Poprzednie częściSichirtia - rozdział 1

Sichirtia - rozdział 31

Deszcz zaczął bić o tropik namiotu dokładnie w momencie, kiedy cała czwórka zdążyła się w nim wygodnie usadowić. Odeszli może nawet trochę dalej niż pięćset metrów i mroczne pustkowie, w jakie zmieniła się tundra, zdążyło już wywołać w Leonie poczucie winy, że sam odradzał rozbicie obozowiska od razu. Wtedy jednak stało się coś zaskakującego. Kazik wyciągnął z plecaka jakiś niewielki przedmiot i rzucił to na tundrę.

Przedmiot, który w pierwszej chwili wydawał mu się jakimś grubym dyskiem z sykiem metalu, rozwinął się, rozszerzył i w mgnieniu oka zmienił się w całkiem przestronny namiot, w którym cała czwórka mogłaby spokojnie się zmieścić. Wszystko to trwało nie dłużej niż trzy sekundy, wprawiając Leona w osłupienie.

Widywał już wprawdzie namioty samorozkładające się, ale nigdy nie widział, aby tak mały pakunek dawał ostatecznie tak sporą przestrzeń, a przy tym nie mógł oprzeć się wrażeniu, że namiot sam się zakotwiczył, bo coś syknęło i już po chwili, pomimo wiatru stał pewnie, a Kazik nawet raz się nie pochylił, żeby wbić śledzia.

Bez ceregieli wszyscy weszli do wnętrza i tylko Leon chciał przepuścić Sylwię w drzwiach, za co ta go ofukała i kazała „ładować się do środka”.

W środku nie tyle było ciepło (odkąd założyli stroje nikomu chyba zimno nie było) ile dosyć przytulnie, co wręcz dziwiło Leona, zważywszy że do małego pomieszczenia weszło czworo ludzi w mokrych futrach na sobie. O dziwo jednak Leon zaraz poczuł delikatny ruch powietrza i spostrzegł, że ponad jego głową jest wywietrznik, w którym kręci się niewielki wentylatorek. Nieprzyjemne zapachy zbytnio więc nie dokuczały.

Tropik był szaro-zielony i niemal nieprzejrzysty, a podłoga była wyłożona miękką pianką, tak że siedzieć też było całkiem wygodnie.

Wszyscy sięgnęli do plecaków.

— Trzeba coś zjeść — powiedział Kazik — póki mamy czas.

Odpowiedział mu pomruk aprobaty i już po chwili wszyscy zaczęli rozpruwać swoje żywnościowe racje. Jacek dodatkowo wyciągnął latarkę i powiesił ją na stelażu tak, że dawała rozproszone światło.

Mimo pory de facto wczesnej wszyscy wybrali zestawy obiadowe, stanowiące mięso w sosie zamknięte w jakiejś specjalnej puszce. Leon nie wiedząc zbytnio jak się tym obsłużyć, a jednocześnie nie mając ochoty studiować instrukcji obsługi zamieszczonej na opakowaniu, rozpakował sobie plastikową łyżkę z folijki i przyjrzał się kolegom.

Ci jednak, jak się okazało, nie robili nic nadzwyczajnego. Ściągnęli plastikową, zabezpieczającą pokrywkę, po czym otworzyli puszkę, jak zwykło się otwierać puszki dla psów i każdy postawił ją przed sobą. Minęły może trzy minuty, kiedy z każdej z puszek zaczęły wydobywać się przepyszne zapachy.

— Smakuwa — powiedział Jacek, podrywając swoją puszkę.

Wszyscy mu odpowiedzieli, również Leon, który powtarzając ruchy kolegów, już po chwili sam trzymał w dłoniach ciepły posiłek. O ile zimno mu nie było, o tyle głód zaczął być odczuwalny, zwłaszcza po zderzeniu z tak pysznymi zapachami.

Przez chwilę słychać było tylko skrobanie łyżek.

— No — powiedział w końcu Jacek, oblizując swoją i włożył opakowania do specjalnie przygotowanej do tego folijki. — Pojedzone. Teraz tylko kanapa i meczyk.

— No i browar — uzupełnił Kazik, który też właśnie skończył.

— Browar, zaraz będę miał. — Wyciągnął bidon, wyjął zmyślnie ukryty w nim kubek i wsypał do niego zawartość jakiejś saszetki, a następnie nalał wody. — Wprawdzie rzadko pijam piwo o smaku — przeczytał etykietę — cytrynowym, ale służba nie drużba.

— Nie zanosi się, żeby przestało — oceniła Sylwia, wsłuchując się w bębniący deszcz.

— W tym klimacie może lać cały dzień — zwrócił jej uwagę Leon, również sprzątnąwszy obiadowe przybory i rozglądając się za lemoniadą.

— Tak, meczyk siatkówki by się teraz przydał. — Uśmiechnął się Kazik, poprawiając sobie kaptur, który, chociaż ściągnięty wciąż zasłaniał mu cały tył głowy.

— Miałem na myśli nogę.

— Z kanapą się zgodzę. — Sylwia włączyła się do rozmowy. — Ale ja mogłabym się na niej wyciągnąć, słuchając muzyki.

— O! A czego słuchasz? — zaciekawił się Leon.

— Bardzo różnych rzeczy — dowódca uśmiechnęła się, również robiąc sobie lemoniadkę w proszku.

— Przykładowo? — nie odpuszczał etnolog.

Sylwia westchnęła, odgarnęła z czoła kosmyk włosów, które rozszalały się jej po zdjęciu kaptura i spytała.

— Wiesz co to schranz?

Leon zaprzeczył.

— Transmisja z kuźni — pośpieszył z wyjaśnieniem Jacek.

— Znaczy, techno? — upewnił się nieco zaskoczony Leon.

— Coś w tym rodzaju. — Sylwia się uśmiechnęła. — Ale rzecz jasna nie tylko tego słucham. Lubię różne gatunki. Muzykę alternatywną, pop, rocka. Chętnie słucham Sama Tinnesza i Imagine Dragons.

Dwie ostateni pozycje Leon akurat znał, co skonstatował z ulgą.

— Ja też trochę ich słuchałem — powiedział, upijając gotową lemoniadkę. — Lubię Beliver tych drugich.

— A co ty byś zrobił? — ni z tego ni z owego spytał Jacek.

— Jak to?

— Noga, siatka, czy muzyka? — wielgachny żołnierz pokazał kolejno na siebie, kolegę i dowódcę.

— O nie, nie — uśmiechnął się Leon. — Ja zaległbym na tej kanapie z jakąś książką.

— Kryminałem.

— Nie — zaprzeczył etnograf. — Pewnie coś z językoznawstwa porównawczego albo religioznawstwa. Na przykład Bohater o tysiącu twarzy Campbella.

Mina łącznościowca wskazywała, że choćby bardzo chciał, trudno byłoby mu się odnieść.

— Ja też mógłbym coś poczytać — przyznał Kazik. — I to niekoniecznie The Lancet. Uwielbiam horrory. Zwłaszcza te klasyczne. Przykładowo jestem maniakiem Lovecrafta.

— No co ty? — spytał Leon zaskoczony. — Zaczytywałem się nim na studiach.

— Ja bym mogła przytulić jakąś przygodówkę z elementami fantastyki — przyznała Sylwia, po czym się zastanowiła. — Najlepiej jakieś zagadki dziejów. Coś w stylu Krzyżu Nilu Niżnikiewicza, ale niekoniecznie z kosmitami... — uśmiechnęła się, a mężczyźni się roześmiali.

— Coś czuję, że po powrocie, wszyscy znienawidzimy tę odmianę fantastyki — powiedział Kazik.

— A ty? — Leon zagadnął Jacka. — Co byś chciał poczytać.

Wielkolud wydął wargi i podrapał się w czoło.

— Ja czytuję niemal wyłącznie literaturę faktu — przyznał. — No również poradniki. Ale głównie to biografie sławnych biznesmenów.

Leon wyraźnie się zaciekawił.

— Zamierzasz założyć swój biznes? — spytał.

— Tak. Sprzęt telekomunikacyjny — odparł Jacek i upił lemoniady. — Ten kraj zasługuje na porządną markę w tym zakresie.

— Żartujesz! — zdumiał się etnolog.

Jacek posłał mu zaniepokojone spojrzenie, więc nieco się wycofał i zaczął w innym tonie.

— Przepraszam — przyznał. — Ale to chyba nie jest standardowa droga emerytowanego żołnierza.

Jacek parsknął.

— Twoje wyobrażenie o żołnierzach jest chyba z poprzedniej epoki — skwitował cierpko.

Leon nieco się stropił, ale zaraz w sukurs przyszła mu Sylwia.

— To już nie te czasy — przyznała. — Armia, w której można się było nauczyć jedynie mycia podłogi sznurowadłem, to już przeszłość. Obecnie wojsko kształci najlepiej wykwalifikowanych specjalistów w dziedzinie łączności, nawigacji, kartografii itede. Nie muszę ci chyba tłumaczyć, że to właśnie armia ma dostęp do najbardziej zaawansowanych technologii.

— Nie. Oczywiście, że nie — zapewnił. — I dlatego zostałeś żołnierzem? — zagaił Jacka.

Ten wybałuszył na niego oczy, po czym się zaśmiał.

— Nie. Broń boże! — parsknął. — Wtedy to akurat nasza armia miała jeszcze w sobie wiele z pucowania korytarza sznurówką... Oj! Chciało się momentami na tej sznurówce powiesić. Chciało — westchnął, po czym dodał, jak gdyby nigdy nic. — Narzeczona mnie rzuciła.

Leon aż zaniemówił. Jacek dostrzegł widać to zakłopotanie, bo zaraz wyjaśnił.

— Byliśmy ze sobą dwa lata. Planowaliśmy ślub. Moi rodzice szykowali się, żeby wziąć kredyt pod nasze wspólne gniazdko, a tu ona nagle dzwoni i oświadcza mi, że już nie jesteśmy razem. Jak się potem dowiedziałem, poznała jakiegoś robola z Anglii na portalu społecznościowym i do niego wyjechała. Z tego, co mnie dochodzą słuchy, mają trójkę dzieci. — urwał i spojrzał na drgający pod uderzeniami deszczu tropik. — Poszedłem więc do takiej roboty, w jakiej nie miałem zbyt wiele okazji, żeby o niej myśleć. — po czym nagle się uśmiechnął. — I chyba się opłaciło. O tamtej suce zdążyłem zapomnieć, za to mam wspaniałą żonę, dwójkę dzieci, a niedługo przejdę na emeryturę i stanę się naprawdę bogaty.

Leon tylko kiwnął głową z uznaniem. Zapadło milczenie. Wszyscy wypili i pochowali swoje sprzęty z powrotem do plecaków.

— Ja poszedłem dla adrenaliny. — Ni z tego, ni z owego wyznał Kazik.

Wszyscy spojrzeli na niego, a on ciągnął.

— Początkowo zrobiłem normalną medycynę. Byłem już w środku stażu podyplomowego, kiedy zdałem sobie sprawę, że nie mam ochoty tłumaczyć dziadkom, że powinny wymieniać cewnik raz w tygodniu. Kręciła mnie walka o życie rozumiana dosłownie, a nie jakieś pitolenie na NFZ. No więc przebranżowiłem się i oto jestem.

Oczy wszystkich bezwiednie powędrowały w stronę Sylwii. Ta milczała dłużą chwilę, wyraźnie nie wiedząc co powiedzieć. W końcu znieruchomiała, przygryzła wargę i powiedziała.

— A ja poszłam przez operę.

Gdyby oczy mogły komuś wypaść ze zdziwienia, trójce mężczyzn z pewnością by wtedy wypadły.

— Co?

— Że jak?

— Ale taką śpiewaną?

— Śpiewaną — zapewniła — i do tego rosyjską.

Mężczyźni łypali to na Sylwię, to na siebie nawzajem jakby upewniali się, czy aby na pewno dobrze słyszą. Dowódca siedziała przez chwilę w milczeniu, jakby sama ustalała z sobą faktografię, po czym spokojnie zaczęła opowiadać.

— Od dziecka zawsze uwielbiałam historie o walczących kobietach. Wychowałam się na Ksenie wojowniczej księżniczce i Czarodziejkach z księżyca. Też chciałam być wojownikiem, ale wydawało mi się, że w prawdziwym świecie to nie jest zajęcie dla kobiety. Może dlatego, że moja matka była mdlejącą na każdym kroku mimozą, a może dlatego, że tak naprawdę silne kobiety w kinie tamtych czasów były pokazywane, jak faceci w spódnicy. Nie wiem, czy teraz też tak jest. Wiecie. Żadnych emocji. Wszystko spływa jak po kaczce. Łapiecie, o czym mówię.

— Rozpieprzam pułk wojska i nawet mi powieka nie drgnie — skomentował Jacek. — Kumam, o co chodzi.

— Dzisiaj jest odwrotnie — włączył się Kazik. — Tamte były zimne jak skała, a dzisiaj wszystkie mają wściekliznę, bo walczyć „za” już nie wypada. Można walczyć tylko „z”.

— W każdym razie — ciągnęła Sylwia. — Byłam święcie przekonana, że wybiorę jakieś standardowe studia i zostanę specem od marketingu, czy innym menagerem, aż w wieku lat kilkunastu pojechałam na ferie do ciotki. Mój rodzinny dom jest pod Łomżą, a ciotka mieszkała w Warszawie. Zaraz też zabrała się do pokazywania dziecku z prowincji uroków stolicy, a że była melomanką, pierwsze kroki skierowałyśmy do opery. Akurat grali Kniazia Igora w oryginale. Poszłam i mnie siekło — urwała, przymknęła powieki i zaraz je otworzyła. — Nie wiem, czy kojarzycie tę historię.

— Czy to chodzi o tego Igora z nomen omen Słowa o wyprawie Igora?— spytał Leon. — Tego, który wybrał się na Połowców wbrew przepowiedni i dostał w skórę? Chyba miałem o nim na fakultecie ze starorosyjskiego.

— Dokładnie ten sam — odparła Sylwia. — Historia prosta jak konstrukcja cepa. Mąż jedzie na wojnę i trafia do niewoli. Jego żona, księżna Jarosławna zostaje na miejscu ze swawolną opozycją i zarządzaniem całym grodem. W momencie, gdy właśnie spacyfikowała swojego brata, który usiłował zorganizować przewrót i wysiudać jej męża, przychodzą bojarzy i komunikują jej, że książę małżonek przegrał, został ranny i trafił do niewoli. Muzycznie ta scena jest obłędna, żałuję, że nie mogę wam puścić. Jarosławna oczywiście dostaje spazmów. Upewnia się kilkukrotnie i gdy myśli, że wyzionie ducha, bojarzy mówią, że to jeszcze nie koniec. Bo nie dość, że księcia nie ma i być może nigdy nie będzie, to jeszcze chan połowiecki idzie teraz na ich gród Putywl i zaraz będą mieli tu hekatombę. Na takie dictum Jarosławna mdleje, po czym budzi się i... organizuje obronę grodu, pokonuje Połowców i zmusza ich do odwrotu za Don.

Mężczyźni wybałuszyli oczy ze zdziwienia.

— To jakaś księżna na sterydach — rzucił Jacek.

— A żebyś wiedział — odparła Sylwia. — Ta postać jest fikcyjna, a przynajmniej jej poczynania nie są znane historii, ale jej historia rozłożyła mnie na łopatki.

Sylwia urwała. Dwóch żołnierzy i etnolog patrzyli na nią z mieszaniną zaskoczenia i fascynacji na twarzach.

— To było dla mnie niesamowite odkrycie — ciągnęła — że można zemdleć, można się popłakać, ogólnie okazywać emocje, a jednocześnie dowodzić armią. Po wyjściu z tego teatru, wiedziałam już, co chcę robić w życiu. Papiery na AWL, potem służba zawodowa, rekrutacja do GROMu i jestem.

Uśmiechnęła się.

W namiocie zapadła cisza.

— Niesamowita historia — powiedział w końcu Leon z przejęciem.

— A ty? — spytała go Sylwia.

— Co ja?

— Dlaczego zostałeś etnologiem?

Zapytany zapatrzył się przed siebie i siedział tak dłuższą chwilę, aż w końcu odpowiedział tak, jakby ta odpowiedź jego samego zaskoczyła.

— Chciałem udowodnić ojcu, że kosmici nie istnieją.

— Słyszycie to?! — odezwał się nagle Jacek. — Deszcz przestał padać.

Sylwia, która siedziała najbliżej wejścia, odpięła zamek błyskawiczny i do środka wleciało światło dnia.

Zgadzało się. Deszcz już nie padał.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (11)

  • Vespera 3 miesiące temu
    bo coś syknęło i już po chili, - literóweczka
    w dziedzinie łączności, nawigacji, kartografii itd. - ten skrót: nie dość, że bardzo źle wygląda w prozie, to jeszcze występuje w dialogu, gdzie powinno się go zapisać fonetycznie "itede".
    Niekonsekwentnie piszesz tytuły, raz kursywą, raz bez niczego. Obstawiam, że to wina schrzanionego formatowania opowi, bo tu nie da się kursywy tak po prostu wkleić.
    No i se pogadali bohaterowie, spoko, możemy ich lepiej poznać... tylko mnie jeszcze nie zaczęli obchodzić. Na razie bardziej czekam na rozwój głównej fabuły niż na smaczki o postaciach.
  • Marcin Adamkiewicz 3 miesiące temu
    Dzięki za uwagi. Z przykrością stwierdzam, że brak kursywy jest moją zasługą. Wrzucam to opowiadanie na bieżąco i czasem naprawdę robię to w pośpiechu. Z powodu braku czasu będę też musiał zawiesić działalność na kilka dni. Dam specjalny wpis z przeprosinami.
    Domyślam się, że bohaterowie jakoś za serce nie chwytają. To raczej miał być przerywnik od widoczków tundry, niż jakieś wielkie otwarcie się na bohaterów.
  • Vespera 3 miesiące temu
    Marcin Adamkiewicz Bo ja jestem prostą kobitą: widzę kosmitów, to chcę więcej. A ludzie? Ludzi to ja mam na co dzień.
  • Perko 3 miesiące temu
    Mam tak samo :D ale to chyba zawsze w przygodówkach. Główny bohater nas obchodzi, może jego rodzina, czasem co ciekawsza inna postać...
  • Marcin Adamkiewicz 3 miesiące temu
    Perko: Rozumiem. Myślę, że w Sichirtia robię zadość takiemu sposobowi myślenia o fabule:)
  • Marcin Adamkiewicz 3 miesiące temu
    Vespera: Kosmici też będą. Zapewniam:)
  • Tjeri 3 miesiące temu
    No to ja staję w opozycji do przedmówców. Dla mnie bohaterowie w większości tekstów są bardzo ważni jak nie najważniejsi. Jeśli nie są wiarygodni, to najlepsza fabuła mi tego nie zrekompensuje (nie chodzi mi o elaborat z życia postaci, a budowanie postaci z krwi i kości).
    Jak zaczęłam w tym rozdziale czytać o bohaterach, to aż się uśmiechnęłam, bo to jak przygotowana zawczasu odpowiedź na mój "zarzut" suchości z poprzedniej części. Zgadzam się z Vesperą, że oni jeszcze nas "nie obchodzą", ale takie informacje są potrzebne by zacząć ich szkicować. Także jestem usatysfakcjonowana.

    Nurtuje mnie jedno... Nasi bohaterowie mają się w miarę wtopić, nie rzucać w oczy. Zostali wyposażeni w stroje z epoki, znają zwyczaje, wiedzą co mówić i jak się zachować jak ktoś ich "zaczepi". Co zatem z tym kosmicznym (nomen omen) namiotem?
    Żeby jeszcze mogli go ukryć, ale w tym terenie to raczej niemożliwe... No neonuje mi to.
  • Tjeri 3 miesiące temu
    Teraz sobie uświadomiłam, że minęło mi parę błędów, ale nie wynotowałam i już nie pamiętam... Przypomniała mi się jedynie jedna wątpliwość:
    "— Bardzo różnych rzeczy — dowódca uśmiechnęła się, również robiąc sobie lemoniadkę w proszku."
    Razi mnie użycie słowa"dowódca" w rodzaju żeńskim. Wydaje mi się, że formą poprawną jest dowódczyni ewentualnie pani dowódca.
  • Marcin Adamkiewicz 3 miesiące temu
    Tjeri: Mnie razi dowódczyni😣

    Przyznaję, że może nie brzmi to dobrze, ale to raczej kwestia osłuchania niż błędu. Przecież nie widzielibyśmy nic złego w wyrażeniu "sędzia powiedziała" albo "psycholog się uśmiechnęła".

    Co do postaci, to bardzo się cieszę, że liczysz mi to na plus😊
  • Marcin Adamkiewicz 3 miesiące temu
    Tjeri Aha. Co się tyczy "wtopienia się", to owszem, mają się wtopić, ale poza tym mają być przygotowani na każdą ewentualność. Owszem, gdyby wypatrzył ich jakiś Nieniec, to pewnie pomyślałbym sobie "o kurde, jaki dziwaczny czum". Kto wie, może nawet opowiedziałby komuś o nim, albo próbował go ukraść. Jakby ukradł, to faktycznie może i byłoby zaburzenie kontinuum czasoprzestrzennego (podania Nieńców zmieniłyby się na tyle, że występowałby w nich czum chowany do kieszeni). To z pewnością nie byłoby fajne. A teraz wyobraźmy sobie, że idą przeciwko kosmitom tylko i wyłącznie z wyposażeniem, które "nie zaburza" kontinuum czasoprzestrzennego. A więc, są ubrani w futra i nogawice, które non stop nasiąkają wodą. Jako broń dystansową mają łuki albo samopały, które nie dają żadnej przewagi nad Nieńcami, o kosmitach nie wspominając. Muszą spać pod gołym niebem, bo nie są w stanie targać ze sobą namiotu. Nie mają też współczesnych racji żywnościowych, co oznacza, że zamiast iść w sukurs Krzyśkowi uganiają się za reniferami, żeby je zjeść. Nie wiedzą też zbytnio gdzie iść, bo nie mają kompasu, o zdjęciach satelitarnych nie wspominając (oczywiście namierzenie ich z orbity jest katorgą). Czy w takich warunkach jest w ogóle sens ratować Faca? Tak, ten namiot stoi w sprzeczności do "nierzucania się w oczy", ale ta wyprawa to złoty środek między byciem "nierzucaniem się", a "byciem skutecznym"😊
  • Tjeri 3 miesiące temu
    Marcin Adamkiewicz
    W dialogu, czy w języku potocznym dowódca w tym sensie byłaby skrótem myślowym (pominięcie "pani" przed dowódca) i faktycznie byłaby to kwestia osłuchania. Dowódczyni to jak najbardziej poprawna forma, a w wiesz dlaczego Cię razi? Bo PRL uczynił szkody w polskim języku, wycinając feminatywy, które kiedyś były naturalną częścią języka (np. osławioną gościnię można znaleźć w Słowniku języka polskiego 1900-1927 pod red. Karłowicza, Kryńskiego i Niedźwiedzkiego). Przed wojną feminatywy nikogo nie raziły i były pełnoprawnymi formami (moja babcia zawsze szła do "doktorki" — było to dla niej słowo oficjalne). Nowość w tych formach dotyczy dziedzin, gdzie po prostu kobiet wcześniej nie było.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania