Dziewczyna z obrazu - Rozdział X
- Dokąd my idziemy? – zapytałam, gdy weszłam w kolejne końskie łajno, już cała nim śmierdziałam.
Ksiądz upierał się, że koniecznie musi mi coś pokazać. Od dwudziestu minut spacerowaliśmy sobie po lesie, było cudownie, ale eleganckie buty i spódnica to nie był odpowiedni strój na pielgrzymki. Jednak ani ja, ani Aga nie miałyśmy odwagi sprzeciwić się kapłanowi i tak nie miałyśmy nic lepszego do roboty.
Zagłębialiśmy się w las, drzewa rosły tutaj gęsto, musiałyśmy cały czas patrzeć pod nogi. Dzięki Bogu pogoda była piękna i nie spadła, ani kropelka deszczu. Niby trochę marudziłam, ale byłam bardzo ciekawa, dokąd zabiera nas ksiądz. Mimowolnie czułam się szczęśliwa i taka wolna, zrzuciłam z siebie balast, Aga też nie wydawała się znudzona. Gdy wyszliśmy zza zakrętu moim oczom ukazała się stara willa, choć teraz przypominała ruinę, wciąż była piękna. Z szarych ścian obsypywał się tynk, okna były stare i nieszczelne, kamienne schody kruszyły się, gdy ktoś po nich szedł. Przez środek ogrodu biegły sznurki, pewnie na pranie, przez nie willa wyglądała komicznie. Jak ktoś mógł ją tak skrzywdzić? Nie mieściło mi się to w głowie.
- To przytułek – wytłumaczył ksiądz – prowadzą go Siostrzyczki, znajdzie tutaj schronienie każdy, kto tego potrzebuje.
- A my dlaczego tu jesteśmy? – uśmiechnęłam się lekko. – My nie potrzebujemy schronienia.
Proboszcz zignorował moją uwagę.
- Willa grozi zawaleniem, jeśli w przyszłym miesiącu nie zaczniemy prac remontowych, przytułek zostanie zamknięty.
To było smutne, ale co ja miałam do tego, nie posiadałam tylu pieniędzy.
- Co my mamy z tym wspólnego? – dalej niczego nie rozumiałam.
- Potrzebujemy pieniędzy – wreszcie przeszedł do sedna – i pomocy w tym jak je zdobyć. To jest twoja pokuta.
Szczęka mi opadła, nie jestem cudotwórcą, nawet nie wiem jak się do tego zabrać.
- Ale… - nie wiedziałam, co mam powiedzieć – na to potrzebne są miliony.
- Dziecko – poklepał mnie po ramieniu - nie od razu Rzym zbudowano.
- Naprawdę umie ksiądz pocieszyć – zażartowałam. – Wejdziemy do środka?
Chciałam zobaczyć jak to wygląda w pełnej klasie, aż miałam ciarki na plecach. Jak się domyślacie, budynek był w strasznym stanie, odrapane ściany, brak bieżącej wody, sądząc po chłodzie jaki tu panował ogrzewanie też było marne. Siostry gotowały na starej kuchni węglowej, jadalnia była dość duża, stały w niej stare, porządne drewniane stoły, przy których zasiedli mieszkańcy. Byli to głównie mężczyźni, choć ubrani w grube swetry z ich ust i tak wylatywała para. Były tutaj chyba tylko cztery kobiety, w średnim wieku z włosami schludnie uczesanymi. Wszyscy przyglądali nam się z ciekawością.
- Potrzebny nam cud – westchnął ksiądz.
Uśmiechnęłam się do nich, miałam już plan.
- Wiem, co zrobimy – potarłam ręce. – Potrzebuje do tego was wszystkich i malarza – dodałam.
- Przecież…
- Naprawię to – uspokoiłam Agnieszkę.
Będę musiała się przed nim trochę popłaszczyć, nie cierpiałam tego robić, ale dla takiej sprawy warto.
Bez jego pieniędzy ani rusz.
- Co zrobimy? – podeszła do nas jedna z Sióstr. – Nikt nie da nam pieniędzy.
Miała łagodne spojrzenie a na jej ustach prawie cały czas gościł uśmiech.
- Zapomina siostra o tych, którzy Kościół tworzą.
- O kim?
Wszyscy spojrzeliśmy na nią z niedowierzaniem, dopiero po chwili się zreflektowała.
- Wierni? Ale oni są biedni jak myszy kościelne.
- Nie jestem głupia – podeszłam do okna – ale gdy złożą się wierni z całej Polski?
- Jak chcesz tego dokonać? – teraz to ksiądz za mną nie nadążał.
Odetchnęłam głęboko, grunt, że Agnieszka wszystkiego się domyśliła.
- A gdzie gromadzą się w niedzielę?
Męczyła mnie ta zabawa w zgaduj –zgadula.
- No, właśnie – odwróciłam się do nich – a gdy pokażemy im jak ciężko Siostry tutaj pracują, ich twarde serca zmiękną.
- Czy to nie grzech? – otworzyła szerzej oczy. – Żądać od nich pieniędzy?
- My? – spytałam z udawanym oburzeniem. – My nie będziemy niczego żądać, my ich tylko poprosimy o pomoc,
- Święty Józef, cię nam zesłał – wykrzyknął uradowany ksiądz.
***
Następnego dnia wstałam o nieprzyzwoicie wczesnej godzinie i pojechałam na drugi koniec miasta po ulubione ciasto malarza. Agnieszka zdradziła mi, że tylko tym udobrucham artystę. Dziś udało mi się przełamać strach i wsiadłam do autobusu. Co chwila spoglądałam przez ramię i wypatrywałam Andrzeja na ulicy, ale pierwszy raz jest zawsze najgorszy. Byłam z siebie dumna, jeśli dalej tak pójdzie może do emerytury wyleczę się z wszystkich moich obsesji. Udało mi się nawet wcisnąć w siebie całą miskę płatków na mleku, to mój kolejny mały sukces. Na ziemi leżała cienka warstewka śniegu, dlatego autobus jechał w żółwim tempie, ludzie marudzili, ale ja uwielbiałam zimę. Stan przed zawałowy miałam tylko raz, gdy wsiadł mężczyzna uderzająco podobny do Andrzeja. Tuż za nim do autobusu wsiadła żona z córeczką.
Odetchnęłam głęboko i skupiłam się na tym, co powiem malarzowi, brały mnie mdłości na myśl o tym, że mam się przed nim płaszczyć. Celowo wzięłam dziś wolne w kawiarni, by nie denerwować go wcześniejszym wychodzeniem. Musiałam zachowywać się wzorcowo. Gdy szłam po ulicy śnieg prószył delikatnie, ale gdy doszłam do willi wyglądałam jak bałwan. Skostniałymi palcami wcisnęłam przyciski, wyjątkowo szybko mi otworzył. Malarz ubrany był w grafitowy sweter i ciemne jeansy, wyglądał jak marzenie wielu kobiet.
- Cześć – wskazałam na tort – przyszłam się pojednać.
Na marginesie, ten tort bezowy był nieprzyzwoicie drogi i kosztował mnie piękną malinową sukienkę, którą miałam upatrzoną od dwóch miesięcy.
Zmierzył mnie wzrokiem i uśmiechnął się złośliwie, wyglądałam jak bałwan i doskonale o tym wiedziałam. Kto normalny nie bierze w taką pogodę czapki i rękawiczek, a to wszystko przez ten durny autobus. Bałam się, że na niego nie zdążę, a to on spóźnił się piętnaście minut. Miałam mu ochotę powiedzieć, co sądzę o gapieniu się, ale w porę ugryzłam się w język.
- Mogę wejść? – zapytałam zamiast tego.
Łaskawie przepuścił mnie z progu i leniwie oparty o ścianę patrzył jak zmieniam ośnieżone kozaki na nieprzyzwoicie wysokie obcasy. Jak dobrze, że za niedługo skończy się nasza współpraca i więcej się nie zobaczymy. Tymczasem potrzebowałam jego pieniędzy i musiałam się trochę popłaszczyć.
- Co skłoniło cię do powrotu? – jego ręce zacisnęły się wokół mojej talii.
Zdrętwiałam pod wpływem tego dotyku, dawno nikt mnie tak nie dotykał. Opanuj się, Aśka, nakazałam sobie w myślach.
- Zachowałam się – te słowa nie chciały przejść mi przez gardło – nieuprzejmie w stosunku do ciebie.
Malarz nie zamierzał mi tego ułatwić, nosem musnął moje ucho.
- Jakie zimne uszko – mruknął cicho.
Dreszcz przebiegł po całym moim ciele, dlaczego on mi to robi? Wiedział jak to na mnie działo i bawiło go to, świr i prostak.
- Byłam zdenerwowana , co mnie nie usprawiedliwia – dobrze szło mi to kajanie się – nie powinnam wyżywać się na tobie, przepraszam.
Odwrócił mnie w swoich ramionach, dlaczego mu się nie wyrwałam? Jakoś nie miałam na to ochoty. Uniósł swoją rękę jakby chciał mnie pogłaskać po policzku, nim zdążył to zrobić wcisnęłam mu tort do ręki.
- Zapomniałabym – odsunęłam się szybko od niego – ciasto jest dla ciebie.
Był zdezorientowany, pewnie żadna do tej pory przed nim nie uciekała.
- Bieżmy się do pracy! – rzuciłam z salonu.
Spięta usiadłam na kanapie i czekałam aż malarz pokroi ciasto, nie spieszyło mu się z tym. Obserwowanie jak trzyma porusza się w kuchni hipnotyzowało. Ciemne włosy opadły na jego twarz, długie rzęsy rzucały cień na kości policzkowe.
Podskoczyłam, gdy telefon zawibrował w mojej kieszeni, spojrzałam na wyświetlacz.
Czekam na Ciebie.
A.
Gdzie on był? Stał przed wejściem, czy może pod moim blokiem? Wie, że pozuję temu malarzowi? Co zrobi następnym razem? Przed oczami mi pociemniało a w głowie zaczęło mi się kręcić. Wbiłam paznokcie w poduszki kanapy, to się nigdy nie skończy.
Komentarze (3)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania