Poprzednie częściSichirtia - rozdział 1

Sichirtia - rozdział 26

Gdy trafił z powrotem do przebieralni, cały jego oddział był już ubrany w odpowiednie stroje. Widząc ich, Leon doznał przedziwnego pomieszania uczuć. Z jednej strony ich ubiór bardzo przypominał to, z czym przez lata spotykał się w tundrze. Dotyczyło to zwłaszcza malic, w które byli ubrani Jacek i Kazik, a które krojem niemal nie różniły się od współczesnych. Był to więc widok do pewnego stopnia znajomy.

Z drugiej jednak strony, stroje te wyglądały zupełnie inaczej. Przygotowane według średniowiecznych technologii, były mniej dokładnie zszyte, o mniej równej fakturze i niejednolitej barwie.

Jacek i Kazik ubrani byli w malice czyli w futra o kroju długich koszul, sięgające za kolana. Futra te miały ciasne kaptury oraz wszyte rękawice, które można było ściągnąć bez obawy zgubienia.

Na futrach znajdowały się za to kolorowe tuniki niemal tak długie, jak same malice.

Obie tuniki obszyte były różnokolorową krajką i wyglądały bardzo archaicznie. Tunika Jacka była niebieska, a Kazimierza czarna. Na biodrach mieli długie, skórzane pasy zakończone ciężkimi aplikacjami, przy których jak przystało na ludzi średniowiecza, wisiały im noże oprawione w róg i jakieś sakiewki. Buty również ze skóry sięgały do samych kolan.

Sylwia ubrana była podobnie, ale żadną miarą nie była to malica. Nie była to również gotycka, kobieca suknia. Kostiumolożki widocznie nie odpuściły tematu kobiecego stroju i ubrały Sylwię jak rasową Nienkę. Pani major miała na sobie jaguszczę czyli futrzany płaszcz z kilku rodzajów futra, z obfitym futrzanym kołnierzem, zapinany na kościane guziki. Na głowie nosiła szal z polarnego lisa, a nogi, podobnie jak chłopakom okrywały jej reniferowe buty.

Wyglądała przepięknie w tej futrzanej kreacji.

Leonowi na jej widok, aż mocniej zabiło serce.

Cały oddział miał na sobie plecaki podobne do leonowego.

— Ciuchy masz przygotowane tam — powiedziała Sylwia, wskazując kupkę ubrań leżąca na kanapie. — My idziemy teraz do przedsionka, bo tam jest niższa temperatura.

Leon spojrzał na nią nieco zdezorientowany.

— Halina pokaże ci, gdzie to jest — powiedziała dowódca, po czym cały oddział zniknął za tymi samymi drzwiami, przez które przed chwilą przeszedł Leon.

Etnolog podszedł do złożonych w kostkę ciuchów.

Malica z nawleczoną już na nią tuniką i piema — powiedziała podchodząca do niego Halina. — Tak, jak zażyczył sobie Piotr.

— Proszę przymierzyć. W razie czego naniesiemy poprawki — dodała Krystyna, poprawiając okulary.

Leon zaczął od butów. Zrobione dokładnie tą samą techniką, co buty chłopaków, wiązały się pod kolanami na troki. Leon widywał takie egzemplarze na nogach Nieńców, ale nigdy ich nie nosił. Zaczął się więc dokładnie im przyglądać, co nie uszło uwagi Krystyny.

— No co? — spytała. — Ścieg „przed igłą”. Znany już od paleolitu.

— Naturalnie, naturalnie — zapewnił etnolog, choć za żadne skarby nie pamiętał jakimi ściegami Nieńcy szyli swoje ubrania.

— Nici oczywiście ze ścięgien renifera. — uzupełniła dumnie Halina.

— Zdecydowanie. Inne byłyby ahistoryczne — przytaknął i speszony porzucił oględziny, pokornie zakładając buty.

Następna była malica. Na jego futro naciągnięta była brązowa tunika, obszyta zielono-białą krajką. Narzucił ją nie bez pewnych problemów, bo futro było dosyć sztywne i grube. Widząc to, kostiumolożki rzuciły się, by mu pomóc. W końcu przełożył jakoś głowę i ręce lądując w ściśle przylegających rękawach i kapturze. Przypomniała mu się nieniecka zagadka „Co to jest? Wchodzisz do jednej dziury, a wychodzisz z trzech”.

— Nie za ciasno? — spytała Halina z troską. — Jak coś to można trochę popuścić szew.

Leon uznał, że jest ok. Na koniec przepasał się, cienkim, typowo średniowiecznym pasem ze zdobioną, brązową zawieszką na końcu, która silnie ciągnęła jego koniec ku dołowi. Krystyna podeszła i nie pytając o zgodę, zawiązała pas na supełek, tak że zwisał równo, nie skręcając się.

Na pas były już nawleczone nóż skórzanej oprawie i jakaś sakiewka. Po zajrzeniu do niej Leon dostrzegł kilka monet z epoki, krzesiwo, hubkę i mały krzyżyk, który można było postawić, tworząc w ten sposób niewielki ołtarzyk. Z uznaniem mruknął nad skrupulatnością kostiumolożek.

Odwrócił się i przejrzał w lustrze.

Nie przyszłoby mu nawet do głowy, że mógł tak się zmienić. W lśniącej tafli lustra odbijał się nie etnograf z dwudziestego pierwszego wieku, ale jakiś średniowieczny Komi, czy inny biały koczownik tundry sprzed pół tysiąclecia.

— Doskonale! — zawołała Halina. — Wygląda pan bardzo przekonująco.

— Może tutaj rozprujemy jeszcze ten szew, żeby wyglądało na zużycie w podróży — powiedziała Krystyna, dłubiąc przy krajce tuniki.

— To chyba nie będzie potrzebne — bąknął Leon trochę zaniepokojony jej propozycją.

— Ja myślę, że ten kaptur można też trochę przetrzeć — powiedziała Krystyna. — Pan poczeka, to pójdę po pumeks, to będzie wyglądał na nieco wyliniały.

— Może następnym razem. — Zaczął się wymawiać Leon. — Myślę, że wszystko wygląda świetnie.

— Ale chociaż jedno delikatne rozprucie. — Halina popatrzyła na niego jak dziecko proszące rodzica o wejście na karuzelę.

— No dobrze — powiedział zrezygnowany. — Ale zaczyna mi się robić gorąco, więc jakby mogły się panie szybko z tym uwinąć.

Kobiety skoczyły po niewielkie nożyki i w dosłownie w trzech miejscach nadpruły szwy i wyciągnęły nitki z tkaniny. Gdy skończyły, Leon musiał przyznać, że dzięki tym kosmetycznym zabiegom wygląda dużo bardziej „średniowiecznie”.

— A teraz zaprowadzimy Pana do przedsionka — powiedziała Halina, z dumą podziwiając swoje dzieło. — Krystyna. Idziesz z nami?

— Czemu nie? — spytała tamta. — Chwilowo i tak nie mam nic do roboty.

Leon wziął swój plecak i ruszyli przez drzwi, za którymi zniknęła reszta oddziału.

— Wie pan — spytała Krystyna, gdy byli na korytarzu — że malicy nie zdejmuje się przed wejściem do czumu. Tak postępuje się tylko z sawakiem lub nje pany w zimie. Malica to odzież podstawowa. To trochę tak, jakby w gościach zdjął pan podkoszulek przed wejściem.

— Tak. Zdaję sobie z tego sprawę — odpowiedział Leon, zastanawiając się, czy obie kobiety wiedzą, że jest specjalistą od Nieńców.

— Może pan śmiało wejść w niej do środka — podjęła Halina. — Sawak trzeba zdejmować, bo to grube futro, w którym trudno byłoby się pochylić przy wchodzeniu. Wie pan, jak się wchodzi do czumu.

— Wiem proszę pani — odparł Leon. — Tyłem, odgarniając połę zakrywającą wejście.

— Dokładnie tak! — Halina klasnęła w ręce. — Widzę, że naprawdę zna się pan na rzeczy.

Leon tylko uśmiechnął się sennie.

— Może pan również w niej spać — uzupełniła Krystyna. — Znaczy w malicy. Niektórzy wpychają rękawy i kaptur do środka i wsuwają ją od dołu jak śpiwór. Może się to panu przydać. Wprawdzie jest dzień polarny, ale niczego to nie przesądza. Bielizna, którą pan założył, jest ciepła, ale może nie wystarczyć.

— Rozumiem — odparł Leon, powstrzymując się od komentarza, że spał tak już kilka razy.

— O! To tutaj! — oświadczyła Halina, gdy już skręcili raz czy drugi i stanęli przed drzwiami, które przypominały bardziej wrota do chłodni, niż normalne drzwi.

— Mam tam wejść? — spytał Leon.

— Oczywiście. Niech pan nie puka! Proszę wchodzić.

— Dziękuję — odparł Leon, naciskając klamkę.

— Powodzenia — powiedziała Halina. — Będziemy trzymać za pana kciuki.

— I za towarzyszów też — dodała Krystyna. — Z Panem Bogiem.

Leon pożegnał się i zajrzał do środka. Wewnątrz ujrzał niewielki przedsionek przesłonięty taśmami z pleksi jak w rzeźni, co nieco go zaniepokoiło.

— Drzwi! — doszedł go z wnętrza głos Jacka.

Początkujący podróżnik w czasie pokonał szybko barierę, zatrzaskując uprzednio za sobą potężne wrota i z zadowoleniem odkrył, że wewnątrz panuje góra pięć stopni Celsjusza.

Poczekalnia, odpowiadając swojej nazwie, miała wymiary średniej wielkości holu w przychodni medycznej. Podobne też było jej wyposażenie. Kilka krzeseł pod ścianami, jakaś kanapa. Stolik z gazetami, a nawet automat vendingowy z napojami i batonikami. Żadnych okien rzecz jasna nie było. Jedynie drugie drzwi, o tak futurystycznym wyglądzie, że mogły prowadzić tylko do Hali Odlotów. Nad nimi znajdował się wielki elektryczny zegar, podający czas z dokładnością do sekundy.

Dziewiąta dwadzieścia trzy i trzynaście sekund.

Jeszcze ponad pół godziny.

Wewnątrz, na krzesłach siedziała trójka jego kompanów.

— Jak się czujesz Leon? — spytała Sylwia.

— W porządku — odparł, kiwając głową. — Lecimy punkt dziesiąta? — dopytał.

— Za dziesięć wychodzimy na zewnątrz — odparła Sylwia. — Tam nas jeszcze sprawdzą i ustawiamy się w rządku na platformie. Maszyna rusza i kilka sekund później lądujemy tundrze.

Leon przełknął ślinę.

— W drugim roku panowania jego wieliczestwa Lingwena kniazia Wielikowo Nowgoroda. — uzupełnił Jacek i zaczął śpiewać. — Oj maroz, maroz. Nie maroz minia...

— Macie pożyczyć piątaka? — spytał Leon, podchodząc do automatu.

— One są za darmo — odparł Kazik, dłubiąc sobie nożem w paznokciach. — Wystarczy kliknąć.

— Nie jadłem nic dzisiaj — wyjaśnił Leon. — Jestem głodny jak wilk.

— Jak to? — zdumiała się Sylwia. — Nic ci nie dali?

— Przyszło po mnie dwóch żołnierzy, wzięło mnie do lekarza, a potem trafiłem do was do przebieralni — odpowiedział, rozpakowując sobie batona.

— To jakieś jaja — fuknęła kobieta. — Wezwiemy zaraz kogoś, niech ci coś przyniosą.

To mówiąc podeszła do niewielkiego panelu na ścianie, tuż obok drzwi wejściowych. Nie zdążyła jednak go nacisnąć, bo drzwi się otworzyły i do pomieszczenia wszedł... Jurek.

Jak zwykle w garniturze, tym razem miał na ramionach płaszcz z futrzanym kołnierzem. Ze swoją nieprzesadnie zadbaną fryzurą i z promiennym uśmiechem na twarzy wyglądał jak partyjniak z PRL witający na dworcu delegację KC. Brakowało tylko goździków.

— Witam naszych asów! — przywitał się radośnie. — Jak nastroje?

— Leon nie jadł nic od rana — rzuciła Sylwia takim tonem, jakby to była obelga.

Jerzy zmarszczył czoło.

— Chłopcy nie zaprowadzili cię do kantyny?

— E-e. — zaprzeczył Leon, ciamkając karmelem.

— Jeszcze nic straconego — odparł dyrektor, podszedł do panelu, który przed chwilą chciała uruchomić Sylwia, nacisnął guzik i powiedział. — Poproszę posiłek na ciepło dla jednej osoby do przedsionka Poczekalni na poziom zero. Coś, co można zjeść rękami. Może być kebab? — zwrócił się do Leona, a ten gorliwie przytaknął. — Poproszę dużego rolo z... Kurczakiem? Z kurczakiem i sałatką...

— Z oliwkami i cebulą — zasuflował Leon z ustami sklejonymi toffi.

— Z oliwkami i cebulą — zakomenderował Jerzy. — I dużą kawę. Słodzoną? Słodzoną. Tylko tak na jednej nodze. Dziękuję.

Oderwał się od głośnika i zwrócił do Leona.

— Wybacz, że tak to wyszło. Najwyraźniej chłopcy zbytnio przejęli się zadaniem. Powiedz, jak się czujesz?

Leon wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Boję się jak jasna cholera, ale jednocześnie nie wyobrażam sobie, że mógłbym nie lecieć.

— I tak właśnie powinieneś się czuć — zawyrokował Jurek, po czym zwrócił się do pozostałych — A reszta oddziału?

— Wszystko gra. W porządku. Jest ok. — opowiedzieli się kolejno jego członkowie.

Jerzy powiódł po nich wzrokiem, po czym powiedział tonem poważnym i dalekim od właściwej mu wesołości dyrektora.

— Podejdźcie tu.

Cały oddział, który już wcześniej na jego wejście znalazł się na nogach, utworzył przed dyrektorem niewielkie półkole.

— Słuchajcie — ciągnął Jurek. — Przypadła wam w udziale misja trudna, być może nawet trochę szalona. Od jej powodzenia zależy jednak życie jednego z nas. Szczęśliwego ojca i męża, który gdzieś tam, w Bóg wie jakich warunkach od miesiąca czeka na ratunek i którego być może jedyną pociechą jest myśl, że o nim nie zapomnieliśmy i że nie damy mu zginąć w tym arktycznym piekle. — Powiódł wzrokiem po obecnych, którzy słuchali go w napięciu. — Nie da się też ukryć, że to misja chwalebna, bo choć objęta klauzulą tajności, która raczej nie zostanie zdjęta za naszego życia, to jednak będzie to misja pionierska. Jako pierwsi ludzie zetkniecie się z inteligentnymi formami życia spoza naszej planety i wrócicie do naszych czasów, by nam o nich opowiedzieć. Jesteście więc nie tylko żołnierzami wykonującymi zadanie, ale również, a może przede wszystkim badaczami, odkrywcami, których głównym zadaniem jest zrozumieć, z czym mamy do czynienia i podzielić się tą wiedzą z nami, tutaj. — zrobił pauzę. Wszystkie oczy wpatrzone były w niego jak w wodza. — Dlatego pamiętajcie, że wasze życie jest najważniejsze. Jeśli nie będziecie mogli wydostać Krzyśka. Nie szkodzi. Wracajcie. Będziemy odbierać sygnał od was każdego dnia w południe. Jeśli będziecie w niebezpieczeństwie lub spotkanie z obcymi będzie dla was zagrożeniem, zostawcie to wszystko w pierony. Wyślijcie sygnał. Rzućcie nadajnik alarmowy. Otworzymy wam przetkalność i będziecie mogli wrócić do domu. Pamiętajcie o tym, gdy będziecie...Tam.

Po jego słowach na moment zapadło milczenie.

— Dziękuję Jurek — powiedziała Sylwia.

Pozostali członkowie oddziału również podziękowali, a Leon poczuł nawet błogi spokój. Skoro są badaczami i odkrywcami, to może nie będzie to trudniejsze od zwyczajnej ekspedycji, w jakich brał dotąd udział. Myślał o tym, gdy Jurek wychodził, jak i wtedy gdy przyniesiono mu kebaba.

Była dziewiąta trzydzieści siedem i dwadzieścia trzy sekundy.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (10)

  • Vespera 4 miesiące temu
    Kebab z oliwkami... Takiego to jeszcze nie widziałam. I nie zjadłabym, bo nie lubię oliwek :)
  • Marcin Adamkiewicz 4 miesiące temu
    Vespera: Słyszałaś o tej zasadzie, że żeby związek był udany, to jedna osoba musi lubić oliwki, a druga je nienawidzić? Ludzie lubiący oliwki też są potrzebni na świecie;)
  • zsrrknight 4 miesiące temu
    Marcin Adamkiewicz brzmi jak podryw
  • Vespera 4 miesiące temu
    Marcin Adamkiewicz "Przeciwieństwa się przyciągają" to wielkie kłamstwo, ale być może naszymi oliwkami jest wątróbka - mąż lubi, ja nie mogę patrzeć.
  • Marcin Adamkiewicz 4 miesiące temu
    zsrrknight: 😁
  • Marcin Adamkiewicz 4 miesiące temu
    Vespera: No cóż. Każda zasada ma swoje wyjątki😁
  • Tjeri 4 miesiące temu
    Hihi, fajna kebabowa dyskusja. Ja tego nie jadam (gorsze od tego są tylko burgery), ale od bliskich jadających wiem, że już sam kurczak w kebabie to horror. Za dodatek oliwek (akurat te jadam całymi słoikami) to kebabmejker by się obraził (a trzeba pamiętać, że po kurczaku już by czuł do zamawiającego pogardę:D).
    No i zjedzenie takiego posiłku przed podróżą to wielkie ryzyko (kebab traume :D).
    A! I kończąc temat:
    "Myślał o tym, gdy Jurek wychodził, jak i wtedy gdy przyniesiono mu kebaba."
    Wydaje mi się, że: Przyniesiono mu (kogo?co?) kebab. Biernik a nie dopełniacz.

    Przemówienie Jurka, trochę jak do licealistów na praktykach. Nie wpisuje mi się, ale uznajmy, że lubią taki teatr :D.
  • Tjeri 4 miesiące temu
    A! Zaś w przygotowaniach do wyprawy mało mi strategii wobec kosmitów. Wydaje mi się, że powinno być to główną osią przygotowań. Jakieś procedury, warianty, gdybanie. Cokolwiek.
  • Marcin Adamkiewicz 4 miesiące temu
    Tjeri: Uff! Dzięki! Już myślałem, że nikt prócz mnie nie lubi oliwek (ostatnio samych oliwkofobów spotykam🙄)

    Z biernikiem może masz rację. Chyba chciałem wprowadzić nieco luźniejszą atmosferę takim lekko żargonowym wyrażeniem (nie wiem jak u Ciebie, ale u mnie chodzi się na kebaba, a nawet kepsa). Przemyślę to i jak coś to zmienię.

    Co do Jurka to ciekawe spostrzeżenie. A jak Twoim zdaniem powinno brzmieć to przemówienie (rym niezamierzony😉).
  • Marcin Adamkiewicz 4 miesiące temu
    Tjeri: Jeśli chodzi o strategię, to co zasady się z Tobą zgadzam. Niestety ta sytuacja jest dosyć szczególna. No bo powiedz mi, jak się przygotować na spotkanie z czymś czego nikt nie widział na oczy. Jurek na kolacji opisuje to dokładnie. O kosmitach nie wiedzą nic.

    Przeskanowali ich tym co mieli i wyszło to co wyszło. Przygotowywać się na wszystkie możliwe ewentualności, jest chyba niepodobieństwem. No bo co, jeśli kopuły są w środku wypełnione wodą i potrzebowaliby akwalungów, żeby do nich wejść? A co jeśli kosmici to owady i komunikują się zapachami? Mają dźwigać aparaturę do generowania zapachów (pamiętajmy, że opcja z akwalungiem jest cały czas w grze)? I tak dalej i tak dalej.

    Idą tam właśnie dlatego na pałę, że są zwiadem, forpocztą, próbą ustalenia co w ogóle się stało. To właśnie starał się im przekazać Jurek w mowie ku pokrzepieniu serc.

    A abstrahując od tego wszystkiego...

    Gdybym zaczął się rozwodzić, co może być w kopułach, a co nie i roztrząsał ewentualności, to nigdy by nie wylecieli😜 Już i tak dostawałem po uszach, że nie daję im przeskoczyć. Może mój styl prowadzenia narracji nie jest jakoś szczególnie realistyczny, ale, jak sądzę, jest potoczysty i (pokuszę się tu nawet o filozoficzną interpretację🤔) oddaje nieco polskiego ducha. Bo czy polskie tajne instytuty, gdyby istniały, to nie byłyby nieco na pałę, na łapu capu i jakoś to będzie?😉

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania