Laurembar - tom I - Dom o Zielonym Dachu - Rozdział 2 - Fiolka Życia (część 1)

Błąkam się.

Niczego już nie żałuję,

bo nie mam nic do stracenia.

Tułam się.

Odtąd będę żył moje życie

według moich wyborów...

...póki on nie każe mi wrócić.

 

PROLOG

Matka

 

Wielu już pode mną leżało. I wielu przeleżało tak lwią część swojego życia nie mając albo nic do roboty, albo wręcz przeciwnie – patrzyli w niebo i obserwowali jak zmienia się ich świat. Bo dla nich już kilka godzin było w stanie coś zmienić! Weźmy na przykład Anterhore. Przesunie się w tym czasie z lewa na prawo, ze wschodu na zachód, czy też się z Lanehore na miejsca się wymieni… To dopiero było wydarzenie! Powodowało, że ludzie nagle wstawali i przypominali sobie o rzeczach, których tyle mieli zrobić… tylko im czasu brakło.

A co dla mnie oznacza miniona doba? Przecież jutro będzie następna. Znów mnie dotkną pierwsze promienie Rydwanu Słońca. Będą mi towarzyszyć przez cały dzień, a potem pożegna mnie ostatni z nich i spotkam Strażnika. Ten skinie mi głową, rozświetli noc swoją Lanehore, na pożegnanie zajrzy pode mnie (dla żartu oczywiście) i posyłając mi srebrny uśmiech znów ustąpi miejsca Anterhore w tym niekończącym się cyklu następstw dnia i nocy.

 

Podoba mi się Serho i jego spokój. Zda się, że wieczny, bo jak tak się mu przypatrzeć, to przez wieki mi towarzyszy. I wiatr mi się podoba. Przy każdej wizycie nowe opowieści mi przynosi. A to

o plonach lub klęskach żywiołowych, a to o śmierci lub wręcz przeciwnie – o zagajnikach życia. Ja zaś tu stoję i słucham, i zapamiętuję.

Dziś znam już naprawdę wiele historii. Każdy, kto jakiś ślad zostawił na ziemi, jakoś wśród innych się zapisał – zasługami lub przekleństwem – ma w mojej koronie osobną gałązkę. I to właśnie te historie, chęć poznania ich zakończeń, czasem chęć uczestniczenia w niektórych z nich, to właśnie one są esencją mojego istnienia. Starcem nie tak prędko się stanę, więc zdołam jeszcze wiele usłyszeć, wiele razy jeszcze wiatr potarga moją koronę.

Jesteśmy długowieczni, choć ostatni z gatunku. Zastępują nas bardziej „pospolite” odmiany. Tak jak w faunie żółw jest wyjątkiem, rzadko spotykanym, więc długowiecznym (chyba tylko po to, by jak najwięcej osób mogło go zobaczyć), tak ja jestem wśród drzew artefaktem, jednym z ostatnich Entów w Laurembar, a i tak czuję, że jestem dopiero w połowie trzeciej kwarty mego życia. Dojrzałem i jestem dojrzały. Wielu leżących pode mną się o to sprzeczało czy oba określenia są tożsame. Nie są, o bogowie, nie mogą być!

Stoję w miejscu, tu w Serho, i mogę tylko słuchać echa opowieści z Laurembar. Mogę służyć radą, jeśli ktoś o nią poprosi, ale sam nic nie zdziałam. Nie wymagajcie tego ode mnie.

Przecież drzewa nie chodzą.

 

Inne Enty opowiadają wiatrowi co się u nich zdarzyło. Wiatr sam rad jest słuchać – bo co innego ma robić? Przeczesuje nam liście, wije się pomiędzy konarami, to i posłuchać może. Czasem przyniesie opowieść prosto z gospodarstw, prosto z miasta czy od gór, w ten sposób wzbogacając naszą wiedzę, albo nawet nadając temat do rozmów. A czasem…

Pamiętam jak raz przyniósł opowieść o Tarnihil – TrójMieście (jednym, lecz niezwykłym, co w sobie mieściło trzy odrębne kultury, trzy odrębne rasy, trzy odrębne miasta). Albo opowieść o Beatevonie, Pisarzu Dziejów. Do dziś jest szczególnie dla mnie miłą...

Wiele z tych legend po dziś dzień krąży nad Laurembar. Młode drzewa nic nie rozumieją lub wręcz nie chcą słyszeć opowieści staruszków. One wiedzą swoje. My też – i dlatego tak fascynuje nas legenda o…

 

Cyt! Wiatr dmie... Witaj przyjacielu!

 

Słucham. Już szeleści tłum zielonych liści.

Wśród drgań mych patyków znowu szeptów kiści.

Wiatr dmie i natychmiast mąci moją ciszę

Ruchem wśród gałęzi. Stoję w nim. Znów słyszę,

Że coś ciekawego w Laurembar się stanie.

Milczę więc, wsłuchany w to podszeptywanie.

 

- * - * - * -

 

Kiedy się narodził jego ojciec właśnie konał przygnieciony przez drzewo nieopodal kamieniołomu, w którym pracował. Matka o śmierci męża dowiedziała się już po porodzie. Znała prawo. Ale nie mogła i nie chciała go zastosować.

Jej obowiązkiem było zabić dziecko. Urodziła chłopca, a nie było już wśród żywych mężczyzny zdolnego przekazać małemu swoją wiedzę. Za moment przyjdą jej koleżanki, by zabrać od niej dziecko i przygotować je do tego „aktu miłosierdzia”. Ją samą otoczą troskliwą opieką, pomogą przeżyć tych kilka miesięcy do czasu znalezienia sobie nowego męża. Życie znów wróci na właściwe tory.

Nie miała wiele czasu.

 

Na szczęście przestała już krwawić. Wstała i wzięła leżące niedaleko zawiniątko z maluchem na ręce. Nagle upadła na kolana. Musiała odczekać chwilę, zanim świat przestał jej wirować przed oczami. Wstała, tym razem dużo wolniej, wyrównała oddech i powoli wyjrzała z pokoju. W sieni nie było nikogo. Podeszła do zewnętrznej futryny i wyjrzała na dwór.

W promieniach popołudniowego słońca miasteczko wyglądało po prostu zwyczajnie. Normalna, zwykła, gairimoreska mieścina, około setki dachów i dwa domy Cechu – kamiennicy i drwale. Ostatni rzut okiem na uliczkę przed nią (pusta) i wybiegła z domu.

Przeciskała się najciaśniejszymi, skrytymi w cieniu i jak najbardziej odległymi od znanych sobie domów uliczkami. Szła tymi zakątkami, które bardzo rzadko odwiedzała. W końcu trafiła na drewnianą palisadę, wyższą od niej, lecz z końcem nadal w zasięgu jej ramion. Teraz musiała się postarać.

Odwinęła malucha z chusty i położyła delikatnie na ziemi. Ssał kciuk i spał, śliczny i taki bezbronny. Nie mogła pozwolić, by ledwie w wieku jednego dnia skończył swe życie.

Przewiązała się chustą tworząc po dwa pasy krzyżujące się na jej plecach i brzuchu. Ostrożnie włożyła dziecko w poły chusty na brzuchu i sprawdziła, czy dobrze w niej leży. Zaciągnęła ją mocno, przepasała się jej luźnym końcem i zawiązała solidnie węzeł na brzuchu, tuż pod plecami chłopczyka. Teraz pozostała jej tylko wspinaczka.

Jednym wysokim skokiem zdołała dosięgnąć i chwycić się szczytu palisady. Drzazgi weszły jej w ręce (pale były ostrzone, ale nieheblowane) lecz nie zważała na to. Podciągnęła się na rękach i przeszła na drugą stronę. Powoli opuszczała się na dół przytulając plecy do ostrokołu. W końcu, gdy już wyprostowała ręce, puściła się całkiem licząc na miękkie lądowanie.

Upadła na trawę i natychmiast straciła równowagę. Zdążyła się jeszcze obrócić tak, by plecami spadać w kierunku ziemi. Upadła ciężko. Leżąc na trawie poczuła, jak rana w jamie jej brzucha otworzyła się. Zaczęła krwawić.

„Podnieś się, podnieś!” – krzyczała na siebie – „No dalej na nogi!”. Podparła się zwiotczałymi z wysiłku rękoma i spojrzała przed siebie. Do lasu miała kawałek drogi. Musiała dać radę. Nikt tego wcześniej nie próbował, więc dlatego jej się to uda. Musi się udać. Dla dobra jej synka.

Wstała i na chwiejących się nogach ruszyła przed siebie. Czuła, jak krew spływa jej po wewnętrznej stronie ud. Musiała wytrzymać.

Chwilę (wieczność) później dotarła do ściany lasu. Zagłębiła się w jego miły chłód. Szła tak daleko, jak tylko zdołały ponieść ją nogi i krwawiące ciało. Nie liczyła kroków. W końcu omdlała i padła w mech. Drzewa nad nią szumiały swą pieśń.

Maluch obudził się i instynktownie poszukał piersi. Był uwiązany blisko niej, stąd jak tylko wyczuł sutek zaczął pić i ta czynność w końcu go uśpiła.

 

- * - * - * -

 

Mieszkali w lesie, w ponurej i ciemnej chacie zbudowanej byle jak, byle dawała schronienie. Chata nie miała dachu ani paleniska. Miała tylko jedną izbę, która służyła im za jadalnię i sypialnię, spichlerz i obórkę. Matka była jednak dumna z postawionego własnymi rękoma schronienia.

Rozumiał to. Widział w jej oczach, że przyłożyła do jego budowy całe swoje serce i umiejętności, że budowała je miesiącami, latami może. Jak tylko podrósł na tyle, że większe konary już go nie obalały, zaczął ulepszać, naprawiać, do kobiecego obejścia dokładać chłopięcy a potem męski punkt widzenia. On też chciał coś dla niej zrobić, coś zrobić dla nich.

Pracował tak jak potrafił. Pomagał jej od zawsze, „odkąd zacząłeś chodzić” opowiadała mu. Razem z matką dobudował mały składzik, w którym można było przechowywać plony, taki niewielki ale funkcjonalny spichlerz. W domu powiększył nieco ich wspólną izbę i zrobił wreszcie kamienne palenisko, wysokie na tyle, by można było na nim spokojnie gotować i piec. Pomógł matce uszczelnić chatę. Zbliżała się zima i jeśli dość wcześnie tego nie zrobili potem marzli na kość ogrzewając się tylko swoimi ciałami i skrawkami futer, sprawionymi po zjedzonych zwierzętach.

Razem dobudowali także dach ze stosownym otworem nad paleniskiem. W trzy lata pracy z małej chatki powstała dużo mocniejsza i cieplejsza kurna chata.

Był to ich wspólny kawałek świata, ich własna kraina w środku leśnej głuszy.

 

Plony jakie mogli przechować nie były zbyt imponujące. Mieli małe poletko, na którym matka uprawiała ziemniaki i trochę zbóż. Mieli kozę, niedaleko znajdowała się polana pełna dzikich malin i jeżyn, poziomek i jagód. Matka znalazła także pewne miejsce, odległe od ich chaty o prawie jeden dzień drogi, tuż nad strumykiem, gdzie rosły nawet drzewa owocowe – śliwy i grusze.

Na tym wszystkim zbudowali swe życie.

 

– Mamo? Czemu żyjesz tu sama? – spytałem ją kiedyś, gdy przy ognisku oprawialiśmy łanię.

– Bo tak wybrałam – odpowiedziała nie patrząc mi w oczy.

– Wybrałaś? – próbowałem czegoś więcej się od niej dowiedzieć. Ale ta rozmowa, tak jak i wiele innych wcześniej, zawsze grzęzła w takich momentach.

 

Chociaż nie. Pamiętam, jak pewnego razu Matka opowiedziała mi nieco więcej.

– Prawo jest głupie! – odpowiedziała mi kiedyś, gdy ją spytałem co to jest prawo natury – To właśnie z powodu prawa jestem tu sama! Tylko dzięki niemu żyjemy jak dzicy!

Pamiętam moje bezbrzeżne zdziwienie. Nigdy wcześniej nie widziałem jej tak wściekłej.

– Ależ Mamo – próbowałem podejść i ją przytulić. Miałem zaledwie dwanaście lat, ale już potrafiłem ocenić, kiedy byłem jej bardziej potrzebny niż cisza, która całe życie ją otaczała.

– Każda matka powinna być drogowskazem dzieci. – powiedziała mi wtedy – Nie ma czegoś takiego jak z góry narzucony los, prawo czy obowiązek zrobienia czegoś. Istnieje tylko wskazówka jak żyć. Nie może ona przesłaniać nam całego żywota!

– Ty jesteś moim drogowskazem.

– A Ty jesteś gairimoresem, który idzie po kamiennej drodze, nierównej, z ostrymi jak brzytwa skałami zamiast bruku. – odpowiedziała mi wtedy – Tylko od Ciebie zależeć będzie kiedy z niej zejdziesz. Ja zeszłam z niej dawno temu. – ostatnie zdanie powiedziała do siebie, wracając do przerwanej pracy.

 

Kiedy nosiłem wodę z jeziora, gdy rąbałem drewno na opał, gdy polowałem lub tylko odpoczywałem, wszędzie towarzyszyło mi jej ciepło. Miałem teraz siedemnaście lat i jak talizman zawsze nosiłem w sobie jej uśmiech. Widziałem w jej oczach kwiaty, ptaki, strumyk o skrzącej się wodzie, kwitnącą łąkę. Lubiłem słuchać jej głosu. Nigdy nie widziałem łzy w jej oku, ale mogłem domyślać się jej istnienia.

 

Raz w roku szła nad strumień i potem w górę jego biegu do odkrytego przeze mnie kilka lat temu jeziora. Tam wznosiła ręce do gwiazd. Mówiła im coś, rozmawiała z nimi. Nigdy się nie dowiedziałem, czy otrzymała od nich odpowiedź. Zawsze wracała potem spokojniejsza i silniejsza. To była jej tajemnica, a ja nigdy nie chciałem jej zgłębiać.

 

Tak jak ja i matka, tak i nasz dom zmieniał się, dojrzewał. „On zmienia się wraz z Tobą, synu” mówiła mi. Mieliśmy już dwie izby i maleńki pokoik na poddaszu. Zazwyczaj trzymaliśmy tam skóry, które mogliśmy już garbować. Wszystkiego uczyliśmy się sami – od wyrobu strzał po garbowanie właśnie. Tradycja wyniesiona z wioski, podglądanie czynności pracowników cechu niegdyś dla matki było tylko zabawą. Dla nas dziś okazało się księgą wiedzy, z której czerpaliśmy garściami. Wielu dzisiejszych mistrzów Cechu dałoby mi niejeden raz po łapach za marnotrawstwo surowca czy błędy w sztuce. Dla nas to jednak było wszystko, co umieliśmy

i mieliśmy siłę zrobić.

Od kilku już zim nie marzliśmy. Potrafiłem zastawiać całkiem sprytnie sidła, więc też i z mięsem nie mieliśmy kłopotów. Mogłem też, częściej niż matka, nosić wodę z odległego strumyka, więc i wody mieliśmy pod dostatkiem. Poletko się nam rozrosło, mieliśmy ziemniaki, zboża i nawet warzywa. Czasem piekliśmy placki na mące, tłuszczu zwierząt i wodzie. Piekliśmy je w palenisku, które zyskało solidnie wypalone serce z kamieni i gliny. Od czterech też zgoła zim nic nam w czasie deszczu nie padało na głowy, nic nie przesiąkało przez niegdysiejszą strzechę. Dom zyskał dach z prawdziwego zdarzenia. Miał on zgniłozielony kolor ogromnych liści rosnących opodal drzew. Liści wymieszanych z gliną i błotem, którymi posługiwałem się jak lepiszczem. Zeschnięte gałęzie i słoma były pozostałymi składnikami powały. Nasza kózka była już historią, ale udało się nam pozyskać jeszcze dwie kolejne.

Właściwie nie wiem jak matka je zdobyła, tak jak i nie wiedziałem jak to się stało z pierwszą. Pewnego dnia po śmierci naszej kozy po prostu przyciągnęła dwie nowe na naszą polankę. Byłem pewien, że je ukradła z pobliskiego miasteczka, z pastwiska należącego do jego mieszkańców, lecz nigdy jej o to nie oskarżyłem.

 

Owszem, wiedziałem o istnieniu tego miasteczka. Matka nigdy nie zabraniała mi podchodzić do niego i obserwować mieszkających w nim ludzi. Wiedziałem jednak, że kategorycznie nie chciała, bym tam się pojawiał. Palisada stanowiła mur, którego w żadnym wypadku nie mogłem przekroczyć.

Domyślałem się, że to stamtąd pochodzimy, że tam były nasze korzenie. Dla mnie jednak domem rodzinnym był nasz, zbudowany gołymi rękami z byle jak ociosanych drzew, ze słomą i gliną jako dachem, z niewieloma wygodami w środku. Ten, który stał w sercu lasu. Ten o zielonym dachu.

A w środku, w tym domu, mieszkała matka.

 

- * - * - * -

 

Kiedy miałem lat dwadzieścia matka zmarła. Starość już wcześniej kładła się jej na skroniach. Była coraz bardziej zmęczona, chodziła coraz bardziej zatopiona w myślach. Sądzę, że odeszła ze świata dużo wcześniej, niż zrobiło to jej ciało. Pozostawiła po sobie ciszę. Myślałem wpierw, że tylko zasnęła, ale zrozumiałem później, że będzie tak spać już zawsze.

 

Pochowałem ją nad jeziorem. Pokryłem grób darnią i kwiatami. Stworzyłem mały ogródek, który oznaczyłem kamieniem z wyrytym na niej słowem „Matka”. Nie znałem jej imienia, słowo „matka” idealnie mi je zastępowało. Mówiła, że wraz z tym imieniem spadłby na mnie ciężki los pamięci o jej dawnych czynach. Nie chciałem się z nią spierać. Miałem oczywiście argument, że każdy ból, jeśli się go z kimś dzieli, jest mniejszy. Nie chciała jednak o tym słyszeć, chowając tę tajemnicę głęboko w sobie.

W noc jej śmierci czuwałem nad nią. Później zamierzałem się spakować i ruszyć w świat. Miałem szukać szczęścia – tak mi nakazała. „Pozostaw po sobie wszystko, kto wie komu może się jeszcze przydać? A potem rusz w drogę swoją ścieżką.” powiedziała mi kiedyś, gdy rozmawialiśmy o mojej przyszłości. Nie mogłem stać w miejscu, gdy świat idzie naprzód. Od drzew i kamieni nie nauczę się niczego poza milczeniem i cierpliwością – powiedziała mi podczas tamtej rozmowy.

Siedziałem nad brzegiem jeziora. Właściwie półleżałem patrząc jednocześnie w jego toń i w gwiazdy. Noc była bardzo ciepła i jasna. Nie widziałem Lanehore, ale jego światło docierało do mnie przez gwiazdy na niebie. Nagle usłyszałem szelest. Byłem pewien, że o tej porze nie mogła być tu żadna zwierzyna. Tak samo, jak tego, że żaden z mieszczuchów nie mógł tutaj przyjść. Matka zbudowała nasz dom na tyle daleko od nich, że mnie samemu droga do mieściny i z powrotem zajmowała dwa dni kluczenia i chodzenia po nam tylko znanej ścieżce. Jezioro było okryte jeszcze większą tajemnicą.

Przeraziłem się. Nawet nie miałem przy sobie broni!

– Kim jesteś! – krzyknąłem podrywając się z ziemi i szukając źródła owego hałasu.

– Nie bój się. – usłyszałem głos znikąd – Znasz moje imię i wiesz po co tu przyszedłem.

– Kim jesteś!? – spytałem głośniej i pewniej – Okaż mi się! – stanąłem plecami do jeziora, napięty z nerwów jak struna.

 

Wyłonił się z lasu. Podszedł w moją stronę. Miał na sobie zielone szaty a w ręce kij. Twarz jego wyrażała spokój. Oczy miał jak dwie otchłanie, bezdenne studnie. Odwróciłem wzrok.

– Nie pytaj mnie kim jestem – odparł – A raczej po co tu przybyłem.

W tym momencie z lasu wyłonił się koń o sierści w kolorze księżyca w pełni i tak samo lśniącej. Podszedł do postaci i podał jej łeb. Mężczyzna położył na nim rękę i koń zarżał przyjaźnie.

– Po co tu przybyłeś, panie? – spytałem pewnie.

– Przybyłem do samotnej kobiety, która tu mieszkała.

– Nie ma jej tu. Nie będziesz mógł, panie, z nią porozmawiać. Zmarła i pochowałem ją w tym właśnie miejscu.

Pokręcił głową i spojrzał na mnie jakby chciał mnie skarcić.

– Ona nie umarła, chłopcze. – odezwał się do mnie i postąpił naprzód. – Ona tylko śpi.

Chciałem zaprotestować, powiedzieć, że wcale tak nie jest, że sam widziałem, jak przestała oddychać. On tylko spojrzał na mnie tą niekończącą się czernią w oczach. Potem przeniósł wzrok na grób.

– Wstań Aderal. – powiedział – Musimy już iść.

Grób, który dzisiaj stworzyłem, pozostał niewzruszony. Kwiaty nadal rosły na nim tak, jak je posadziłem. Mimo to z tego grobu wstawała matka.

Prześlizgiwała się przez warstwę ziemi, kwiaty i kamień nie czyniąc im żadnej szkody. Po chwili stanęła na swojej mogile i otrzepała suknię. Wyciągnęła rękę do srebrzystego konia stojącego obok postaci w zielonych szatach i zaczęła głaskać jego bok.

– Wiem już kim jesteś, panie. – domyśliłem się i chciałem mu o tym powiedzieć – Tyś Parn, boski przewoźnik. Matka mówiła mi o Tobie, że zabierasz umarłych.

– Znasz mnie, więc czemu pytałeś kim jestem? –zapytał spokojnym (ojcowskim?) tonem.

– Nie wyobrażałem sobie Ciebie, panie, w ten sposób.

Parn odwrócił się do Matki i uśmiechnął się do niej.

– Wiele rzeczy i osób nie wygląda tak, jak się ich widzi – powiedział mi wtedy Parn.

Podał rękę Aderal. Matka skorzystała z niej i wsiadła na konia, który, jak tylko usiadła wygodnie, wysunął z boków swe skrzydła i rozpostarł je szeroko. Uderzył nimi raz o ziemię i złożył ponownie, układając je wzdłuż boków swego ciała. Dałbym głowę, że jeszcze chwilę temu ich tam nie było.

Parn dosiadł wierzchowca. Usiadł za Matką obejmując ją wpół, aby nie spadła.

– Żegnaj, chłopcze. – spojrzał na mnie – I pamiętaj słowa matki. Tylko od Ciebie zależy, czy będziesz próbował dojść do końca swej drogi, czy też zdecydujesz się z niej zejść. Tak czy inaczej jedno jest pewne – spotkamy się jeszcze raz. I mam dla Ciebie radę, Amonie. Porzuć wasz dom, ten o zielonym dachu, dzieło Twych rąk, i ten las, w którym mieszkasz. Znajdź i zbuduj swój własny Dom.

Pozostawił mnie moim myślom na chwilę. W końcu położył mi rękę na głowie. Poczułem…

– Dobrą drogę obierzesz idąc do Serho, do pewnego Enta. Jesteś gairimoresem, a nie masz znaku na czole. Zapytaj o to Najstarszego.

Zdjął rękę z mej głowy i wtedy, gdy koń parsknął, wierzgnął i poderwał się na tylne nogi. Rozpostarł szeroko skrzydła i zaczął bić nimi powietrze.

Mięśnie grały na ciele pegaza, gdy wraz z dwójką jeźdźców wzbijał się w przestworza. Usłyszałem w tym momencie śpiew. Nigdy nie słyszałem tak spokojnej i cichej, tak radosnej melodii.

To matka, Aderal. To ona śpiewała:

 

Długa droga mnie czeka do gwiazd,

Jeszcze dłuższa czeka tych na ziemi,

Ja wyruszyłam już, oni stoją w miejscu,

Ja idę, bez trwogi, prowadzi mnie Parn.

 

- * - * - * -

 

– Ty głupcze!

– Tak, Panie...

– Ty prostaku! Wieprzu! Ile razy mam jeszcze to znosić? – był więcej niż zły. Był wściekły i jego głos kapał nienawiścią i nieskrywanym gniewem – Przynosisz mi coś?

– Nie, Panie.

– Pacanie! A mówili że jesteś najbardziej pojętny. No cóż. Przereklamowany towar.

Zatrzymał się na chwilę by zaczerpnąć oddechu.

– Jesteś towarem, wiesz? Przedmiotem, który można wymienić na inny kiedy się zepsuje.

– Jestem istotą na Twe usługi, Panie.

– Tak, wiem, wiem. (ciężko westchnął) I co mam zrobić kiedy mi nie służysz?

– Przynoszę Ci wiedzę, Panie.

Zatrzymał się w miejscu. W mgnieniu oka podszedł do mnie, schwycił za poły koszuli i szczękając zębami wycedził:

– Wiedzą to mogę sobie dupę podetrzeć, wiesz? – znów krzyczał – Ja potrzebuję informacji! Faktów, a nie gówno wartej wiedzy! Słuchać bajek i plotek każdy potrafi! Ty masz je weryfikować i przynosić mi informacje. Informacje!! – odrzucił mnie od siebie na kilka metrów.

– Otrzymasz je, Panie. – odparłem pokornie podnosząc się z ziemi.

Mocno pocierał skronie. Starał się odprężyć. Mój bóg, doprowadzony przeze mnie na skraj poczytalności, mamrotał sobie pod nosem:

– Żyję w czasach głupców, głupcami otoczony jak kaktus na pustyni piachem. Przecież mógłbym sobie stworzyć innego! Tak… tyle że wtedy znów musiałbym go uczyć jak to jest, co należy robić. Jak… Chyba już jestem zmęczony…

Cały czas mówił do siebie. Stałem przed nim i czekałem. Starałem się trzymać fason, ale byłem bardzo zmęczony.

Prawdę mówiąc byłem wściekle zmęczony, a mój bóg wściekły. Dobraliśmy się idealnie.

– Kiedy je otrzymam? – zapytał znienacka – Jak długo mam czekać?! –ryknął w moim kierunku i gdyby tylko mógł ziać ogniem na pewno by mnie spopielił. A może mógł, tylko nie chciał?

– Arghh... – znów zaczął mówić do siebie – Opanuj się, to tylko narzędzie. To tylko gairimoireska pluskwa, która służy Ci najlepiej jak umie. Słuchaj! – krzyknął w moim kierunku, czym mnie przestraszył.

– Tak, Panie? – ta odpowiedź była odruchem, nie musiałem być poczytalny by wypowiadać te słowa.

– Pójdziesz tam jeszcze raz. Pójdziesz tam i przyniesiesz mi dobre wieści. Przyniesiesz mi to, czego szukam. Tym razem mnie nie zawiedziesz. Jeśli to zrobisz, będzie to twój ostatni raz. Czy zrozumiałeś?

– Tak, Panie. – on tak zrobi naprawdę, czy tylko…

– Zejdź mi z oczu. Zabierz swoje mięso sprzed mojej twarzy. Ostatni raz daję Ci szansę. Nie zmarnuj jej, Amon!

– Tak, Panie. – odparłem i ukłoniłem się służalczo.

Jeśli zamierzał uwolnić mnie z tej służby to, zaprawdę powiadam to z pełną mocą, to zaprawdę warto było umrzeć dla niego te kilka razy!

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania