Poprzednie częściDziewczyna z obrazu - Rozdział I

Dziewczyna z obrazu - Rozdział XVIII

Szarpanie się z mężczyzną, który wyciągnął mnie z bagażnika nie miało najmniejszego sensu. Był dla mnie zdecydowanie za silny, trzymał mnie w stalowym uścisku. W akcie desperacji ugryzłam go w rękę, cofnął ją wypowiadając przy tym stek przekleństw. Za swoje zachowanie otrzymałam potężny cios w brzuch.

- Ktoś powinien nauczyć cię dobrych manier – warknął. – Już niedługo nie będziesz taka waleczna.

Znów mnie unieruchomił i przyłożył mi chusteczkę do nosa, potem zapadłam w ciemność.

***

Próbowałam się poruszyć, ale coś krępowało moje ruchy, całe ręce miałam zdrętwiałe. Gdy otworzyłam oczy zobaczyłam, że są w żelaznych kajdanach przypięte do wystającego z sufitu haka. W pomieszczeniu, w którym byłam panował półmrok, wzdłuż jednej ze ścian ciągnęły się okna,ana dworze panowały egipskie ciemności. Po podłodze potoczyła się butelka, ktoś tutaj był i stał za moimi plecami. Łańcuch zadzwonił, gdy odwróciłam się w jego stronę. Był to ten sam mężczyzna, który kiedyś komplementował mnie w kawiarni. Teraz w rozpiętej i wygniecionej koszuli z poluzowanym krawatem wyglądał obleśnie. W ręce trzymał ciemno zieloną butelkę i co chwila z niej popijał.

- Jak się czujesz? – postąpił krok naprzód.- Głowa cię nie boli?

Miałam wrażenie jakby ktoś bił mnie po niej młotkiem, wszystko wirowało mi przed oczami.

- Dlaczego to robicie? – głos miałam zachrypnięty. – Dlaczego porwaliście Różę?

Mężczyzna roześmiał się donośnie.

- Różę? Tak ma na imię ta mała? – nie mógł pohamować wesołości. – Idealnie się złożyło, tamten malarz ciebie o wszystko obwinił .

Był tak blisko, że czułam słodki zapach alkoholu wypływający z jego ust.

- Zostawił cię samą, gdy najbardziej go potrzebowałaś – westchnął ciężko. – Żałuję, ale to nie nasza sprawka.

Kamień spadł mi z serca, przynajmniej tutaj nie było mojej winy. Nie sądziłam, by porywacz kłamał, po co miałby to robić?

- Więc gdzie ona jest?

Ujął w palce kosmyk moich włosów.

- Jesteś naprawdę ładna, wiesz? – zaciągnął się moim zapachem. – Nie, ładna to za mało, jesteś po prostu piękna.

Skrzywiłam się, gdy chwycił mnie za podbródek.

- Nawet piękno nie jest wystarczającym określeniem twojej urody. Trzeba przyznać, że ten malarz ma oko.

Nasza rozmowa przypominała raczej pogawędkę przyjaciół, a nie dialog między mordercą a jego ofiarą

- Szkoda, że muszę cię zabić – uśmiechnął się drapieżnie.

Musiałam spróbować przeciągnąć go na swoją stronę, chwytałam się każdej nadziei na przeżycie.

- Nie musisz mnie zabijać - starałam się brzmieć przekonująco – gdybyś puścił mnie wolno, wyjechałabym za granicę i nigdy więcej byś mnie nie zobaczył.

Jego śmiech wypełnił całą salę, dreszcz przebiegł po moim kręgosłupie.

- Sprytna jesteś – przyznał – problem w tym, że ja lubię zabijać.

Jakiś głos w głowie kazał mi kłamać.

- Ja też – uniosłam podbródek – zabijanie jest takie proste, naciskasz spust i bum – roześmiałam się ochryple – po twoim problemie.

Widocznie rozochocony podszedł jeszcze o krok.

- Człowiek taki jak ja nie ma problemów – bacznie obserwował moją reakcję.

Przysunęłam się do niego, postanowiłam wykorzystać to, że mu się podobam.

- Chciałabym być taka jak ty – przyznałam z żalem. – Nauczysz mnie?

Był zaskoczony moją prośbą, po chwili przyciągnął mnie do siebie. Jego usta nie były ani trochę delikatnie, brutalnie napierały na moje, zmuszały bym rozchyliła wargi. Wezbrało we mnie obrzydzenie, jednak szybko ustąpiło woli przetrwania. Odpowiedziałam na „pieszczotę” starając się być przekonująca. Jego ręce zaczęły błądzić po moim ciele, miałam ochotę krzyczeć o ratunek. Jaka była szansa, że ktoś będzie tędy przejeżdżał w środku nocy? Musiałam grać dalej. Mężczyzna wreszcie odsunął się ode mnie dysząc ciężko, był zadowolony z siebie. Miałam nadzieję, że wytargowałam parę godzin życia. Porywacz pogłaskał mnie po policzku.

- Czas skończyć tę maskaradę – otarł ręką usta – byłaś dobra, naprawdę dobra, ale Andrzej był moim przyjacielem, sama rozumiesz.

Po tej obrzydliwej chwili czułości dostałam potężny cios w brzuch.

- Naprawdę mi cię szkoda, kochanie- znów ujął mnie pod brodę.

Splunęłam mu w twarz, nie miałam już nic do stracenia.

- Nieładnie – pogroził mi palcem – za złe zachowanie jest kara, pamiętaj.

Przed kolejnym ciosem uratował mnie dzwonek telefonu.

Porywacz westchnął ciężko.

- Wybacz na chwilę – poprosił.

Wzięłam głębszy wdech, musiałam walczyć o swoje życie, nie chciałam umierać. Zaczęłam mocować się z łańcuchem, był zaczepiony o hak, gdybym bardzo się postarała… Z tak obolałymi rękami nie miałam prawie żadnych szans. Usłyszałam ryk silnika, czyżby mój wyrok został odroczony? Miałam nadzieję, że do tego czasu uda mi się coś wymyślić. Cofnęłam się jak najdalej mogłam od haka i spróbowałam ściągnąć z niego łańcuch. Pierwsza próba zakończyła się ogromnym niepowodzeniem. Łańcuch był dla mnie zdecydowanie za ciężki. Cały czas nasłuchiwałam, czy mój przyszły morderca nie wraca. Gdy traciłam już nadzieję, łańcuch spadł na ziemię ciągnąc mnie za sobą. Ręce drżały mi z wysiłku, udało mi się podnieść nadgarstki do oczu. Zapięcie kajdanek było bardzo starego typu, Andrzej na początku znajomości nauczył mnie otwierać wszelkiego rodzaju zamki za pomocą wsuwki do włosów. Dzięki temu mogłam wykradać mamie pieniądze potrzebne na używki dla mojego nowego chłopaka. Wydobycie wsuwki ze skołtunionych włosów i ze skrępowanymi dłońmi nie było takie proste. Ciągle myślałam o tym, jak mało mam czasu. Wsuwka wysunęła mi się ze zdrętwiałych palców i potoczyła po podłodze. W mroku nie mogłam jej dostrzec, jak ślepiec próbowałam wymacać wsuwkę. Z triumfem podniosłam ją do zamka i przekręciłam dwa razy. Kajdany z hukiem opadły na podłogę, byłam wolna. Zerwałam się na równe nogi i rzuciłam do ucieczki.

W wiadrze przy drzwiach leżała moja torebka, Bogu dzięki, byłam uratowana. Prawie wybuchłam śmiechem, jednak w porę przypomniałam sobie, że niebezpieczeństwo wcale nie minęło. Nie miałam pojęcia, gdzie jestem, ani jak wrócić do domu. Hala stała na skraju lasu, nie było tu żadnych domów, ani śladów ludzkiej bytności. Jeśli tamten zbir mnie nie zabije, równie dobrze mogę wpaść do rowu i skręcić kark. W myślach zmówiłam modlitwę o ratunek, jeżeli Bóg mi nie pomoże, to nikt mi nie pomoże. Uszłam może sto metrów, gdy usłyszałam nadjeżdżający samochód, ukryłam się wśród krzaków. On wracał, a ja byłam tak blisko, serce zamarło mi ze strachu. Gdy tylko samochód zniknął za zakrętem rzuciłam się w przeciwną stronę. Prawie połamałam sobie nogi na wystających korzeniach i kamieniach.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania