Poprzednie częściSichirtia - rozdział 1

Sichirtia - rozdział 30

Sylwia spojrzała na towarzyszy. Żadne z nich nic nie powiedziało.

— Muszę je zobaczyć. — powiedział Leon, a w jego głosie, postawie i twarzy było coś takiego, że trzem gromowcom nie przyszło nawet przez myśl, by oponować.

Etnolog i tak wcale na nich nie zważał. Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę majaczących na horyzoncie obiektów.

Groby Nieńców są tak charakterystyczne, że doprawdy trudno byłoby je pomylić z czymkolwiek innym. Prostokątne, drewniane skrzynie, wyniesione nad grunt na sześciu palach i przymocowane do nich drewnianą ramą przypominają raczej kontenery przemysłowe niż obiekty kultu. Z tego powodu Leon rozpoznał je bez trudu, zwłaszcza że konstrukcje te z reguły, sytuowane były na wzniesieniach. Tu było podobnie. Wprawdzie z daleka wyglądały jak stojące na poziomie gruntu, jednak w miarę jak się do nich zbliżał, stawało się jasne, że leżą na kilku sopkach.

Było ich tam przynajmniej dziesięć, lecz tylko w kilku dało się rozpoznać porządne nienieckie groby. Cała reszta była w znacznym stopniu rozkładu. Tyczki poprzechylane, deski rozrzucone, ściany skrzyń rozłaziły się jak rozdarte kartony ekspozycyjne.

Ogólnie, standardowy widok na nienieckim cmentarzu.

Nie wszystko było jednak standardowe. Na przykład wyższe partie ram, które umieszczano od strony głowy zmarłego i na których współcześnie wieszano dzwonek, były zakryte jakimiś przegrodami, których Leon w życiu nie widział. Inne było też otoczenie samych grobów.

Kiedy Leon podszedł do stóp dwóch niedużych sopek, na których umieszczone były groby, zdał sobie sprawę, że zarówno szczyty wzniesień, jak i cała okolica pokryte były porożami reniferów, a mówiąc dokładnie czaszkami reniferów wyposażonymi w poroża. Leżało tam, lekko licząc, tysiąc reniferowych głów, tak że wejście między groby musiało stanowić prawdziwą woltyżerkę.

Paradoksalnie wokół nie było jednak ani jednej sztuki sań, które w czasach Leona dziesiątkami zalegały podobne miejsca, zastępowane czasem przez skutery śnieżne.

Leon nie czekał ani chwili. Przekraczając czaszki, ruszył w górę wzniesienia.

Gdy na nim się znalazł, przywitał go przygnębiający widok.

Teren wyglądał jak plac upiornej rozbiórki. Kupa okrytych porostami desek walających się bez ładu i składu przykrywała rozwłóczone przez zwierzęta ludzkie kości. Jedne, choć zmieszane znajdowały się jeszcze w obrębie swoich grobów, inne leżały porozrzucane na ziemi, pomieszane z czaszkami reniferów.

Między kośćmi leżała cała masa przedmiotów, prawdopodobnie rozniesiona przez zwierzęta podczas dobierania się do ciał. Były tam gliniane misy i brązowe topory, resztki łuków, połamane strzały, jakieś narzędzia do wyprawiania skór, rogowe grzebienie, kościane sprzączki do arkanów, kamienne ciężarki do sieci, ozdoby ze złotych i srebrnych monet i szklane paciorki.

Wszystko to leżało porozrzucane jakby wybuchła tutaj bomba.

Leon uważnie przekraczał wszystkie artefakty, starając się na żaden nie nadepnąć. Przyszła mu nawet myśl, że jest może na jakimś stanowisku archeologicznym, które rosyjscy albo radzieccy badacze odkopią za sześćset lat. Na tę myśl, cały zadrżał z podniecenia i z jeszcze większą uwagą brnął przez pobojowisko.

W końcu dotarł do miejsca, w które zmierzał.

Stojący w całości, w miarę nowy pochówek.

Leon przyjrzał mu się uważnie. Konstrukcja na pierwszy rzut oka taka sama jak współczesna. Chryste! Dlaczego nie ma ze sobą literatury! Przypomina chyba bardziej groby Nieńców zachodnich, ale czy może mieć pewność? Pokrywa skrzyni wypukła. A więc nie jest to wpływ chrześcijańskich trumien. Najwyraźniej rację miał Dymitri Anatolewicz, pisząc że jest to wymóg praktyczny, ułatwiający zsuwanie się śniegu.

Oczywiście wszystko na kołki, żadnych gwoździ. Straszliwie gruba robota. Deski prawdopodobnie darte. Na skrzyni dywan. A więc ten zwyczaj jest tak stary! Nic dziwnego. Chanat Syberyjski za pasem, pewnie stamtąd sprowadzali. Ciekawe co to za wzór? Że też nie ma ze sobą aparatu! Mógłby pokazać to znajomej iranistce. Pewnie zlokalizowałaby warsztat.

No i wreszcie wysoka rama przy głowie. Co oni tutaj powiesili? Czy to jest bęben?

Podszedł do części głowowej pochówku i przyjrzał się konstrukcji. Duża prosta rama w jego czasach stanowiła podporę dla stosunkowo małego dzwonka, którym osoby odwiedzające cmentarz przywoływały zmarłego. Tu nie było po nim śladu. Na wszystkich ramach przywiązane z czterech stron były jakby skórzane bębny w okrągłej obejmie z łyka. Wypisz wymaluj jakiś półprodukt szamańskiego narzędzia. Leon musiał przyznać, że w obszernych ramach ów owalny kształt reprezentuje się dużo lepiej niż mały dzwonek, co z miejsca nasuwało wniosek, że nie dla dzwonków zostały one wymyślone.

— Jest chyba opuszczony.

Leon niemal podskoczył, bo Sylwia pojawiła się tuż obok niego. Nie poruszała się przesadnie cicho. To on był tak zaaferowany stanowiskiem, że w ogóle jej nie zauważył. Za nią, przez gruzy cmentarza przebijali się Jacek i Kazik.

— Co? Nie, skąd. — odparł etnolog odrywając się od lustrowania pseudo-bębna. — Rozgardiasz jest normalny na nienieckich cmentarzach. Zmarłego przywozi się tutaj i odwiedza tylko raz w rocznicę śmierci. Potem groby zostawia się swojemu losowi i się nimi nie interesuje. Dlatego rozpadają się, a ciała włóczą dzikie zwierzęta. To zupełnie normalne.

— Ciekawy zwyczaj — przyznał Jacek, wybałuszając oczy. — Moja matka na wieść o nim chyba by trupem padła. Przygotowanie kwiatów na jedenastego listopada to sens jej życia.

— Tutaj chyba nadal panuje epoka brązu — zauważyła Sylwia, podnosząc brązową siekierkę.

Widząc to, Leon rzucił się ku niej.

— Niczego nie dotykajcie! — syknął. — Jeśli cokolwiek ruszycie albo zabierzecie, mściwe duchy będą was ścigać.

Gromowcy spojrzeli po sobie, nie do końca wiedząc, jak odebrać to oświadczenie, ale postanowili zastosować się do zakazu. Sylwia delikatnie odłożyła siekierkę na miejsce.

Leon tymczasem wziął głęboki wdech i nieco opanował swoje wzburzenie.

— Słuchajcie — powiedział, przecierając twarz. — Dla Nieńców zmarli objęci są kompletnym tabu. Jak się dowiedzą, że coś tutaj poprzestawialiśmy, to uciekną, gdzie pieprz rośnie i tyle będzie z naszego wywiadu.

— Jak się niby dowiedzą, jak tu nie przychodzą? — spytał Kazimierz.

— Nie ważne. Nie należy niczego dotykać i już, a zwłaszcza zabierać. Zresztą całkowitej pewności, że nie przychodzą, nie mam. Obyczaje grobowe są tutaj inne. Na przykład w naszych czasach każdy grób ma po kilka sań, a tu ani jednych nie widziałem. No i te czaszki reniferów. W naszych czasach nie ma ich na cmentarzach. Przypominają raczej opisy haha ja sprzed wieków.

— Czego? — parsknął Jacek.

Haha ja — odparł Leon nieco zirytowany. — Świętych miejsc — wyjaśnił z emfazą. — Od haha święty i ja miejsce. To drugie słowo jest identyczne, jak w wyrazie Jamał.

— Podoba mi się ten nieniecki — przyznał Jacek ze smakiem. — Ha ha to bardzo trafne słowo na określenie świętości.

— Nie radzę ci manifestować przy Nieńcach ateizmu — ostrzegł go poważnie Leon. — Nieńcy i obecnie są bardzo wierni tradycji, a sześćset lat temu pewnie potrafią za nią zabić.

— Spokojnie — powiedziała Sylwia. — Jacek doskonale wie, że ma udawać błahoczestiwego ruskiego chłopa, bo inaczej pętla, renifer i u step — demonstracyjnie machnęła ręką i nawet powieka jej przy tym nie drgnęła.

— Tak jest. Będę pacierze klepał aż miło!

— Nie. — Leon złapał się za głowę. — Żadnych pacierzy, sławienia Krysta i innych głupot. Ruska przykrywka, ruską przykrywką, ale nie będziemy sobie strzelać w stopę. Im mniej będziemy podkreślać różnice kulturowe, tym lepiej. Oportuniści żyli we wszystkich epokach, nawet w średniowieczu. — zamilkł na chwilę i westchnął. — Dobrze. Skończmy już te głupoty. Co ja mówiłem? Ach tak! Haha ja — skarcił wzrokiem Jacka, który z trudem ukrył uśmiech. — Takie ofiary składano kiedyś na miejscach świętych — powiedział poważnie — Widocznie dla obecnych Nieńców nie ma różnicy między świętym sanktuarium w rodzaju wyspy Wajgacz, a zwykłym cmentarzem, w czym nie byliby wcale tacy odosobnieni. Nasi słowiańscy przodkowie niewiele wcześniej podobnie patrzyli na rzeczywistość. Wniosek jest więc taki, że nie możemy nic stąd wziąć, ani poruszyć i najlepiej nie zostawić żadnych śladów swojej obecności, bo czort wie, jak często miejscowi się tu zjawiają i w jakich okolicznościach.

Zamilkł. Upewnił się, że wszyscy go zrozumieli, po czym zaczął się ponownie przyglądać dywanowi, kiedy Sylwia spytała.

— A więc?

— Co, a więc? — Leon podniósł na nią oczy.

— Dużo czasu masz jeszcze zamiar tu strawić? — dowódca bezradnie rozłożyła ręce. — Chyba najmniej śladów zostawimy, idąc stąd w cholerę. Zwłaszcza że aby tu dotrzeć, zeszliśmy ze szlaku.

Leon miał już wystosować dementi, że zakaz ruszania czegokolwiek i obawa co do zostawiania śladów jego, jako etnologa nie dotyczą, ale jakoś zmęłł je w ustach i nic nie powiedział.

Wyprostował się nieco, przygryzł wargę i delikatnie postukał pięścią w ścianę grobowca.

— Może — zaczął — moglibyście zrobić, chociaż kilka zdjęć? Pewnie macie w plecakach jakiś stosowny sprzęt.

— Wiesz, że nie możemy tego zrobić — przyznała Sylwia sennie. — Wybacz mój drogi. To nie jest ekspedycja naukowa.

— Wiem... — sapnął. Chciał jeszcze dodać „do kurwy nędzy”, ale się powstrzymał.

— No właśnie — popędził Jacek. — Niedługo wzejdzie słońce... to znaczy zacznie się oficjalny dzień, więc pewnie Nieńcy też będą aktywniejsi. Może lepiej stąd iść.

— No i komary przestały rypać — skonstatował Kazik.

Wszyscy zamarli oszołomieni tym spostrzeżeniem. Faktycznie, męczący ich, wściekły rój gdzieś przepadł i to, zdaje się, jakiś czas temu. Widocznie wszyscy byli tak zaaferowani odkryciem, że kompletnie nie zwrócili na to uwagi. Teraz jednak w pełni zrozumieli, jaka była tego przyczyna.

Pogoda się zmieniała. Zwykłe stratusy zaczęły ustępować miejsca niezłemu cumulonimbusowi, który nadciągał od północnego-zachodu. Towarzyszył temu wiatr, który jeszcze przed chwilą słabiutki teraz stawał się zauważalny i to on musiał być odpowiedzialny, za zniknięcie krwiopijców.

— No tak. — Skrzywiła się Sylwia. — Tylko nam ulewy brakowało. Dobrze. Zejdźmy jakoś z tego przeklętego wzniesienia i rozbijmy namiot.

— Przy samym halmier nie można. — zaprotestował Leon.

— A czemu nie? — spytała Sylwia, domyślając się, że chodzi mu o cmentarz.

— Koło cmentarza nie wolno obozować, chyba że jest wymarły, to znaczy nikt tu już swoich zmarłych nie chowa, na co tu... — Pokazał na cały jeszcze grób. — się nie zanosi. Gdyby nas ktoś przyłapał, efekt byłby taki sam, jakbyśmy tańczyli na mogiłach.

— No to ile należy odejść? — spytała zniecierpliwiona Sylwia.

— A bo ja wiem? Kilka kilometrów.

Sylwia wybałuszyła na niego oczy.

— Chyba cię Pan Bóg opuścił. Za dziesięć minut nas zmyje. Pięćset metrów nie więcej.

Leon zgodził się, błagając w duchu wszystkich znanych sobie bogów, ze szczególnym uwzględnieniem nienieckich Numa i Nga, aby nie zabłąkał się w ich pobliże jakiś pasterz wracający do swojego czumu.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Vespera 3 miesiące temu
    A więc matka Jacka szykuje kwiaty na cmentarz na jedenastego listopada... Ciekawe, ciekawe.
    Nie wiem czemu, ale w tej części czytałam Niemcy zamiast Nieńcy, chyba jest jeszcze za wcześnie, umysł mi nie funkcjonuje.
  • Marcin Adamkiewicz 3 miesiące temu
    Vespera: Czasem tak bywa:) Ja po tym wszystkim mam wrażenie, że czytam Nieńcy, zamiast Niemcy:D
  • Tjeri 3 miesiące temu
    To jak to z tym 11 listopada? Celowo czy babol?
    Niby ok, ale tak patrząc całościowo trochę suche te litery. W sensie że trudno mi się zaangażować, a patrząc na ilość części już trochę powinnam. A może to efekt "ostygnięcia" przez czytanie z dużymi przerwami? Sama nie wiem. W każdym razie — informacje towarzyszące są ciekawe, ale liczę na to, że wciągnie mnie coś więcej.
  • Marcin Adamkiewicz 3 miesiące temu
    Tjeri: Chyba nie wiem o co pytasz. Celowo nie celowo. Przykro mi, jeśli straciłaś zainteresowanie historią. To oczywiście dla mnie cenna informacja, ale na tę chwilę nie wiele mogę z tym zrobić. Nie wprowadzę przecież autochtonów, a tym bardziej kosmitów od tak, zaraz po lądowaniu oddziału. Trzeba by chyba trochę przedstawić świat i zrobić tło pod to spotkanie.
  • Tjeri 3 miesiące temu
    Marcin Adamkiewicz
    Co do suchości — jak dla mnie wprowadzanie autochtonów czy kosmitów akurat drogą dobrą nie jest. Chodzi raczej o danie czytelnikowi szansy zaangażowania się w historię, czyli polubienia (albo przeciwnie znielubienia) bohaterów. I fajnie, że w następnej części dałeś ich trochę poznać.
    A co do 11 listopada — naturalne jest szykowanie kwiatów na święto niepodległości, ale w kontekście, który się tu kojarzy bardziej oczywisty byłby 1 czy 2 listopada. Taki drobiazg w sumie.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania