Ocena bitwy #1 ― JARED

Dzięki za udział! Oceny punktowe pojawią się w wątku na forum!

 

DRŻĄCZKA

Czas teraźniejszy, coś takiego… Już na początku mała niespodzianka. Później przeszedł w czas przeszły, ale zwalam to na licentia poetica i pozostawiam autorce do wyboru.

„– Obiecałem sobie, że dojdę do tego, kto stoi za morderstwem Matyldy.” – można było nie mówić tego wprost. Tak żeby czytelnik sam połączył fakty i doszedł do tego wniosku. Poza tym, jak na załamanego ojca, wypowiada tę partię dość sucho, niczym detektyw. Ano tak, on jest detektywem przecież :P Ale też ojcem i tu zabrakło mi naturalnego odruchu ojcowskiego – wiem, że to małe rzeczy, ale biorąc pod uwagę, że jest tam dłuższy dialog i taki typowo wewnątrzsystemowy, bardzo kontekstowy, to aż się prosiło. A tak raczej detektyw (znak większości, Opowi urywa) ojciec, nie odnotowałem tego jako wady, bo i to nieco nakreśla tę postać. Chociaż moim zdaniem odbiera ojcu ojcowski koloryt, a nadaje nieco robotycznej psychiki.

Jest więcej miejsc, gdzie zabrakło nieco zręczniej poprowadzonej rozmowy, a nawet zarysowania sylwetki postaci. Taki bar. Fajnie, że wykorzystałaś motyw barowy, często pojawia się w filmach i książkach przy postaci załamanej, która chce się wygadać obcemu facetowi. Facet ów – bardzo ofensywny jak na barmana – powinien mieć więcej miejsca, żeby się rozkręcić. Praktycznie bez powodu wbija się w sytuację detektywa – „– Nie pierdol. Myślisz, że ona by tego chciała? Na pewno nie. Chciałaby, żebyś żył i rzucił to śmierdzące cholerstwo. No nie?”. I potem przechodzą jeszcze na dyskusję o Bogu, typowo barową. Ale ta rozmowa nie miała wstępu, który by ją urealniał. Przydałby się opis, nawet szczątkowy, tego barmana. Spocone czoło, łysa głowa, wąsy szeryfa. Gestykulacja postaci też byłaby mile widziana. Samo machnięcie ręką któregoś z bohaterów stanowi ciekawe dopowiedzenie linii dialogowej. Bohaterowie byli podobni, nie byłbym w stanie odróżnić postaci po samych rozmowach – wskazane byłoby dać im coś od siebie. Po prostu czuć, że stworzyło ich to samo pióro. Jest ich niewiele – Detektyw, Oksana, Barman, żołnierz, Iwanow i nieobecna Matylda. Paradoksalnie Matylda była najbardziej wyrazista, pewnie dlatego, że pałeczkę przejął narrator, a nie widzimy jej jako takiej. Dużo o niej mówi jedno zdanie: „Dziennik Matyldy Krosno – otwarcie grozi śmiercią bądź kalectwem”. To jest postać dobrze zarysowana, ma jakieś swoje, yhm, fetysze i zwyczaje. Później ta wyrazistość nieco wyblakła i bliżej już była stypizowanego obrazu dziewczynki w powieści. Może pamiętnik powinien mieć więcej nieistotnych, ale nadających prawdopodobieństwa i wyrazu, informacji? Bo wybrałaś akurat fragmenty, które kierują na jeden wątek – zakochania i morderstwa. Ale czy parę „zbędnych informacji” nie nakreśliłoby jeszcze lepiej mentalności Matyldy?

Narracja

Sucha i surowa, wyssana z metafor, ale szczegółowa. Ma swój urok. Prosta, narrator nie sądzi i nie odczuwa, chyba że przechodzi w mowę pozornie zależną. Nie da się ukryć, że „Rysiek rozgląda się wokół siebie i przekłada jedną, a potem drugą nogę nad ogrodzeniem.” brzmi lepiej niż proste „przechodzi przez płot.” Jednakże, nie wiem, czy przy takiej narracji byłbym w stanie przeczytać coś dłuższego, jak powieść. Jak wspominałem, bohaterowie byli bezbarwni, więc przydałoby się tchnąć impet w narratora właśnie, tym bardziej, że nie mamy tu żadnego, ostrego zwrotu akcji. Myślę, że im dłuższa byłaby forma, tym ciężej, by się czytało. Co nie zmienia faktu, że poczułem brud lat 70-tych i nawet mi to pasowało w Twoim ujęciu. Nawet te jednokolorowe postacie, na które tyle narzekam (wybacz :P) znalazły sobie w tym świecie, bo jest świat szary i smutny. Nawet nie wiem, jakbym mógł to podsumować, więc powiem – jeden głos na „tak”, drugi głos na „nie”. Jeszcze tylko skromny ukłon za niektóre szczegóły. Cieszę się, że postać piję espresso a nie kawę, i że wyrywa kartkę z wrocławskiego tygodnika, a nie jakiegoś tam tygodnika. Przydałby się opis mieszkania, może nieco wyssany z komuny, żeby jeszcze bardziej podbić klimat. Odpadający tynk, wpadający przez okno zapach dymu z pobliskiej huty, jakieś tanie tapety i może TV Rubin w tle?

Tytuły filmów, które pojawiły się w tekście (m.in. „Pętla”) zostały przeze mnie sprawdzone i ich powstanie nie koliduje z czasem akcji w utworze, to też na plus. „Państwowa Szkoła Muzyczna im. Zofii Adamskiej” nie została przeze mnie znaleziona, ale fajnie, że szkoła ma jakieś imię, kolejny wyznacznik prawdopodobieństwa i realizmu.

„W samym zapisie zdań można unikać zaimków, np. „Koniec zajęć. Matylda wybiega uradowana z klasy wokalnej, wpada mu w ramiona i wyjmuje z szafki numer sto dziesięć swój płaszczyk koloru francuskiego wina”

Jeszcze jedna mała rzecz – dużo wizualnych opisów, warto gdzieniegdzie dorzucić coś dla innych zmysłów. Ojciec otwarł szafkę i poczuł zapach córki itp. Oczywiście nie w tej ogólnej formie, bo wtedy to nie działa na węch ;P I mniej „mój, moje, swój, swoje”, bo to wiadomo.

Ogólnie to nie czytam kryminałów – przydałby się Daniel, ale nie sędziuje póki co. Z tego jednak, co wiem, ludzie czytają kryminały, bo lubią:

1. Napięcie

2. Satysfakcję

3. Błyskotliwe rozwiązanie zagadki

Kluczowe jest, żeby zaskoczyć połączeniem elementów w rozwiązaniu sprawy, ale jednocześnie, żeby bystry czytelnik miał szansę odkryć tajemnicę przed narratorem. Kiedy wszystkie zmienne łączą się w spójną teorię, wówczas czujemy satysfakcję. Nie poczuliśmy satysfakcji z zagadki, której nie mogliśmy rozwiązać, zakończenie „a priori”. Nie mieliśmy okazji poczuć napięcia, bo niebezpieczeństwo nie istniało. No i samo wyjaśnienie sprawy, trochę z czapki. Gdyby ten żołnierz jakoś dziwnie się zachowywał chociaż, gdyby pamiętnik Matyldy pokazywał, że z nim coś nie tak. Wiem, że zielonooki blondyn =/= Iwanow-morderca, przynajmniej tak twierdzi ojciec, ale myślę, że tu koniecznie trzeba wprowadzić jakiś element niepokoju. Bo wyszło na to, że to przypadkowe morderstwo, a raczej przypadkowy morderca.

W barze gadali o Bogu, Iwanow pożegnalnie wspomina Boga. Można te fragmenty jakoś powiązać, żeby serie pytań w barze, zakończyć serią pesymistycznych odpowiedzi w nagraniu. To byłby ciekawy zabieg, taka druga płaszczyzna historii, gdzie się „dzieje, co się dzieje”, ale nad tym płaszczyk filozoficzny. Coś jak „Biesy” Dostojewskiego, albo nawet „Zbrodnia i Kara”.

Nie pokrywa mi się to aż tak bardzo tematem, tym bardziej, że miasto jako-takie się nie pojawiło, utnę za to punkt. Tylko ta wypowiedź przy grobie, że „to wielka strata dla miasta”. Trochę mało.

Kwestie logiczne: Czy Iwanow miałby dość władzy, by kazać uprowadzić, bez wiedzy zwierzchników, dzieci i je zabić? To powinno wypłynąć, tym bardziej, że posłużył się żołnierzami?

 

+ lata 70-te

+ szczegółowość, ale brak przesady

+ niektóre zdania

+/- narracja

- związanie fabuły

- brak zwrotów akcji

- bohaterowie

- niesatysfakcjonujące zakończenie

 

KARAWAN

Zacznijmy od nudnych formalności:

„Na środku, leżącej w centrum polany, drzemały dwa wielkie głazy” –

„Na środku leżącej w centrum polany, drzemały dwa wielkie głazy” – Jest różnica, prawda?

„Widząca, Oiame dobiegała setki” – nie łapię przecinka

„Nim wejdziesz na ścieżkę nocy przekaż następcy Dzban” – Zapomniałeś kropki.

„— I ja ci dziękuję Oiame”

„Oczu nie masz gamoniu?” – Wołacz, przecinek.

„i wróciła niosąc dzban” – Imiesłów i czasownik obok siebie, a więc musi być przecinek.

„hamując pasję Żupnik, na zamarłego w pół ruchu.” – Tu z kolei przecinek niepotrzebny.

„Drzwi zastał zamknięte, ale nikt mu nie otwarł.” – Tu chyba błąd logiczny, ale głowy nie dam.

„poczym” – Po czym.

 

Narracja

Dobrze się zaczęło, na bogato. Bardzo dębowo i tylko pomieszania innych zmysłów mi brakowało. Bo dęby pachną, cudnie pachną, a tu tylko je widzimy. Polecam stosować synestezja, tego nie widać, ale czuć podświadomie i urozmaica to opis. Początek bardzo stylowy – „wiedźmia fryzura”, yhm. O to chodzi. Zaczynasz trochę jak Brzezińska swoje opowieści, brakowało mi tylko chatki na kurzej łapce. To chyba te dęby i „wiedźmia fryzura” (Wiem, że to gałęzie.) wydzieliły mi wiedźmorfiny w trzustce i gorąco pragnąłem takiego właśnie motywu. A ten się (pośrednio) pojawił… I zniknął. Mamy zmiany miejsc akcji, zmiany bohaterów, do żadnego się nie zdążyłem się przyzwyczaić. Mimo tego, ciekawi byli. Operowali jakąś tam gwarą, jakieś naleciałości, archaizmy, czy zwykłe prostactwo i słowny analfabetyzm. Nie przesadziłeś przy tym - a to miecz obosieczny. Sapkowskiemu się zdarza, na przykład, hiperbolizować archetyp do poziomu irracjonalnego. I dlatego jak osiłek to nieskończenie głupi, idealny żeby pochlastał go główny bohater. Tu nie. Zachowałeś balans we wszechświecie (;P). Powiedziałem, jak wypadły opisy na początku, teraz bardziej „globalne” spojrzenie. Było różnie. Nikt Ci nie zarzuci ubogiego słownictwa, o nie. Chłopię, rejterada, herbarium… Taaak, językowo bardzo dobrze. Mało takich, yhm „eterycznych” opisów, raczej powieść realistyczna XIX-wieku w konwencji fantasy.

Opisy szczegółowe, choć specyficzne… „Zostawiając za sobą piec, dwie prycze, stół, dwa krzesła i dwie skrzynie.”. Nie wiem, co myśleć. Czasami jest moment, żeby przedłużyć, czasami żeby przyspieszyć. Trochę zły balans. Dłużyzny tam, gdzie można je pominąć. Podobał mi się natomiast obraz doby, stół poranka i cały ten mikrosystem „wiedźmio”- magiczny. Na wspomniane dłużyzny nie ma dobrej rady. Tad Williams w „Marchii Cienia” 200 stron nakreślał sytuację i bohaterów, zanim zdecydował się na jakiś zwrot akcji - ALE wynagrodził cierpliwość. Głuchowski w „Metrze” z kolei obrał jeszcze ciekawszą strategię – klaustrofobiczne opisy straszące i generujące napięcie. Można też bawić pięknymi metaforami, sypać nowinkami technologicznymi i ciekawostkami, tworzyć izolację pod dalszą część historii (King, o nim też niżej). Tu do końca nie wiedziałem, czy to wszystko jest potrzebne. Tekst jest stosunkowo długi jak na wymiary bitwy, ale i bohaterów pojawiło się niemało – nie wiem, czy zdołałem to wszystko „objąć” i zaadaptować. Fragmentaryczność ma jednak swoje wady.

Dialogi podbiłeś wzwyż w porównaniu do „Opowieści mojego świata Zam 12” – mam w ogóle wrażenie, że większość problemów z OMŚZ 12 wyeliminowałeś i na brzeg wypłynęły zupełnie nowe. Do dialogów mam tylko małą uwagę:

„— Na bogów! To Spopielony. Odradza się. Idźmy dalej — odezwała się postarzałym nagle głosem Oiame” – Trzy krótkie zdania. Tu też warto coś dodać, np.

- Na bogów! To Spopielony! – Zaprało jej dech w piersiach itp. – Idźmy dalej – Położyła jej rękę na ramieniu i machnęła w geście ponaglenia itp.

 

„— Na bogów! To dzień po urodzinach, a świątynia... — niemal krzyknęła Lerima” – „niemal krzyknęła” odnosi się do całej wypowiedzi LUB ostatniego zdania, a to się trochę gryzie ze „zrezygnowanym” wielokropkiem. Lepiej by wyglądało:

„- Na bogów! – krzyknęła – To dzień po urodzinach, a świątynia…”

Detale, wiem, ale jednak coś tam dają w dłuższej perspektywie.

Zakończenie… Hmm. Wspomniałem o Kingu. We „Mgle” też się dłużyło, ale wszystko zdążyło runąć, a autor dał się tym momentem nacieszyć. Tutaj moja ciekawość była skokowa, Spopielony - interesujące, jakieś wstawki typu: „Narodziny - nić zielona, gdy następca - złotą dodaj, gdy królewna - dodaj białą, bierz gołębia i wiąż śmiało.” – interesujące, w ogóle jakieś „wrzutki” lingwistyczne tego typu nasycały jakoś narrację. Plus. Brakowało jednak ostatecznej satysfakcji po zakończeniu. Czemu? Trudno powiedzieć. Możliwe że to przez potencjał wątków poruszonych w poszczególnych fragmentach prowadzi do zakończenia otwartego. To takie – „powiem dużo, ale też urwę koniec”. Za mało było w tekście zwrotów akcji (nawet malutkich), była za to wielka zapowiedź tego, że wszystkie pojedyncze fragmenty połączą się w całość, a zakończenie dopełni dzieła zniszczenia. Fragmenty się połączyły, ale sam „ending” klapnął. Bardziej czekałem na tego Spopielonego i new world order niż na ostateczny wielokropek. King przed zakończeniem otwartym we „Mgle” zdążył czytelnika zaciekawić, wstrząsnąć, zmienić punkt widzenia, zakręcić bohaterami, stworzyć z czapki ciekawe zagrożenia, wystraszyć, nauczyć empatii do postaci, zbajerować i sobie „ustawić” czytelnika przed końcem. Z wyżej wymienionych odczułem tylko (skokową) ciekawość, ale głównie małymi rzeczami i Spopielonym oraz początkiem. Zagrożenia nie odczułem bo i z postaciami się nie zdążyłem „skumplować”. Docenię natomiast kunszt pożegnalnego liryka – ciekawy zabieg – zwrotka A (to co było), zwrotka B (to co jest). Ciekawy pomysł, ale dalej nie jestem przekonany. Na koniec zostawiłem zjawisko najtrudniejsze do zdefiniowania w utworze. Klimat. Wpadłem na początku, by w środku wyjść myślami z uniwersum i raz po raz wpadać ponownie. Wpadłem, przykładowo, tuż pod koniec po parunastu-parudziesięciu „chudych” wersach. Głównie dzięki temu:

„Na świątynnej posadzce zaczął formować się wir, wewnątrz którego powstawała makabryczna mara. Trzej świątynni i półprzytomny kataryniarz z przerażeniem obserwowali jak ze srebrzystych resztek kuli szmaragdowych sześcianu i szarego popiołu powstaje potworna postać i ledwo zauważali miotającego się z pochodnią i małpą Destora”

Mara mi zapachniała „Dziadami” Mickiewicza i jakoś tak mimowolnie przymrużyłem oczy, by czytać uważniej. Nie wiem, jak działa budowanie klimatu, niestety. Wiem, że czasami mnie wchłania przez przypadkowe słowa. Trafiłeś w słowo-klucz. :P Ogólnie to sądzę, że – przynajmniej u mnie – MOGŁEŚ wygrać, robiąc dwie rzeczy:

1. Odstawić tekst na tydzień, żeby się schłodził i wówczas przeczytać. To pozwala wyeliminować zdania, które fonetycznie nie brzmią za dobrze, zdania bezbarwne, zdania bezużyteczne i kłopotliwie konstrukcyjnie.

2. Dać komuś pracę celem poprawienia błędów. Niestety, technikalia to aż 10 pkt., więc praca pretendująca do zwycięstwa musi być względnie dobra pod każdym względem.

 

+ język, słownictwo

+ pomysł, potencjał

+ początek

+ wstawki liryczne

+ dialogi adekwatne dla typu społecznego bohatera

+/- klimat

- mnóstwo błędów

- zakończenie

- na przemian zaciekawia i zanudza

- nie zdążyłem polubić postaci

- mnogość bohaterów

 

 

FANTHOMAS

Zaczyna się tak, jak lubię. Jakiś fragmentaryczny chaos, zdezorientowanie i akcja. Była to najtrudniejsza bitwa do oceny przez swoją krótkość. Niemniej, w zasadach bitwy limit znaków to 0-40000, więc muszę uszanować formę i wypunktować wszystko, co się da na tak małym odcinku tekstu. A da się sporo. Przede wszystkim ta wielorasowość uciekających i ten dziadek przekazujący, yhm, „pałeczkę” młodemu wieje trochę symboliką. Katastrofa choć tu i teraz, ma skutki globalne? Stąd ta wielorasowość? A może chodzi o to, że tym razem nie „człowiek człowiekowi wilkiem” tylko spierniczamy jak jeden mąż przed czymś potężnym? Majestatycznym? Niezrozumiałym? Ludzkość jako przestraszony byt zbiorowy skojarzył mi się jeszcze z jednego powodu – brak imion. Anonimowi bohaterowie, to tak jakby opisywano kroplę w morzu apokalipsy i nawet szkoda zachodu na jedno imię, skoro wszyscy zaraz zginą.

 

Bohater nie może opuścić miasta… Bo wydarzą się złe rzeczy… Ciekawe jakie? Ciekawe w ogóle, co to za miasto? Przyszły mi do głowy dwie rzeczy. Pierwsza – upadający Czyściec. Czyściec zrobiony trochę pod system reżimowo-komunistyczny (ta przepustka do światła), który upada, a starszy pan oddaje głównej postaci wejściówkę do nieba. Czyściec pełen układów, taaaak – wiem, poniosło mnie. O drugiej teorii – plemników wychodzących do światła, nie będę mówił, bo się zaczerwienię… W każdym razie, pobudziłeś moją wyobraźnię tymi niedomówieniami i – cholera – podobało mi się to bardzo. Nawet mimo tego, że „zło nadciąga” zalatuję koszmarnym patosem. Właściwie to opowiadanie doskonale nadawałoby się jako fragment reklamowy większej całości – na ostatniej stronie powieści, w ramach PR-owskiego zabiegu zaciekawienia czytelnika. Mnie zainteresowało, więc dam sporo punktów w fabule. Technika, cóż, nie widzę błędów, ale nie da się też ukryć, że narracja jest bardzo statyczna i napisana językiem niezwykle prostym i bezbarwnym. Dialogi to samo, proste i bez polotu – postacie to samo… I teraz problem jest następujący: kiedy rozbieram to opowiadanie na części, to żadna z nich mi się nie podoba. Żadna. Bo nie ma na jakim zdaniu oka zawiesić, z jakąś postacią się skumplować – nic. Za to po zsumowaniu tego wszystkiego, czuję, że mi się podoba. Czytałbym dalej, chętnie, bez przymusu. To tak jakbym, ech, nie lubił tlenu i wodoru, ale lubił żłopać wodę. Ogółem – było to bardzo przyjemne doświadczenie czytelnicze. Nie spodziewałem się czegoś takiego. Troszkę się pławiłem w tym jak pod koniec „Mgły” Kinga, gdzie ni cholery nie było wiadomo, co jest metr przed tobą, ale czytało się dalej WŁAŚNIE DLATEGO, że nikt nie wiedział co jest metr przed tobą.

 

+ zaciekawia

+ niedomówienia

+ duże pole do interpretacji

+ porusza wyobraźnię

- postacie, dialogi

- krótko…

- język

 

 

KAROLA KORMAN

„Nie wiedziałem(,) gdzie jestem”

„Niczego nie świadomi nie wytykają ją palcami, nie klasyfikują.” – ją?

 

Od razu przejdę do rzeczy, zaczynając od tego, co najbardziej rzuciło mi się w oczy. Jest za spokojnie. Podział cisza-rozmowa-krzyk-wrzask dawał nadzieję na szybkie przyspieszenie. „Rozmowa” jest zbyt… lakonicznym fragmentem, wszyscy się doskonale bawią, żarciki, anegdotki, zero strachu. Poza tym mam dziwne odczucie, że postacie zostały udziecinnione do pewnej przesady. Tematy ich rozmów są jeszcze znośne, a nawet ciekawe – choćby aluzja do tej słynnej kreskówki, ale już „przydałby się smok, żeby odlecieć” brzmiało trochę jak wymiana zdań z opowiadania dla bardzo-bardzo-bardzo młodej… młodzieży. Trochę kłuję ten nieadekwatny behawioryzm. „Pieluszka w słonie”, „na każdej twarzy gościł uśmiech”, nie wiem, skąd ten entuzjazm, spokój i opanowanie tej narracji mnie wręcz przytłoczyło. Nie wiem, czy znam drugiego tak opanowanego autora i nie jestem też pewien, czy opowiadaniu wyszło to na korzyść. W „krzyku” było lepiej, spodziewałem się historii jak tej jedynego sprawiedliwego w Sodomie i Gomorze, ale nie, Bóg zastosował odpowiedzialność zbiorową – intrygujące. Poczułem niesprawiedliwość, wciągnąłem się. Same boskie zarzuty były doskonale skonstruowane… pod względem socjologicznym. Poczułem, jakby urzędnik, obżerający się klient i cała reszta byli tylko przedstawicielami pewnej filozofii życia. Małe miastko to tak jakby skondensowana ludzkość, symboliczne plemię, które odbija grzechy całej rasy. Dialogi – niezbyt dobre. Problem polega na tym, że nie odróżniłbym większości postaci po samym dialogu. Brakowało mi większego zróżnicowania – nawet nie w mowie, ale w stylu. Zapożyczenia z angielskiego, fajne. Te dziwności anime i inne teorie Fel, fajne. Tylko, że brakowało mi charakteru, bo nawyki mają dość indywidualne. Z tym że, nikt tam nie wybuchnął płaczem, nie wrzasnął, nie zgrywał cwaniaka – a nawet gdyby, to sądzę, że spokój narratora, by to wyrównał i dalej nic z tego by nie było. Doradzałbym mowę pozornie zależną i większą elastyczność tej narracji, gdyż – jak wspomniałem – spokój narratora udziela się nawet we fragmentach z akcją. A postacie są przez to bardzo uporządkowane, nawet koniec świata ma swój porządek – element X trafił piorun, Y się zawalił, Z coś tam jeszcze. Brakowało dezorientacji wśród bohaterów, tymczasem apokalipsę przeżywali… wzorowo, logicznie, uporządkowanie. Trochę niesmak pozostał. I dynamizowaniu akcji nie sprzyjają też zdania wielokrotnie złożone. Szkoda też, że zakończenie otwarte, przydałoby się zamknąć to szokującą sceną podsumowującą. Mało w ogóle było relacji pomiędzy ludźmi przy końcu świata, spodziewałbym się starego, dobrego „człowiek człowiekowi wilkiem”. Epilog nieco zepsułby kompozycję „Crescendo”, ale można by nazwać go „Cisza” i ukazać chociaż końcówkę panowania ludzkości na planecie. A tak skończyło się na „Highway to hell” i zabrakło finalnej satysfakcji.

 

Opowiadanie jest bardzo estetyczne, miałaś ciekawy pomysł na kompozycję, która doskonale pokrywa się z tytułem. Bogaty research dot. choćby systemu szkół irlandzkich, łaciny, aluzji do popkultury – urzekł mnie zwłaszcza krzyż do gry w klasy powiązany z tym katolickim. Na podobną, acz całkowicie odwrotną symbolikę wpadł Kurt Vonnegut. U niego z kolei symbolem była kocia kołyska – taka gra ze sznurkiem, który rzekomo tworzy kota, ale nikt tego nie widzi – to była jego mała aluzja do religii bez Boga, jak kociej kołyski bez kota. Mały, ale fantastyczny pomysł, plusik. Przecinki umieszczone dobrze, nawet w kłopotliwych miejscach, co znajdzie odbicie w technikaliach. Do technikaliów dorzucam też klimat, ale tu poczułem go tylko w „Krzyku”. Nie wiem, czemu, być może świat w pierwszej połowie utworu był zbyt wzorowy, a na końcu zbyt uporządkowany. Jedynie „Krzyk” mi fajnie zaleciał strachem i nieco fanatyzmem. Do samego opowiadania podchodziłem chyba z 3-4 razy, początek naprawdę trudny do przebrnięcia, ale ostatecznie uznaję, że było warto. :) Po paru poprawkach można to śmiało opublikować w profesjonalnym piśmie.

Nie zdążyłem, niestety, sprawdzić autentyczności słów z Apokalipsy, ale wierzę, że zadbałaś o ich prawdziwość. Szkoda trochę, że „punkty”, które wskazywałyby na koniec świata i jego „przedsionek” nie były odkrywane stopniowo w trakcie fabuły, aż do ostatecznej konkluzji – tak, ludzkości zostało 18 dni. Wzbudziłoby to z pewnością zainteresowanie czytelników – moje na pewno.

 

+ krzyk

+ research

+ styl-kompozycja

+ tytuł

+ estetyka

+ aluzje metatekstowe

+/- zakończenie

+/- klimat

- dialogi

- początek

- postacie

- dłużyzny

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Karawan 30.09.2017
    Dziękuję!
  • KarolaKorman 02.10.2017
    Jared, dziękuję za poświęcony czas i opinię. Pod oceną Lucindy zostawiłam dłuższy komentarz. Pozdrawiam :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania