we dwójkę, a ja sam raczej się tam nigdy nie wybiorę. To ryzykowne.

Hommit spojrzał na mnie wymownie.

– Zdecyduj sam, Hartanie.

– Co masz tam za sprawy? – spytałem przybysza.

– Chcę skorzystać z biblioteki i znaleźć tam pewną osobę. To dla mnie bardzo ważne. Mam pieniądze. Złożę się na przewodnika. – dodał po chwili widząc, że jakoś mnie nie przekonał.

– A od kogo nand może czegoś chcieć? – spytał go Hommit.

 

My, braveni, byliśmy normalnej postury, silni od pracy na polu i szybcy od ganiania za trzodą. Nand ów był raczej mizerny. Niziutki, blady, lecz miał coś w tych swoich oczkach. Zdawało mi się, że mógłby wiedzieć więcej niż cenai, a jednocześnie być młod­szym od niego.

 

– Pozwolisz, Minose, a właściwie już Hartanie, – mówiąc to puścił do mnie oko, – że na tę chwilę nie powiem Ci jakiej osoby szukam. Powiem natomiast, że tak samo jak ten tu druid, tak i ja chcę poczytać księgi.

Spojrzałem na Hommita szukając u niego podpowiedzi co powinienem zrobić. On jednak ruszył przed siebie raźno i zdawał się chować w swoich myślach.

– Zdecydowanie lepiej podróżować we trzech – podjąłem w końcu decyzję. – Jeśli idziesz w kierunku Tarnihil możesz pójść razem z nami.

Skinął głową z aprobatą.

– A jeśli chodzi o przewodnika, to trzymam Cię za słowo…

– Ratachi. Mam na imię Ratachi – przedstawił się wreszcie z szelmowskim uśmiechem nand.

– Nas już znasz. Nie musimy się Tobie przedstawiać – oparłem i ruszyłem energiczniej drogą doganiając druida.

 

Szliśmy cały czas traktem północnym ku lasom Dassei. Krajobraz wokół nas tworzyły pola uprawne podzielone groblami, obsiane zbożem, prosem, obsadzone ziemniakami. Wiele z tych roślin czekało jeszcze na słońce, były zielone i dopiero co zaczęły rosnąć. Wczesna wiosna sprzyjała zarówno uprawom, jak i space­rom. Pola przechodziły płynnie w sady pełne jabłoni, grusz czy śliw. Sady znów zamieniały się w pastwiska i łąki.

Trakt północny można było nazwać widokowym. Pokazywał pełen przekrój spichlerza Laurembar, naszej krainy, Kilocea. To tak, jakby przekroić tort, by wydobyć na światło dzienne, warstwa po warstwie, całą jego złożoność.

Tuż przed zmierzchem, na horyzoncie, pokazała nam się puszcza Dassei. Pojawiać się zaczęły tartaki, stajnie, wozy do przewozu drewna i domki dla drwali. Ugory powstałe po wycince lasu, w przyszłości także staną się pastwiskami i łąkami, a dzisiejsze łąki – sadami. Dassei wycina się, by budować domy, nigdy jednak nie robi się tego rabunkowo czy nieumiejętnie. Cech drwali pilnuje jakości i ilości pozyskiwanego drewna i nakłada na wycinających obowiązek przywrócenia pewnych połaci puszczy do użytku jako szkółki leśne, zezwalając inną część przekształcić w ugory, a później w pastwiska. Doszło do tego, że w niektórych miejscach na granicy Kilocea i Dassei puszczę się „uprawia”. Cech pozwala na wycinkę drzew ze szkółek założonych lata temu, inne szkółki w tym czasie dojrzewają a inne są właśnie zakładane w zamian za wycinane.

W takich miejscach puszcza ani nie traci, ani nie zyskuje pola.

 

Późnym wieczorem rozbiliśmy obóz. Do wejścia do puszczy zostało nam kilkaset kroków z okładem. Żaden z nas nie chciał wejść do niej nocą. Wybraliśmy więc spłachetek ziemi nieopodal traktu. Ten był teraz bardziej wydeptaną, szeroką, niegdyś leśną ścieżką porozjeżdżaną niezliczoną ilością kół, niż traktem z prawdziwego zdarzenia. Rozbiliśmy tam obóz, choć „obóz” to raczej zbyt duże słowo jak na trzy derki rozłożone wokół małego ogniska. Może po prostu znaleźliśmy miejsce do spania, uwarzyli­śmy coś na ząb i położyliśmy się spać.

To nie była pierwsza moja noc pod rozgwieżdżonym niebem. Wielokrotnie, w obejściu, goniąc owce czy krowy do naszych obór, zdarzało się, że musiałem nocować pod gołym niebem razem ze stadem, które za daleko odeszło od domu. Ale po raz pierwszy w moim życiu spałem jako dorosły, jako człowiek, który, jak to określił Hommit, sam pisze swoją legendę.

Zaraz po świtaniu weszliśmy do puszczy. Była przeogromna. Na samym początku liściasta, potem mieszana by na końcu znów powrócić do liściastej. Przytłaczała swoją wielkością, starością

i mądrością, dawała przytulny cień i schronienie. Trakt, a właściwie wydeptana szeroka leśna droga, prowadził dalej na północ, ku zewnętrznej granicy puszczy i ku kolejnej krainie. Tłumnie korzystali z tej drogi drwale, cieśle czy druidzi, gdyż była główną i jedną z nielicznych, utrzymywanych w dobrym stanie, przeprawą przez puszczę. Podróżni lubili ją za jej prostotę, nie wiła się tylko, z nielicznymi zakrętami, prowadziła wprost do Miterea, kolejnej krainy, celu naszej dzisiejszej podróży. Mimo to dzisiaj spotkaliśmy niewielu drwali i tylko jednego druida. Powiedział nam, że teraz jest czas dojrzewania drzew, więc nie można ich zbyt wiele ścinać. On zaś chodzi po lesie i oznacza te drzewa, które się do tego nadają.

Pierwsze kroki w puszczy stawialiśmy pod rozpiętymi wysoko nad nami parasolami z liści. Tylko miejscami sączyło się przez nie światło słońca, naszego Anterhore. Gra snopów światła tworzona przez korony drzew, tworzyła fantastyczne obrazy. Do tej pory oglądałem zazwyczaj popisy wiatru czeszącego trawy na wzgórzu czy porywającego płatki kwiatów do tańca nad łąkami. Puszcza miała zupełnie inny repertuar i tego ranka zdawało mi się, że wystawia najbardziej sobie znaną, ograną do bólu, ale przez to najpiękniejszą sztukę.

Dwóch milczków obok mnie, Hommit i Ratachi, zupełnie inaczej widziało ów spektakl. Hommit zdawał się być w pracy. Oceniał drzewostan, jakość liści na konarach czy sposób prowadze­nia wycinki. Ratachi w ogóle nie zwracał na to uwagi zatopiony do reszty w myślach. Jakby coś planował, coś rozwiązywał w swojej głowie i tak go to absorbowało, że nie widział w ogóle puszczy. Gdy patrzyłem na niego, a on zauważył moje spojrzenie, odwracał do mnie na chwilę głowę, uśmiechał się i od razu wracał do swego poprzedniego stanu. Później, podczas wieczornego posiłku powie­dział mi, że wychował się w tej puszczy. „Dla mnie te widoki to tak jak twoje trawy smagane wiatrem. Jestem pewien, że byłyby zachwycające” – w ten sposób odpowie mi wieczorem, gdy go zapytam, co o tym myślał.

 

Było już południe, gdy puszcza zmieniła się w mieszaną. Korona lasu bardziej się postrzępiła, więcej słońca wpadało do nas i zrobiło się nieco cieplej. Mimo to szliśmy do przodu. Chcieliśmy do zmierzchu opuścić Dassei by przenocować w Cosh, małej miejscowości w Miterea, która stała jako pierwsza na końcu północnego traktu.

Cosh to tak naprawdę osada, która żyła z podróżnych. Składały się na nią trzy budynki mieszkalne, obora ze stodołą, spichlerz, studnia… Budynki mieszkalne ustawiono na kształt litery U ze studnią pośrodku i wejściem głównym w połowie długości podstawy litery. Należały do jednej rodziny, która w Cosh prowadziła oberżę z miejscami na nocleg. Tylko jeden z tych budynków, ten najbliżej lasu, był zamieszkany przez rodzinę właścicieli i pracowników tej osady. Środkowy był oberżą, cały prawy zajmowały pokoje gościnne, w których przybysze mogli wzmocnić się przed wypadem w góry, dalszą, najczęściej konną, podróżą traktem do stolicy lub w drodze powrotnej z niej. W oberży prężnie działała „agencja wynajmu przewodników”, czyli tych członków rodziny Cosh, którzy całe swe życie spędzili w górach Nei. Poza tymi trzema budynkami, nieco na uboczu, stała stajnia i jednocześnie obora, gdzie domownicy trzymali żywy inwentarz. W sumie Cosh mogło jednocześnie udzielić schronienia około trzem setkom podróżnych z niecałą setką koni.

 

Tutaj właśnie dotarliśmy, już dobrze po zmierzchu. W oberży cenai kazał mnie i Ratachiemu zająć się stolikiem i jedzeniem, a sam poszedł opłacić pokój i przewodnika. O tej porze roku prawie wszystkie stoliki były puste. Czas dojrzewania drzew to dość martwy okres, także dla podróżników. Upatrzyliśmy sobie stolik stojący przy ścianie naprzeciw wejścia. Zamówiliśmy grzańce, chleb z okrasą i czekaliśmy na Hommita oraz na danie główne. Jemu zostawiliśmy ten „zaszczyt”. W końcu to on miał płacić.

Po chwili cenai dosiadł się do nas.

– Winien mi jesteś srebrniaka, Ratachi – zaczął jak tylko usiadł, po czym upił łyk ze swojego kufla i wgryzł się w chleb.

– Srebrniaka? Dość drogi ten przewodnik, cenai – odparł niedowierzająco nand, po czym rozsupłał sakiewkę i wyciągnął monetę. – Wyszło, że opłacam chyba nie tylko moją, ale i jego podróż – wskazał mnie głową i wrócił do posiłku.

– On wisi mi trzy srebrniaki – odpowiedział z pełnymi ustami Hommit.

– Słucham? – zdziwiłem się. Jasne, mogłem pomyśleć, że pieniądze będą mi potrzebne. Powinienem był liczyć się z tym i oczywiście miałem przy sobie co nieco. Ale trzy srebrniaki to naprawdę było sporo pieniędzy. Pług ojca kosztował dwa srebrniaki, a za zapłatę posłużyły przecież konie.

– Czemu tak drogo? – spytałem szukając w kiesie monet.

– Uzgodniłeś z Ratachim, że on zapłaci za przewodnika swoją część, więc ją od niego odbieram. Ale za nocleg i posiłek płaci każdy. Jako, że nie dogadałeś się z Ratachim kto, to właśnie Ty pokryjesz jego wydatki – odparł stanowczo druid i zawołał oberżystę by zamówić danie główne.

– Przecież… – próbowałem jeszcze – Ratachi. Czyli wisisz mi srebrniaka za nocleg i jadło. – zwróciłem się do towarzysza.

– Nie, mój drogi Hartanie – odparł z dziwnym uśmieszkiem nand. – Przy naszym pierwszym spotkaniu postawiłem warunek: idę z Wami i składam się na przewodnika. Wszystkie pozostałe wydatki są Wasze, nic mi nie było o nich wtedy wiadomo. Musiałbym przecież rozważyć, czy mnie stać na spanie w Cosh.

– Ależ… Hommicie. Mnie też nie było wiadomo, że tu się zatrzymamy – spróbowałem raz jeszcze.

– Hartanie. Mówiłem Ci o tym zanim spotkaliśmy Ratachiego, po drodze – cenai wypowiadał się spokojnie. – Cieszę się, że udało mi się zdobyć pokój z jedzeniem za srebrniaka od osoby. Widać, że to nie sezon, bo wtedy sam pokój kosztuje srebrniaka, a jadło swoją drogą. Przewodnik jest nam potrzebny i basta. A jeśli wcześniej pomyślałeś, że będę opłacał każdą rzecz…

– Proszę, cenai. – Przerwałem mu kładąc na stole trzy srebrniaki – Domeną uczniów jest się uczyć.

– A domeną nauczycieli dawać nauczki – dokończył za mnie Ratachi i wybuchnął śmiechem.

Hommit spojrzał na niego spod oka.

– Nieprawdą jest, co powiedziałem, cenai? – specjalnie przeciągnął ostatni wyraz. – Nie denerwuj się, Hommicie. Wiem, że Beatevon napisał w swych księgach, że uczyć. Ale tak jakoś mi to tu pasowało…

Wnieśli strawę, która, gdy już wie ile się za nią zapłaciło, nie smakowała tak dobrze, jak mogłaby smakować.

 

Po posiłku Hommit opowiedział, co udało mu się załatwić.

– Mamy już przewodnika. Znam go i wiem, że przeprowadzi nas przez Góry Nei bezpiecznie, choć nieco bardziej krętą drogą. Imię jego Laahei i zawsze korzystam z jego usług, gdy idę do Tarnihil przez góry.

– Czy nie zdążyłeś się już nauczyć jego drogi, cenai? – Ratachiemu strasznie spodobało się docinanie druidowi.

– Dobrze wiesz, że drogę w górach odnajdzie każdy, ale z Gór zejdzie tylko przewodnik.

Mina Ratachiego zrzedła od razu.

– Niestety musimy w Cosh zostać jeden dzień dłużej – mówił dalej druid.

– Ha! – Walnął pięścią w stół Ratachi. – to już wiem skąd te ceny! Postojowe liczy się jak dzień w górach!

– Wierz mi, że Laahei wart jest swej ceny. – odparował druid –A dla Twojej wiadomości nie płacimy postojowego, bo Laahei dopiero dziś wieczorem zejdzie z gór.

– Wierzę, bo nie mam innego wyjścia, – uspokoił się nand, – ale dwa noclegi…

– Czekamy też na czwartego członka drużyny. Puścił mi wiadomość, że spóźni się o jeden dzień.

– Czwarty podróżnik? – zaciekawiłem się.

– Ty masz swojego, Hartanie, i ja mam swojego – podsumował Hommit.

Wniesiono deser. A właściwie młoda kobieta, gairimoreska, przyniosła nam go do stołu. Musiała być córką właścicieli gospody. Oni byli gairimoresami i zatrudniali najczęściej do pomocy bravenów, nie gairimoresów. Widać było, że to nie sezon, więc raczej to członkowie rodziny nam usługiwali. Pracowników, a zwłaszcza obsługę oberży, jeszcze nie najęto.

Owa gairimoreska była przykładnej urody. Zaokrąglona jak trzeba, z głową pełną bujnych rdzawych loków. Jej liść na czole był prawie całkowicie przez nie zasłonięty. Postawiła wino i owoce na stole, zabrała brudne naczynia i odeszła lekko.

 

Ten gairimoreski liść zawsze budził we mnie coś… Był po prostu dziwny. Każde dziecko tej rasy musiało być naznaczone liściem Enta, najstarszego drzewa na wyspie. A to dopiero początek dziwactw tej rasy. Gairimores w pewnym momencie swojego życia był przez ten właśnie niby-tatuaż oceniany. Jeśli zaczęły mu rosnąć włosy na głowie – stawał się specjalistą w dziedzinie, którą ukochał. Jeśli pozostawał łysy – przeznaczone mu była rola skarbnicy mądrości. W radach wiosek gairimoreskich siedzą więc sami łysi, a w cechach pracują „włochaci”. Nie mogliby tak jak braveni, po ludzku, w czasie rytuału, dokonać swego wyboru? Liść za nich decyduje… Widział to ktoś!

Swoją drogą nandowie to także dziwaczni ludzie. Niscy, ale zręczni i inteligentni. Słabi, ale jako specjaliści mądrzejsi nawet od najstarszych gairimoresów, cvhoć jedynie w dziedzinie, w której się wyspecjalizowali. Kompletnie niezdolni do zakładania rodzin. Bardzo często zdarza się, że ich związki rozpadają się po narodzinach potomka, czasem nawet już tego pierwszego. Nic to dla nich jednak nie znaczy. Oni polują wręcz na okazje do rozrodu. Ich kobiety mogą nie mieć żadnego męża z rodu, ale za to piątkę dzieci, w tym z innymi rasami. Kto je wychowuje? A kto by się tym aż tak interesował…

 

W trakcie naszego posiłku kątem oka zauważałem raz po raz dziwne zachowanie oberżysty i jego dzieci. Patrzyli w naszym kierunku, a podczas podawania i odbierania potraw składali, jakby mimochodem, pokłon Orgona. O tyle było to dziwne, że w naszej trójce nie widziałem wyznawcy tego boga. Muszę o to zapytać Hommita, ale później, w pokoju.

Po skończonym posiłku jakiś braven z obsługi podszedł, by zaprowadzić nas do naszych pokoi. Ratachi chciał zostać jeszcze w oberży, toteż zaprowadził tylko nas dwóch. Wpadła mu w oko ta gairimoreska, co nam usługiwała…

Okazało się, że Hommit zamówił dwa pokoje. Jeden dla siebie i swego przyszłego gościa, drugi dla mnie i nanda. Zdziwiło mnie to, ale nie komentowałem tej decyzji. Znów dostanę jakąś nauczkę. Dość miałem na dziś tej jednej, wielce kosztownej. Jeśli dobrze policzyłem kiesę, zostało mi po dzisiejszym dniu kilkadziesiąt miedziaków. Czyli w ciągu jednego dnia wydałem więcej niż połowę kasy.

 

Rozrzutny. To od dzisiaj moje drugie imię.

 

W pokoju ułożyłem się na łóżku, poprawiłem siennik i już miałem zasnąć, gdy drzwi otworzył wracający z oberży Ratachi. Nie zdążyłem dobrze się podnieść, gdy ten szepnął do mnie tajemniczo:

– Ta gairimoreska, Sinea, zaprosiła mnie na nocną wyprawę w góry! Czyż to nie najlepsza niespodzianka w dniu dzisiejszym?

Milczałem, więc kontynuował.

– Może uda mi się spędzić miło czas. Może jutrzejszy dzień nie będzie taki do końca zmarnowany – zaczął myśleć na głos.

– Aż tak bardzo Ci się spieszy do stolicy? Po co tam w ogóle idziesz? – próbowałem się dowiedzieć.

Ratachi cały ten czas gorączkowo się rozbierał. Teraz stanął w miejscu, westchnął i odwrócił się do mnie. Był tylko w bieliźnie.

– Hartanie. Nie powiedziałem tego Hommitowi to i tobie tego nie powiem. Doceniam, że mi zaufałeś, że przyjąłeś jak człowiek moją nauczkę dla Ciebie, (tu się skrzywiłem starając się pokazać jak bardzo mi to jest nie w smak), ale mimo wszystko nie mogę Ci jeszcze powiedzieć. Myślę, że będzie tak jak w starych opowieściach. „Góry Nei mogą przyjąć Cię człowiekiem, a oddać hieną”, lub też „Wejdziesz do nich tchórzem…”

– „… a wyjdziesz lwem” – dokończyłem zauważając uśmiech na twarzy nanda.

– Także czytałeś Beatevona? Rozumiesz więc mnie. Na pewno się tego dowiesz, – położył mi rękę na ramieniu, – ale w swoim czasie. A teraz, gdzie ja podziałem moje lniane portki?

Ratachi stracił zainteresowanie moją osobą i kończył się ubierać. Położyłem się z powrotem na łóżku i szykowałem do snu. Usłyszałem jeszcze jego „dobrej nocy”, gdy zamykał drzwi z drugiej strony i zasnąłem.

 

- * - * - * -

 

Rankiem przy śniadaniu nie było Ratachiego. I tak mieliśmy dziś czekać na ostatniego naszego kompana, więc z nudów miałem zamiar obejrzeć sobie Cosh. Wyszedłem na dwór i udałem się w kierunku stajni, gdy nagle wpadł na mnie Ratachi, cały roztrzęsiony, i od razu porwał mnie za koszulę i pociągnął w kierunku, w którym i tak przecież szedłem.

– Nie tutaj. Chodź, szybko, – rzucił tylko i cały czas ciągnąc mnie za koszulę prowadził w pobliże stajni. Tam uchylił wrota, sprawdził pomieszczenie szybko omiatając je wzrokiem, i znów mnie pociągnął, tym razem do jednego z końskich boksów. Miał na sobie tylko bieliznę

– Poszliśmy wczoraj wieczór z Sineą w góry, nie? – zaczął szeptem, – Nie przerywaj mi! – podniósł głos, gdy chciałem mu coś powiedzieć.

– Szedłem z nią, nawet trzymaliśmy się za ręce, było miło i w ogóle. Rozmawialiśmy, nawet chyba ją pocałowałem… Ale mniejsza z tym! – skarcił się – Późną nocą dotarliśmy do podnóża gór, gdzie zwykła przesiadywać, tak mi mówiła. Tam zaczęliśmy takie rubaszne figle… Ale mniejsza z tym! – znów się skarcił – Do niczego większego nie doszło. Zasnęliśmy zanim cokolwiek się wydarzyło… No nie przerywaj!

Przytaknąłem tylko głową i słuchałem go dalej. Był tak rozgorączkowany, że mógł mi naprawdę przywalić, gdybym mu znów starał się przerwać.

– Tam, w górach, miałem bardzo dziwny sen. Szedłem w nim ulicami jakiegoś miasta. Nie wiem, w jaki sposób, ale byłem pewien, że znam to miasto na wylot, że się w nim urodziłem i wychowałem… Ale mniejsza z tym! – był naprawdę bardzo zdenerwowany – Szedłem uliczkami, spacerowałem, rozumiesz? Zabijałem czas. Nagle usłyszałem jakiś głos, który mnie wołał, mamił, ściągał w swoim kierunku. Kobiecy głos dodam, bardzo przyjemny, bardzo podobny do Sinei… Gdy wreszcie ją odnalazłem, właścicielkę głosu, zaniemówiłem. Bogowie! Była piękna! Kształtna, zmysłowa, uwodzicielska, boska! Zauważyła mnie i ruszyła w moim kierunku… Nie przerywaj! Nie mam zamiaru opowiadać Ci moich fantazji tylko sen, więc stul dziób!

– Nawet się nie odezwałem! – wtrąciłem.

– Ale teraz mówisz, więc milcz! – odparował i ciągnął opowieść dalej. – Kiedy stanęła naprzeciwko mnie tak, że mogłem spokojnie ją dotknąć, spytała, czy idę do Tarnihil. Jej głos, bogowie...

Ratachi powoli mi się rozpływał. Szturchnąłem go i zachęciłem aby kontynuował. Zabronił mi przecież mówić.

– Masz rację, masz rację, do rzeczy. Więc kiedy przytaknąłem zachęciła mnie bym podał jej ramię i ruszyliśmy ową uliczką w kierunku przystani. Doskonale wiem, że tam właśnie szliśmy, gdyż znałem miasto na pamięć, prawda? Wszystkie widoczki, jakie mijaliśmy, były niczym w porównaniu do tej kobiety trzymającej mnie za ramię. Była w przewiewnej sukience, jej włosy spięte były w gruby i długi warkocz, który sięgał jej aż do…

– Ratachi! Do rzeczy! – sprowadziłem go na ziemię.

– Mniejsza z tym gdzie jej sięgał warkocz! – krzyknął na mnie przejęty – Z jej pleców wystawała końcówka miecza! Odskoczyłem od niej, odepchnąłem się wręcz od jej ciała. Obróciła się do mnie przodem bym mógł dokładnie zobaczyć, jak miecz ów nagle zaczął ją rozpoławiać! Od brzucha przez klatkę piersiową i szyję aż po głowę… Rozumiesz?! Rozpoławiał ją na moich oczach!!

W tym momencie na twarzy Ratachiego nie widziałem już nawet strachu, lecz pierwotny lęk z całą grozą sytuacji wymalowaną na jego obliczu.

– Trysnęła krew, na mnie, wokoło, wszędzie! Truchło tej dziewczyny uklękło, obie jej połowy się rozeszły i pacnęły o bruk niepowstrzymanie krwawiąc. A ja nie mogłem nic zrobić! Patrzyłem jak zahipnotyzowany na klingę i powiodłem wzrokiem od jej końca. Nie miała właściciela! Za dziewczyną był cień! Nikt nie prowadził miecza! Nikt! Nikt nie władał tym mieczem… Nikt…

Ratachi trzymał ręce na moich ramionach, ale nie patrzył na mnie tylko gdzieś obok. Jego oczy nie widziały teraz nic.

 

– Ratachi, to był tylko sen – próbowałem uspokoić kompana, któremu puściły teraz już resztki nerwów i zaniósł się płaczem.

– Gówno nie sen, Hartan! Tageh! – przeklął głośno i dobitnie odpychając się silnie ode mnie – Jak tylko obudziłem się z tego koszmaru nie mogłem się odnaleźć, nie mogłem sobie przypomnieć gdzie jestem. – opowiadał dalej, jego głos drżał – W końcu odkryłem, że u podnóża gór z gairimoreską. Poszukałem jej wzrokiem i wiesz co? Była przepołowiona, jak ta ze snu, a ja miałem jej krew na swoim ubraniu!!

Ratachi stracił zupełnie nerwy. Nogi się pod nim ugięły, opadł na słomę w boksie i zaniósł się płaczem.

– Myślę, że musimy powiedzieć o tym cenai.

– Kazeh! Ty naprawdę chcesz, żeby mnie powiesili albo zabili? – histeryzował.

– Ratachi posłuchaj…

– Myślałem, że jakoś mi pomożesz! – zaczął z wyrzutem. – Teraz muszę Cię zabić, żebyś nikomu tego nie wypaplał! – nagle z furią rzucił się na mnie, przewrócił w słomę i zaczął dusić.

– Puść… Ratachi… Puść… Tageh…! – walczyłem o oddech.

– Zgiń! Zdechnijże wreszcie! Umieraj!! – naciskał coraz mocniej a ja coraz trudniej łapałem powietrze.

– A… gdzie… masz… miecz…? – spróbowałem ostatkiem sił, widziałem już mroczki przed oczyma.

– Co?! – zacisnął jeszcze mocniej ręce, ale po chwili zaczął rozluźniać uścisk. – No przecież… – powoli to do niego docierało. O wiele za wolno rozluźniał uścisk na mojej krtani. W końcu puścił na tyle, że mogłem mu się wyszarpnąć. Szybko wstałem i oparłem się o barierkę boksu łapczywie łykając powietrze.

– Nikt Cię nie widział… z mieczem u boku… – łapiąc oddech wypluwałem z siebie urywki zdań, kaszlałem i charczałem, ale powoli także wracałem do siebie.

– Masz rację… Masz rację… Ja nie mam miecza… Nand nie nosi miecza… Masz rację… – z każdym takim zdaniem oplatał się coraz mocniej rękoma, jakby przytulał sam siebie do swojej piersi. Jestem pewien, że gdybym mu nie uciekł trzymałby mnie teraz w ramionach i głaskał po głowie.

 

W końcu i on i ja uspokoiliśmy się na tyle, że mogliśmy w pełni wrócić do siebie. Wstał, odetchnął głęboko. Podszedł do mnie z uśmiechem i położył mi dłonie na barkach.

– My nie nosimy broni. Toto, co mam przy sobie, nawet mieczem nie można nazwać! – przypomniał sobie swoją broń i zaniósł się śmiechem. Nagle spoważniał. – Ale powiedz mi, czemu do jasnej cholery chcesz to powiedzieć Hommitowi?

– Nie musi. Wszystko słyszałem.

W tym momencie druid otworzył drzwi stodoły.

– Jak długo tu jesteś? – na twarz Ratachiego powróciła panika. Nie przejmował się wcale tym, że stoi naprzeciw druida tylko w bieliźnie. Według mnie w ogóle o tym fakcie zapomniał.

– Wystarczająco długo by widzieć waszą bójkę. Resztę słyszałem przez Hartana.

– Przeze mnie? Jak...? – zdziwiłem się.

– Co zamierzasz zrobić? – Ratachi nie wdawał się w szczegóły i udawał chojraka, choć w tej chwili równie dobrze mógł rzucić się na druida tak jak na mnie, albo rzucić się do ucieczki na koniu, który stał trzy boksy dalej.

Albo znów zanieść się płaczem.

Hommit wszedł do stodoły i zamknął za sobą drzwi.

– Nic nie zamierzam. Chcę tylko zapytać Cię jeszcze o coś ze snu – odparł najspokojniej w świecie cenai.

– O coś ze snu? – Ratachi opuścił gardę. – O co?

– Pamiętasz imię tej dziewczyny, z którą poszedłeś w góry?

– Tak, Sinea – odparł.

– A dziewczyny ze snu? – spytał znów Hommit.

– Wydawało mi się, że bardzo podobnie. Znałem jej imię, ale przecież mi się nie przedstawiała…

– Czy mogło brzmieć Scorea? – podpowiedział druid.

– Tak! Z całkowitą pewnością! – odkrzyknął przypominając sobie nand.

– Podczas spaceru, tego po doskonale znanej ci uliczce prowadzącej na przystań. – Hommit potwierdzał, że słyszał wszystko co mówił nand – Czy Scorea nie wymówiła przypadkiem jeszcze czyjegoś miana?

– Nie, wydaje mi się, że nie.

Hommit przytaknął głową i zbierał się do wyjścia.

– Czekaj, czekaj! – zatrzymał go Ratachi – Podczas spaceru… Wiesz, rozmawialiśmy wtedy o różnych rzeczach, między innymi o moim domu rodzinnym. Ale dziwnym było to, że… – Ratachi próbował sobie przypomnieć więcej – Wydawało mi się, że pyta czy ja mieszkam tam sam, czy nie mam rodziny… Jak mogę jej nie mieć, skoro to mój dom rodzinny? Mówiła coś jakby: „Czy ty sam tam…?” albo podobnie a mnie się zdawało, jakby nie miała odwagi skończyć tego pytania. Naturalnie brałem to wtedy jako jej niewinność, zaloty. – roześmiał się gorzko.

Ja nic nie rozumiałem z powyższego. Już miałem dopytać nanda by powiedział coś więcej, ten jednak znów oklapł, osiadł na klepisku i tak jakby zamknął się w sobie. Nic do niego by nie dotarło.

– Wiem już, dlaczego stanąłeś nam na drodze – podsumował to zdarzenie Hommit.

 

Wtem drzwi stodoły znów się otworzyły i do środka wszedł postawny mężczyzna. Na pierwszy rzut oka widać było, że jest wojownikiem i że to jest jego praca. Był gairimoresem, prawie dwumetrowym, muskularnym. Kruczoczarne włosy swobodnie spływały mu na ramiona. Miał na sobie grube niebieskie spodnie, lnianą koszulę i skórzaną kurtę oraz mocno wypchany plecak, zapewne jakąś mniej przydatną bronią miotaną, jedzeniem i zapasową odzieżą, krzesiwem, garnkiem. Przypasany miał krótki miecz, dwa sztylety schował w cholewach butów.

– To jest nasz czwarty kompan – podsumował cenai.

Osiłek wszedł do stodoły i zamknął za sobą drzwi. Ratachi spojrzał na niego z klęczek i z powrotem zatopił się w bezmyśleniu.

– Jakie Twe miano? – przerwałem milczenie, które zapadło na chwilę w stodole.

– Mam na imię Sontem. – ciepłym lecz silnym głosem odparł wojownik.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania