Misja zakończona sukcesem część 1. Star Wars

Złote kłosy zboża, będącego popularnym połączeniem dwóch gatunków: frita i larczmienia, falowały unoszone delikatnymi podmuchami wiatru. Stary automatyczny kombajn przecinał płaski krajobraz, wyrzucając suche wiązanki na ciągnący się za nim, lewitujący wózek. Obdrapane i skorodowane blachy jednoznacznie określały wiek maszyn i lata oddanej służby niejednej rodzinie lokalnych farmerów. Kaszlący od czasu do czasu silnik co jakiś czas wyrzucał przez długi komin gęste, czarne chmury a poluzowane klapy terkotały w rytm jego pracy.

Na ławce stojącej przed niewielkim, parterowym domem siedział mężczyzna w poszarpanych spodniach i wypłowiałej koszuli. W jego dłoni widniała szklana butelka wytwarzanego w pobliskim browarze, taniego fritniego piwa. Brązowe oczy patrzyły żywo na pracujące maszyny.

Mathias Fadar uśmiechnął się zadowolony. Kombajn kupił rok temu od rolnika z sąsiedniego miasta i to dzięki niemu mógł spokojnie obserwować działania automatu, podczas gdy on sam siedział z orzeźwiającym napojem w ręce. Pomimo porządnego opustu ze strony sprzedawcy, dobijający czterdziestu lat mężczyzna musiał się bardzo postarać żeby znaleźć potrzebne na zakup pieniądze. Sprawy w gospodarstwie nie miały się najlepiej od czasu kiedy działający w okolicach członkowie mafii, zajmującej się rozprowadzaniem przyprawy oraz, jak głosiły niektóre pogłoski, niewolnictwem, włamali się do stojącej obok domu stodoły i powykradali części z ponad połowy droidów, zajmujących się uprawą roli. Mathias podejrzewał, że najprawdopodobniej potrzebowali ich na jedne z tych brutalnych walk droidów. Pamiętał jak pewnego dnia, kiedy przechodził wzdłuż kanału retencyjnego, znajdującego się na zachodniej stronie pola, zobaczył leżące w wodzie szczątki robota protokolarnego. Szara konstrukcja wyglądała na poharataną a zamiast zwyczajnej, przyjaznej ręki, spod tafli błotnistej wody wystawał wysięgnik zakończony piłą tarczową.

Mężczyzna westchnął cicho i pociągnął łyk z butelki. Rejon nie był spokojny. Każdy o tym wiedział. Mieszkańców nachodzili przedstawiciele przestępczej rodziny, pukając od domu do domu i domagając się pieniędzy. Czasami nawet nie pukali. Słyszano również o częstych zaginięciach wśród dzieci i młodzieży. Mthias cieszył się, że jego rodziny nie spotkało jeszcze nic aż tak przykrego.

Doskonale pamiętał przypadek mieszkającego niegdyś obok Rova. Był to poczciwy człowiek. Bardzo chętnie pomagał Mathiasowi w jego pracach a mężczyźni razem jeździli sprzedawać plony. Rodziny często spędzały ze sobą czas czy to z powodu urodzin, świąt, czy też od tak, po przyjacielsku. Brunet pamiętał jak sąsiad cieszył się na wieść, że jego córka, Karolina, dostała się na studia. Słowa wypowiedziane wtedy przez Rova do córki, niczym dłutem wykute w najcenniejszym marmurze, pozostały w jego pamięci już na zawsze. „Twoja matka byłaby z ciebie dumna”. Następnego dnia znaleziono Karolinę rozebraną i martwą nad brzegiem pobliskiego stawu. Jedna noc przed odlotem i zaczęciem lepszego życia zakończyła wszystko o czym cała rodzina marzyła od tak dawna.

Rov nie mógł pogodzić się ze stratą a Mathias cierpiał, widząc przyjaciela, tracącego cały blask życia. Osamotniony mężczyzna stał się cieniem samego siebie. Coraz rzadziej pojawiał się na zewnątrz aż w końcu zupełnie przestał wychodzić z domu. Zaniepokojona tym faktem żona Mathiasa, Perpetua, doradziła aby poszedł i spróbował porozmawiać z rolnikiem. Kiedy jednak brunet otworzył drzwi do mieszkania towarzysza zobaczył tylko wiszące na sznurze ciało.

Tamtego dnia dotarło do niego jak bardzo boi się panujących w mieście ludzi. Nawet policja była skorumpowana i często przymykała oczy na działania członków mafii a gubernator tych ziem jedyne co robił to czerpał zyski ze swojego stanowiska. Mathias postanowił wtedy, że nie pozwoli by historia podobna do historii Rova przytrafiła się i jego rodzinie.

Mężczyzna spojrzał do wnętrza butelki i powolnym ruchem zakręcił nią w powietrzu. Pozostająca na dnie resztka piwa zawirowała, ślizgając się wzdłuż ciemnych ścianek. Wziął ostatni łyk i odstawił naczynie na ziemię. Jego wzrok powoli przeniósł się, z rozpostartego przed brunetem obrazu, na skromną werandę zbudowaną z używanych desek, z których każda wyglądała jakby została wycięta z innego gatunku drzewa. Na powykrzywianych deszczułkach bawił się chłopiec. Mathias uśmiechnął się na widok trzylatka, pieczołowicie szorującego parkiet drewnianymi klockami, imitującymi najprawdopodobniej śmigacze.

Syn był dla niego wszystkim. Mężczyzna nie mógł pozwolić by cokolwiek mu się stało. Dlatego też chronił go przed światem zewnętrznym. Poza zaznajomionym lekarzem i najbliższymi przyjaciółmi nikt nie wiedział o istnieniu chłopaka. Mathias zdawał sobie sprawę, że w końcu i tak będzie musiał wysłać syna do szkoły, jednak póki to było możliwe starał się ukrywać jego istnienie. Słyszał historie jak wysłani przez mafię ludzie, zabierali młode dzieci ich rodzicom, by sprzedać je jako niewolników, albo wychować na nowych członków organizacji.

— Mathias, ktoś właśnie przekroczył północne zraszacze. — Z zamyślenia wyrwał go kobiecy głos. — Czujniki zarejestrowały ruch.

— Jesteś pewna, że to nie te paskudne, wyżerające orzechy Kikee?

— Tak, odczyt był zbyt duży.

— W porządku — w głosie mężczyzny można się było doszukać nuty strachu. — Weź Treeke. Wiesz co robić.

Mężczyzna złapał nic niespodziewającego się chłopca za rękę i pociągnął w stronę domu. Oddał dziecko w objęcia Perpetuy a sam chwycił za wiszący na ścianie dwulufowy blaster. Sprawdził stan amunicji po czym szybkim ruchem zablokował drzwi. Odwrócił wzrok w stronę sąsiedniego pokoju. W jego wnętrzu, kobieta klęknęła przy rozwartych drzwiach szafy i nacisnęła na jej tylną ścianę. Perpetua stęknęła a ciężka decha zaskrzypiała odsłaniając niewielkie pomieszczenie.

— Wchodź Treeke i pamiętaj — spokojnym głosem mówiła do dziecka — to tak jak gra w chowanego a ty masz najlepszą kryjówkę. Nieważne kto przyjdzie do domu, ty masz ukrywać się jak najdłużej możesz. Nie pozwolisz wygrać tak łatwo, tak? — Chłopczyk pokiwał głową na znak zrozumienia po czym na czworakach wgramolił się do szafy i zniknął w ciemnym pomieszczeniu. Kobieta zamknęła drzwi i szybkim krokiem opuściła pokój.

Otoczony przez ciemność trzylatek oparł się plecami o zimną, ceglaną ścianę. Wyciągnął rękę po leżący w rogu koc i przykrył się nim. W dłoni nadal trzymał jeden z drewnianych klocków, który dzięki mocy wyobraźni mógł stać się czym chłopczyk tylko chciał.

Nagle usłyszał pukanie do drzwi, następnie skrzypienie zawiasów a później głos obojga rodziców. Zamknął oczy i wtulił twarz w wełniany materiał. Bał się krzyków. Nieraz siedział tu tylko parę minut, innym razem godziny. Nigdy nie wiedział kim są przychodzący do domu ludzie ani czego chcą lecz niejednokrotnie słyszał podnoszenie głosu oraz dźwięki takie same jakie wydawał blaster taty.

Wszystkie dzieci boją się ciemności gdyż sądzą że znajdują się w niej potwory. Bujna wyobraźnia podpowiada im niestworzone historie i kreuje świat możliwy do wyobrażenia tylko przez umysły najmłodszych. Treeke nie bał się jednak potworów. Bał się utożsamionych z ciemnością nieznajomych.

Nie wiedział jak długo znajdował się w mroku, kiedy w pokoju ponownie rozległ się dźwięk kroków. Trzylatek uważnie nasłuchiwał tupnięć. Mama zawsze powtarzała, że jeśli nie jest pewien czy w pokoju nie znajduje się więcej niż jedna osoba, to ma nie wychodzić. Teraz kroki były nieregularne, przeplatające się nawzajem jednak nadal zbliżały się do ukrytego za szafą pomieszczenia.

Niespodziewanie małolat usłyszał pukanie w drewniane drzwi.

— Treeke? Tu mama. Chodź, słonko, możesz wyjść.

Pełen niepokoju chłopczyk powoli zaczął wyczołgiwać się z ukrycia. Przez otwarte drzwi szafy do wnętrza chłodnego pomieszczenia wpadało ciepłe, popołudniowe światło. Trzylatek przysłonił dłonią przyzwyczajone do ciemności oczy i wyprostowany stanął przed drewnianym meblem.

Obok rodziców znajdował się ktoś jeszcze. Był to kosmita rasy której Treeke nigdy w życiu nie widział. Wysoki mężczyzna o zielonej skórze ubrany w długą, zakrywającą większość ciała szatę przyglądał się mu czarnymi jak noc oczami. Z jego głowy zamiast włosów wyrastały grube macki. Jedna z nich była wyraźnie krótsza, pomarszczona i o czarnym kolorze.

Nieznajomy uklęknął i wyciągnął w stronę dziecka rękę.

— Witaj, Treeke. — Przybysz pomimo surowego wyrazu twarzy uśmiechnął się naprawdę ciepło. Na tyle przyjaźnie, że chłopczyk postąpił nawet krok do przodu. — Jestem Teshark Sing, rycerz Zakonu Jedi.

 

21 lat przed bitwą o Yavin. Koniec pierwszego roku wojen klonów.

Planeta: Geshelekk – gazowy olbrzym

Region: Kopalnia gazu blasterowego i główna rafineria Sektora Piątego terytorium Republiki.

 

Pomarańczowawy blask planety przysłaniał, wypełniające czarne tło przestrzeni kosmicznej gwiazdy. W obłokach skupionego gazu widać było rozbłyski potężnych piorunów a smagane wiatrem chmury przybierały rozmaite kształty, poruszając się w szerokich pasach dookoła równika globu. Sześciokątne huragany bieguna północnego odcinały się wyraźnie od okrągłych kształtów obłoków i chowały się w cieniu rzucanym przez odchyloną od płaszczyzny orbity planetę. Trzy potężne antycyklony o krwawoczerwonej barwie wirowały przecinając regularne rzędy chmur a pomiędzy nimi widniał szary punkt zawieszonej nad bezkresną przepaścią stacji wydobywczej.

Obiekt był widoczny pomimo sporej odległości, dzielącej go i walczące na orbicie floty Republiki i Separatystów. Niemalże cała półkula północna przerodziła się w pole bitwy usiane wrakami myśliwców, korwet a nawet ciężkich krążowników. Niektóre z wraków nadal widoczne były jako żarzące się punkty, niknące w gęstej atmosferze planety, ściągnięte na olbrzyma przez siłę jego potężnej grawitacji. Pośród krążących w pustej przestrzeni fragmentów metalu, małych, kamiennych asteroidów czy kawałków lodu można było zauważyć trójkątny kształt okrętu flagowego oraz długą smugę rozgrzanych od eksplozji fragmentów poszycia i wyssanych przez próżnię elementów wnętrza statku. Pomimo ogromnych zniszczeń Venator „Bezwzględny” nadal stawiał opór przeważającej liczebnością sile wojsk Konfederacji Niezależnych systemów, której wojska prowadziły zmasowany atak na placówkę wojskową.

— Admirale! — Mężczyzna usłyszał krzyk adiutanta i odwrócił się w stronę podbiegającego żołnierza. Założył ręce za plecami i popatrzył na przybyłego z poważnym wyrazem twarzy. — Admirale, uszkodzenia sięgają komór paliwowych! Jeszcze chwila i stracimy główny ciąg.

— Nie opuścimy układu dopóki cel misji nie zostanie zrealizowany — odpowiedział mężczyzna o posiwiałych włosach. W jego głosie nie było ani dozy niepewności.

— Straciliśmy połowę floty. Siedem Venatorów poszło w drzazgi!

— Wiem o tym. To jest jednak wojna a cel jest najważniejszy. Wróg nie może zdobyć stacji GE-1 — dalej spokojnym tonem mówił admirał. — Zdaje pan sobie na pewno sprawę jak ważna strategicznie jest to placówka. Bez niej cały Sektor Piąty straci dostęp do dostaw amunicji a potężna fabryka wpadnie wprost w ręce wroga numer jeden. Cel jest jasny. Stacja nie może dostać się w ręce nieprzyjaciela.

Admirał Movius Clevic odwrócił się od spanikowanego adiutanta. W żaden sposób nie pojmował zachowania rozmówcy. Od początku starcia ponieśli już spore straty, to fakt. Siedem, pozostałych z piętnastu, bojowych krążowników zabezpieczało newralgiczny teren wojskowy a wraz z dodatkowymi lekkimi krążownikami i korwetami stan początkowej floty wynosił czterdzieści okrętów. Siła wroga wynosiła sześćdziesiąt. Nie miało to jednak w tej chwili najmniejszego znaczenia. Najważniejszym było zrealizowanie powierzonego mu zadania.

— Czy udało się nawiązać łączność z gubernatorem?

— Nadal brak jakichkolwiek informacji od oddziału Igufar.

— Ci to się obijają…

— Admirale, jeden z krążowników Providence kieruje się prosto na nas! Za chwilę uderzą w nas myśliwce wroga!

— Przesunąć dwie korwety z pierścienia dwunastego na nasze pozycje. Powiadomcie kapitana Matoro. Niech jego statki zapewnią nam dodatkowe wsparcie.

— Ale admirale, kapitan Matoro ubezpiecza odwrót Venatora „Osłona”.

— Tamten okręt i tak jest już stracony. Wydać rozkaz do ewakuacji jednostki i przekierować wojska na nasze pozycje. Wzmocnijcie jeszcze osłony dziobowe.

— Rozkaz, admirale.

Movius wyjrzał przez trójkątne okno. Providence był już w zasięgu głównych dział a smugi pocisków rozświetlały otaczającą statki przestrzeń. Chmary myśliwców zderzały się ze sobą stając się źródłami niewielkich błysków, uzupełniając otaczające walczących gwiezdne tło. Co jakiś czas któryś ze statków ginął pod osłoną krążących wokół planety asteroid a nieszczęśnik z impetem rozbijał się o pędzącą kosmiczną skałę. Po krótkim czasie do walki dołączyły jednostki wspomnianego kapitana Matoro i szala zwycięstwa zaczynała przechylać się na stronę Republiki.

— Przygotować statek do zwrotu. Mam mieć możliwość wykonania manewru w każdym momencie. Przygotować również promień ściągający.

— Tak jest — odpowiedział ktoś z załogi.

— Co pan planuje, admirale? — pytanie nadleciało ze strony adiutanta.

Mężczyzna wyjrzał przez okno a na jego twarzy po raz pierwszy od początku starcia pojawił się uśmiech. Nie był to jednak wyraz szczęścia a raczej uosobienie sardonicznej natury głównodowodzącego floty. Siwiec powoli uniósł rękę i wskazał pewien obiekt znajdujący się za szybą.

— Wycelować promień w tę asteroidę — wydał polecenie.

Adiutant momentalnie zbladł. Lekko drżąc spojrzał na dryfujący w przestrzeni kawał skały. Mógłby przysiąc, że zmierzający w kierunku okrętu obiekt śmiało można było nazwać planetoidą. Być może to jego wyobraźnia powiększała faktyczną skalę. Nie zmieniało to jednak faktu, że gigantyczny obiekt właśnie pędził na spotkanie okrętu flagowego. Promień ściągający dodawał mu tylko prędkości i odchylał nadaną oryginalnie przez naturę trajektorię.

— Admirale, jesteśmy na kursie kolizyjnym!

„No pewnie że na kolizyjnym, a na jakim cholera jasna innym?” pomyślał adiutant cały czas z przerażeniem patrząc przez okno.

— Odwrócić ciąg silników! Włączyć dysze dziobowe i obrócić nas o osiemdziesiąt stopni względem obecnej płaszczyzny! — wydał rozkazy Movius bez chwili zawahania. — Wyłączyć promień ściągający!

Stalowa konstrukcja pokiereszowanego statku zajęczała, kiedy nagły impuls z silników zmusił ją do ostrej zmiany trajektorii. Przelatujący tuż przed statkiem skalny odłam przysłonił na chwilę wpadające od strony pobliskiej gwiazdy światło i poszybował w stronę krążownika Providence.

— Wyrównać kurs — powiedział spokojnym głosem admirał i z dumą wyjrzał przez okno swojego okrętu. Okrągły kawał kosmicznej skały wleciał prosto w jednostkę wroga, która nie zdążyła wykonać manewru wymijającego. Uderzenie rozerwało statek na pół a potężna eksplozja rozświetliła otaczające ją pole bitwy.

Movius Clavic złapał powietrze w nozdrza i wypiął pierś. Manewr wykonany został dokładnie tak jak to sobie zaplanował. Nawet w sytuacji, gdy on sam znajdował się w kłopotliwym położeniu i przy poważnych uszkodzeniach statku, udało mu się pokonać jeden z ważniejszych okrętów wroga. Oczywiście nie przypisywał całej zasługi sobie. Doskonale wiedział, że ta asteroida była złotym darem przekazanym mu przez nieznane siły losowych zdarzeń, jednak jako doświadczony admirał floty Republiki potrafił wykorzystać każdą nadarzającą się okazję, by zamienić ją w czyste zwycięstwo.

— Admirale, kolejne transportowce wdarły się w atmosferę.

— Co znaczy kolejne? Gdzie mamy dziurę?

— Sektor trzynasty, potężny ostrzał strącił Venator kapitana Luissona.

Movius mruknął gniewnie. Z tą stratą po stronie Republiki Separatyści stanęli krok bliżej do zdobycia placówki. Już wcześniej dwóm wrogim transportom udało się dostać w pobliże stacji, jednak obecnie walki na jej powierzchni powoli zaczynały się uspokajać. Wieści o dodatkowym wsparciu dla nieprzyjaciela nie były niczym dobrym.

— Ile?

— Trzy.

— Szlag! — niespodziewanie wykrzyczał admirał. Nagły ton jego głosu zaskoczył wszystkich znajdujących się na mostku.

— Załatać dziury w obronie — powiedział Movius po chwili zastanowienia. — Przesunąć te jednostki które się da. Ta stacja, nie może wpaść w ręce Separatystów, zrozumiano?! Nie-mo-że! — zaakcentował unosząc głos.

— Tak jest, admirale.

— Łączcie mnie z generałem Singiem. Musimy się przygotować na pewną nowo zaistniałą sytuację.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • TheRebelliousOne 26.10.2020
    I kolejne opowiadanie ze świata Star Wars! :D Dobry początek. Błędów nie ma, jest ten klimat znany z sagi... Poznajemy postaci, niektóre nawet brzmią znajomo i... MATORO?! Nie, to na pewno zbieg okoliczności... NA PEWNO! XD Tak czy inaczej, zostawiam 5 i czytam dalej, choć mam nadzieję, że nie będzie mi się mylić czy coś w tym stylu.

    Pozdrawiam ciepło :)
  • Pontàrú 26.10.2020
    No, umieszczenie opowiadań z tym samym bohaterem może być trochę utrudniające ale myślę że sobie poradzisz.
    Hmm, Matoro, a już myślałem że nie załapiesz XD
  • Kapelusznik 27.10.2020
    Bardzo fajny odcinek, nie mogę powiedzieć że nie.
    Jak rozumiem to ta seria związana z wcześniejszym życiem Treeke pod jego ostatnim mistrzem.

    Widzę też że użyłeś dokładnie tej samej strategii z pewnej serii jaką ci poleciłem :)
    (Miotnięcie asteroidą - bardzo ładnie)

    Z mojej strony piąteczka
    Pozdrawiam
  • Pontàrú 27.10.2020
    Ej, szczerze to zapomniałem, że mówiłeś mi o tym miotnięciu. Może podświadomie mi jakoś zostało. W tym wypadku jednak to było logiczne wyjście. Admirał Clavic, mam nadzieję, będzie dość ciekawą postacią.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania