Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Stalkerskie opowiadania 6: Ifryt cz. 2

Jakby parę sekund dłużej znajdowali się na trakcie, byliby już martwi. Skok w błotnisty wykrot uchronił stalkerów przed wykryciem przez snorka. Dzięki smrodowi stęchlizny, który wydobywał się z rowu odwrócili uwagę i tak słabego zmysłu węchu mutanta. Wychyliwszy się mocniej z rowu, Antares dostrzegł go. Humanoidalną kreaturę o szarej karnacji, która kiedyś była człowiekiem. Prawdopodobnie żołnierzem, lub stalkerem, co zdradzała na wpół zdjęta maska GP-4, wojskowe buty, oraz szczątkowy uniform. Na skutek wysokiego promieniowania, umysł człowieka, którym dawniej był snork, uległ zniszczeniu. Pozostawiwszy po sobie jedynie dzikie i nieprzewidywalne, poruszające się na czterech kończynach ścierwo bez zdolności mowy, oraz rozumowania. Antares zauważył na ciele mutanta deformacje i rany, przez które prześwitywały fragmenty kręgosłupa. Snorki są jednym z najpowszechniejszych i najbardziej rozpoznawalnych mutantów w Zonie. Po raz pierwszy zauważono snorka 22 maja 2007 roku. Według raportów, w pobliżu posterunku w okolicy Charkowa, któryś z oczekujących na samochód, wojskowych dygnitarzy został zaatakowany przez stwora przypominającego człowieka, który poruszał się skacząc na czterech kończynach. Oficer został zmasakrowany przez mutanta, który zaraz po zajściu został zastrzelony przez żołnierzy będących w obstawie oficera, a jego samego udało się zidentyfikować wyłącznie dzięki strzelbie IZH-91.

Puszek syknął. Antares wychylał się z rowu zdecydowanie za mocno i za długo. Stalker cofnął zaraz głowę, oraz legł płasko. Na otwartej przestrzeni, na jakiej się aktualnie znajdowali, nie mieli ze snorkiem ani cienia szansy. Mutanty te charakteryzują się dużą zwinnością, oraz rewelacyjnym refleksem. Odbywa się to jednak kosztem kiepskiego wzroku i słuchu, pogorszonego przez maskę. W razie, gdyby snork zaatakował ich znienacka, pierwszy zginąłby od razu, nie zorientowawszy się co go zabiło, a drugi nie zdążyłby nawet wymierzyć broni. Snork popełzł przez ulicę, zatrzymał się na jej środku i powęszył. Po chwili jednak puścił biegiem na czworaka dalej, przed siebie, w okolice parkingu nauczycielskiego przy liceum. Usłyszeli tętent kopyt. Blisko. Ziemia zadrżała. Coraz bliżej i coraz głośniej.

Oż ty w trąbę. Tarki.

Sporo tarków. Duże stado mknęło od strony tartaku. To przed nimi umykał snork. Nawet on nie mógł równać się z dużą grupą zmutowanych koni na bardzo cienkich nogach, których odnóża wydawały się za słabe i nieproporcjonalne do dużego, muskularnego tułowia. Tarki jednak radziły sobie mimo to bardzo dobrze, polowały najczęściej grupami atakując stadem pomniejsze zwierzęta lub inne mutanty. Jak tylko odgłos tętentu osiągnął apogeum, pierwsze sztuki zaczęły przeskakiwać rów, ścigając snorka. Porośnięte czarną, błoniastą skórą, ze szczątkową jeszcze szaroburą grzywą tarki były doskonale wyposażone przez Zonę do zabijania. Długie, rybie łby posiadały wpadnięte głęboko, świecące w ciemności gałki oczne, oraz rząd ostrych, nie osłoniętych szczęką zębów, przypominających zęby piranii. Rybi pysk zakończony był czterema siekaczami, sporo oddalonymi od reszty uzębienia, które zaczynało się na wysokości wilgotnych chrap. Każdy z koni miał garb, zbiegający w dół, aż do pozbawionego ogona zadu stworzenia.

Stalkerzy osłonili głowy rękoma. Czekali cierpliwie, aż wszystkie tarki przesadzą rów. Antares naliczył ze słuchu ponad dwadzieścia sztuk. Kiedy ostatni osobnik pokonał przeszkodę, która posłużyła im za schronienie, stuk kopyt na asfalcie stopniowo cichł, aż umilkł zupełnie. Antares i Puszek podnieśli się, wyleźli z rowu. Ruszyli dalej, przyspieszając. To był pokaz możliwości Zony, przypomnienie, że nie byli tam sami i w żadnym razie nie znajdowali się na szczycie łańcucha pokarmowego. Po prawej mijali już spory gmach szkoły średniej, aktualnie jeszcze bardziej przypominający więzienie, niż za czasów uczniowskiej kariery Antaresa, Miśka, Magic, Andrzeja i Zośki. Trzypiętrowe liceum, poznaczone poziomymi otworami okien wisiało niepokojąco nad ulicą. Po lewej mieli szerokie pasmo zieleni, w oddali, patrząc na zachód widać było zabudowania tartaku.

Obok liceum, miało swoje miejsce skrzyżowanie ulicy Semika z Mickiewicza. Na rogu, przy szkole rosło pamiątkowe drzewo. Rosło, bo w tym momencie gniło, leżąc na ziemi, trafione piorunem, który je złamał i położył na trawie. Na środku skrzyżowania stały dwa samochody. Antares rozpoznał dużego Fiata w wersji kombi i Audi 100 GL. Oba auta miały otwarte bagażniki i drzwi, a zawartość ich wnętrza znajdowała się na drodze. Stalkerzy minęli wraki z poprzebijanymi oponami, udając się na wschód, w kierunku rynku Posuchy. Zaraz obok samochodów, leżały na ziemi artefakty. Złota Rybka i Skrętak. Gdzieś blisko musiał być „wir”. Najgroźniejsza spotykana w Zonie anomalia grawitacyjna. Rozrzucili wokół nakrętki i śrubki. Namierzyli „wir”. Miał około 10 metrów średnicy, oddzielając ich od lewej krawędzi drogi, idealnie w miejscu wytartej, ale widocznej jeszcze podwójnej linii ciągłej. Przy mocniejszych podmuchach wiatru liście, które wpadły w pole działania „wiru” wirowały, tworząc lej. Dokładne działanie anomalii jest zbliżone do działania „karuzeli”, lecz z o wiele większą siłą i na sporo większym obszarze. Sam „wir” jednak, występuje w przeciwieństwie do „karuzeli” stosunkowo rzadko. Anomalia skończyła się w pobliżu kolejnego skrzyżowania. Skręcili w lewo, w drogę nie blokowaną już przez anomalię. Dawną ulicę Beniowskiego. Bezpośrednio do niej przylegały wysokie budynki. Po lewej stronie spora placówka przetwórstwa warzywnego i owocowego. Aktualnie mocno porośnięta szerokimi, brązowymi i żylastymi liśćmi. Nieznana roślina całkowicie opanowała i podporządkowała sobie chałupę. Po prawej zaś, mieli nieduży plac, z murowanym, wysokim kominem na środku. Przed Pierwszą Awarią w tym miejscu funkcjonował, bardzo dobrze prosperujący browar. W zeszłym roku Andrzej znalazł na jego terenie nie całkiem rozszabrowany jeszcze magazyn, wciśnięty między suszarnię chmielu, a fermentownię. Uszczęśliwiony stalker z pomocą Antaresa, Zośki, Miśka i jeszcze paru osób w mig ogołocił ocalały magazyn i razem przetransportowali ocalałe, w miarę zdatne do spożycia piwo do obozu. Z głównych zabudowań browaru wciąż wychodziły do rozlewni nieco pogięte i pokryte rdzą rury.

Idąc wzdłuż ulicy, Puszek i Antares powoli zbliżali się do torów, którymi przejeżdżała drezyna do stacji Pomidorowców. Na kilkanaście metrów przed przejazdem kolejowym leżała na boku przewrócona ciężarówka, Ural 375 w wersji D. Ikona radzieckiej motoryzacji. Ural najpewniej wywoził coś z browaru, bowiem przód samochodu skierowany był w kierunku torów, za którymi droga prowadziła przez most nad Awką. Stalkerzy przeszli na prawą stronę jezdni. Ural miał na pace kilka dziurawych beczek, z których lała się dziwna maź, kiedyś mogąca być piwem. Dziś jednak wyglądała bardzo nieapetycznie, przyjąwszy już barwę brudnego, burego asfaltu. Ani myśleli do niej podchodzić. Wyminęli Urala i przeszli przez tory. Teraz po prawej ręce mieli złomowisko, po którym pomykały białe punkciki ślepaków. Co bliższe, odważyły się zaszczekać. Stalkerzy zignorowali je, a po chwili wkroczyli na skrzypiące, próchniejące dyle mostu, dawniej zbudowanego przez żołnierzy. Most prowadził do kolejnego skrzyżowania. Poniżej chlupotała rzeka. Antares rzucił okiem za balustradę. Stan wody był wysoki z uwagi na ostatnie deszczowe dni. Na drugim brzegu tło było już mniejsze, więc mogli zdjąć i schować maski. Antares ponownie uruchomił dozymetr. W kolejnym skrzyżowaniu spotykały się ulica Beniowskiego, którą kroczyli z ulicą imienia Batalionów Chłopskich i Tarnowskiego. Skręcili na nim w prawo, w Tarnowskiego. Droga odbijała nieco w bok. Na zakręcie stała jeszcze jedna ciężarówka. Strażacki Star 266 należący przed laty do lokalnej OSP. Star nie nosił żadnego szczególnego śladu działania anomalii, żadnych odcisków Pierwszej i Drugiej

Awarii. Nie miał porysowanego lakieru, wgniecionej karoserii, stłuczonych lamp, rozbryzgów krwi. Niczego.

I to było straszne. Stał tam, nieruszony od lat. Fakt, że samochód nie odczuł w ogóle tego gdzie się znajduje i co przetrwał, napawał nieopisanym lękiem. Przez okna dobrze było widać kurtki z nomeksu, białe hełmy, radiostacje, latarki. Wszystko leżało tak, jak zostawiła to załoga. Z tym, że nikogo nie było w środku. Ani jeden trup nie szczerzył zgnitych zębów przez szybę. Wnętrze, zamknięte na głucho nie skrywało żywej duszy. Zamknięte od środka. Nie wiadomo było, co też mogło stać się ze strażakami. Dlaczego zamknęli się w aucie. Pewnym jednak było, że nikt z niego nie wysiadł. Takie auto jak wóz strażacki mogło stanowić prawdziwą skarbnicę sprzętu dla Pomidorowców. Dlatego też, pewnego razu Felo z Marciszem wymyślili, że maszynę odpalą i przyjadą Starem do obozu, by nie targać wszystkiego na plecach przez Trójkąt i Czerwony Las. Jako że od Stara wręcz wiało grozą, zachowali minimum instynktu zachowawczego, więc zamiast pchać się przez drzwi, czy okna, umyślili sobie, że skorzystają z włazu w dachu. Felo wspiął się po drabince na dach zabudowy. Stanął nad kabiną i łomem podważył pokrywę włazu. W tym czasie Marcisz oddalił się nieco, by lepiej widzieć. Odwracając się, usłyszał zatrzaskujący się właz. Jak spojrzał ponownie na samochód, doszedł do wniosku, że Felo zrezygnował i zeskoczył po drugiej stronie, bowiem w środku Stara z całą pewnością go nie było. Marcisz dokładnie zbadał wzrokiem środek przez szybę w drzwiach, na których widniał napis: OSP BŁĄDZONKA, obok którego naklejono herb Posuchy. Stalker obszedł Stara, szukając Fela. Tego ostatniego zaś nie było po drugiej stronie samochodu.

Ani z tyłu.

Ani w ogóle nigdzie.

Od tamtego czasu Fela nikt już na oczy nie zobaczył, a do stojącego przy krawężniku Stara przestali się nawet zbliżać. Antares z Puszkiem obeszli samochód i byli już na miejscu. Bramy strzegło dwóch stalkerów w kombinezonach OP-1, dzierżących kałachy. Obaj strażnicy strzegli również depozytu.

- Znacie zasady. Nie wejdziecie do handlarza z orężem – powiedział szybko jeden z nich. Stalkerzy dobrze o tym wiedzieli.

Oddali broń i strażnicy rozstąpili się, przepuszczając ich, pozwalając wejść na teren siedziby handlarza. Przeszli szybko przez podziurawiony kałużami plac, otoczony małymi, blaszanymi wiatami i ceglanymi zabudowaniami rozlewni wód. Byli na jej terenie już nie raz. Z rzadka miejscami przechadzali się stalkerzy, ale niezbyt liczni. Jeden odlewał się bezceremonialnie na odrapany mur, pogwizdując tęskną melodyjkę. Rozlewnia wód przylegała bezpośrednio do zbocza góry, porośniętego gęstym lasem, która towarzyszyła im po lewej przez cały odcinek ulicy Batalionów. Las ryczał tysiącami gałęzi gwałtownie rwanych wiatrem. Podmuchy szarpały połami mundurów, rozwiewały włosy. Para Pomidorowców skierowała się do niedużej budowli, gdzie kiedyś miały miejsce biura, za którą stał mały dźwig. Weszli do budynku administracji, a tam, od razu udali się schodami do sutereny. Na dole stał jeszcze jeden strażnik. Ten ściskał strzelbę z oberżniętą lufą.

- Prikhodit odna! – warknął, gdy zeszli po schodach i chcieli wejść do jaskini handlarza.

Cofnęli się raptownie. Strażnik wyglądał jak najbardziej typowy, z najbardziej typowych żołnierzy rosyjskich. Spocona łysa pała, przekrwione oczy, zaczerwieniona twarz. Wojskowa, oliwkowa kurtka narzucona na koszulkę w biało – niebieskie paski. Do tego o dwa rozmiary za małe spodnie wpuszczone w wysokie, wypolerowane na błysk, kajakowate, żołnierskie desanty.

- Ty idź – powiedział Puszek do Antaresa – Ja tutaj zaczekam, tylko spiesz się.

Antares skinął głową i odwrócił się do Rosjanina. Ten, widząc rozwój sytuacji, pomyślał i odsunął się, pozwalając Antaresowi przejść obok siebie. Wartownik woniał wódą. Mocno. Antares wstrzymał oddech i wszedł do większego pomieszczenia, gdzie rezydował sam Jonek.

Sala była pogrążona w mroku i dymie papierosowym. Antaresowi zebrało się na pawia, ale powstrzymał odruch wymiotny, który go napadł, gdy poczuł dym fajek. Jonek siedział za sporym, ciężkim stołem. Leżały na nim naboje do kałacha, magazynki, pistolety, oraz butelka bez etykietki częściowo wypełniona czymś, co wyglądało jak whisky i w połowie pusta szklanka. Pod ścianami stało kilka pięter skrzyń ładunkowych, o które opierały się lufy karabinów. Różnych. Szturmowych, maszynowych, snajperskich. Wśród nich nawet najprawdziwszy RPG. Antares zatrzymał się. W całym pomieszczeniu panował ciężki mrok, rozpraszany przez elektryczną lampkę na blacie i słabe światło słoneczne, wpadające przez wąskie, podłużne okienka pod sufitem sutereny.

- Czego? – zapytał Jonek nieco zachrypniętym głosem wypuszczając spomiędzy warg kolejny kłąb dymu.

- Chciałbym kupić informację – powiedział Antares, powstrzymując przemożną ochotę wyrzygania się handlarzowi na buty – Pewną informację – dodał, odpowiednio schładzając głos.

- Informacyju? – powtórzył Jonek – No godej, przeca jasnowidzem jeżeh nie jes, co by czasu nie tracić wincyj.

- Chcę wiedzieć, gdzie jest najbliższe „inferno”, bo zgaduję, że nawet jeśli go masz na składzie, to – tu Antares przerwał i powiódł wzrokiem po poustawianych pod grubymi ścianami z betonu skrzyniach - Na Ifryta mnie i tak nie stać.

- Ifryt – zarechotał krótko Jonek – Ni. Ni mom go tutej. Ale prawdę żeś rzekł, ni chuja ni byłoby cię stać ani na połowę tego artefakta. Wirz mię. Ale wim ja, gdzie „inferno” znaleźć. Pytanie brzmi, czy ciebie bydzie stać na opłacenie tego niusa? – handlarz uśmiechnął się wrednie, celując w niego grubym papierosem.

- Jonek – Antares nie dał się sprowokować i odpowiedział uśmiechem, niemniej perfidnym – Jak często jesz warzywa?

Jonek zakrztusił się dymem i rozkaszlał, zbity z tropu takim pytaniem. Ilekroć Ollie miała do czynienia z handlarzem, pochodzącym ze śląska Jonkiem, za każdym razem wkurzał ją coraz bardziej. Antares musiał przyznać jej rację, gdyż nie czerpał szczególnej przyjemności z tej rozmowy. Handlarz uspokoił się, pochylił do przodu. Stalker teraz dopiero zobaczył jego twarz. Jonek był tylko odrobinę wyższy od niego, ale za to starszy. Nosił krótkie, mocno wypadające jasne włosy. Odkaszlnął i chrząknął. Przetarł dłońmi twarz. Uwadze Antaresa nie uszedł spory tatuaż na wewnętrznej części przedramienia przedstawiający ludzką czaszkę. Antares musiał być ostrożny w negocjacjach. Dawno nie było go u handlarza, więc nie wiedział jak mają się obecne ceny na rynku. Zanim zgodził się na cokolwiek, należało poznać wartość własnych zasobów.

- Co kurwa? – zapytał Jonek, jakby nie dosłyszał.

- No kurwa warzywa. Takie kurwa rośliny – wyjaśnił spokojnie Antares - Jadalne takie. Warzyw ty nie widział, a? – zapytał, kończąc wypowiedź samogłoską, jak Rusek.

Za długo już z Ruskami przebywał, oj za długo. Starał się zwalczyć ten nawyk w mowie, ale średnio mu to wychodziło.

- Ni rozumim ja. Ni hu-hu – skwitował handlarz, kręcąc głową – Ty informacyju, czy warzywa chcysz? Bo jo i to, i to tu mom. Jo wszysko mom.

- A warzywa na sprzedaż są czyste, czy skażone?

- Gdzie, kurwa, czyste. Nu w Zonie przeca czystych ni chuja, zdurniałeś, czy jak? Skażone, mniej lub bardziej. Te najmniej, najdrożej schodza. Ale schodza. Ciągle.

- Po ile? Te najdroższe?

- Dwa magazynki do kałasza za pół kilo. Podziwaj się tu, o. Pomidory tu mom. Ziben takich o, pierońskich bulw, to tyle wychodzi.

- A jakby były czyste? Ile byś za czyste chciał?

- Czyste? Czyściutkie, jako na Dużej Ziemi? – Jonek zastanowił się – Trzy, cztyry magazynki do automatu. Albo lepij, dwie pełne garście nabojów do śrutówki.

- Pewna informacja o położeniu „inferno” jest warta, dwóch garści amunicji do śrutówki? – indagował Antares.

- Nie – pokręcił głową Jonek – To za mało.

Antares sięgnął do plecaka. Postawił na biurku zawiniątko z pomidorami. Po czym sięgnął do ładownicy i wyjął trzydziestonabojowy magazynek zgodny z normą STANAG, na amunicję kalibru 5.56 milimetra. Wytrząsnął z niego dziesięć sztuk na rękawicę. Po czym, po kolei postawił je na blacie obok pakunku. Co trzeci zapalający.

- Tyle wystarczy? – zapytał.

Handlarz pochylił się i przyjrzał dokładnie zawiniątku i nabojom, a Antares schował magazynek.

- Sprawdź pomidory dozymetrem – rzekł - Upewnij się, że są czyste. Czyściutkie, jak na Dużej Ziemi.

Jonek spojrzał mu w oczy i wstał. Przyniósł sobie licznik Geigera, łyknął ze szklanki i sprawdził. Dozymetr nie wykazał nic.

- No, no, no.

- Tyle wystarczy? – powtórzył pytanie Antares, nie widząc reakcji dopytał – Gdzie jest „inferno”?

- W szpitalu – odparł zaraz Jonek – Na szpitalu, na ostatnim piętrze. W sali operacyjnej. Ni pamiętom której i w wentylatorni w podziemiach. O innych „inferno” nie wim nic – powiedział handlarz i podniósł głowę.

- Dzięki. Miej jednak na uwadze – wycedził przez zęby Antares – Jeśli mnie wykiwasz, wrócę tu i osobiście dam ci w mordę, zrozumiałeś?

- Bydziesz tego żałował. Godom ja tobie. Widziołeś tego jegomościa w przejściu? Jeśli dosz mi w mordę, on ci tak wpierdoli, że cię rodzono matuszka nie pozno. Zrozumiałeś?

- Tak. Ale groźby, to ty sobie w dupę wsadź – Antares pochylił się, oparł dłońmi o blat i spojrzał handlarzowi w oczy - Choćbyś miał tu dziesięciu takich – wycelował w niego palcem - Nie powstrzymasz mnie – odstąpił i wyprostował się - Bywaj, Jonek. Smacznego i dobrej Zony – nie czekając na odzew odwrócił się na pięcie i ruszył ku wyjściu z parszywego, wilgotnego bunkra.

Wstrzymując oddech, wyminął zawianego odźwiernego Rosjanina. Puszek czekał, siedząc na schodach. Zauważywszy Antaresa wstał i razem udali się na zewnątrz byłego budynku administracji.

- Szybko ci to poszło – zauważył Puszek – Nastawiałem się na jakąś godzinę czekania, a tu proszę. Ile wziął?

- Pomidory i dziesięć STANAG - ów – odparł Antares.

- A to żyd parszywy – skomentował Puszek – Cholera. Ale załatwiłeś? Dokąd teraz? Wiesz gdzie jest „inferno”?

- W szpitalu. Jedno w podziemnej wentylatorni, drugie na szczycie, w sali operacyjnej.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania