Poprzednie częściSichirtia - rozdział 1

Sichirtia - rozdział 32

Gdy wyszli na zewnątrz, oniemieli. To, że otaczało ich ciągnące się po horyzont bajoro, nie było żadnym zaskoczeniem. Czegóż innego można się tu było spodziewać po deszczu? Zaskakujące było to, że to bajoro zostało nagle przecięte przez sto rzek, rzeczek i strumieni, które płynęły we wszystkich możliwych kierunkach, krzyżując się wzajemnie i plącząc wbrew wszelkiej logice i codziennemu doświadczeniu.

Było to doprawdy surrealistyczne doznanie widzieć jeden strumień płynący przykładowo na północny zachód, a drugi równoległy do niego, płynący tuż obok na południowy wschód. Efekt przypominał trochę ten, jaki ma się w przeróżnych „krzywych domkach”, gdzie zaburzona perspektywa wprowadza nasze umysły w stan ogłupienia.

Na szczęście namiot rozbili w miejscu nieco wyniesionym, dlatego nie zgarnął ich żaden nowo narodzony strumień. Niemniej, czuli że grunt ugina się pod nimi, a do zagłębień utworzonych przez ich stopy napływa woda.

— Idziemy... tam — orzekła Sylwia, znów oceniając kierunek kompasem.

Na te słowa Kazik podszedł do rogu namiotu, przy którym Leon dostrzegł jakąś niewielką skrzyneczkę. Żołnierz dotknął jej i cały namiot w sekundę zwinął się z powrotem do wielkości niewielkiego dysku, wydając z siebie metaliczny syk.

Leon wybałuszył oczy ze zdumienia, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo cały oddział był już gotowy do wymarszu.

Ruszyli dalej na południowy wschód, choć lepszym określeniem byłoby, że zaczęli brnąć. Wszędzie przed sobą mieli bowiem jeziora głębokie na maks pół metra i tak rozległe i nieregularne, że omijanie ich byłoby prawdziwą katorgą. Szli więc na przełaj, rozchlapując wodę i starając się utrzymać równowagę na miękkim, gąbczastym dnie.

W takim anturażu bardzo łatwo można było dostrzec różnice wysokości, które normalnie przekłamywała perspektywa. W promieniu kilometra lub dwóch nie było wokół nich nic, tylko mieszanina jezior i chaotycznych strumieni rozdzielona niewielkimi plackami niezalanego terenu, które rozgraniczały dwa zbiorniki lub płynące w kilku kierunkach strumienie. Wszędzie z tych gargantuicznych oczek wodnych wyrastały kępy trawy lub niewielkie ostrowy, kuszące możliwością przejścia, choć kilku metrów suchą stopą. Omijali je jednak nie tylko ze względu na ich mały rozmiar, który nie rekompensował trudu wdzierania się na nie, ale również dlatego, że w takich miejscach grunt musiał być na tyle rozmiękły, że bardziej stanowił bagnisty ostaniec, niż teren, po którym dało się maszerować.

Brodząc po kolana w wodzie, zmienili szyk. Szli rzędem, gdzie jako pierwszy maszerował Kazik, następnie Sylwia, Leon i Jacek. Teraz również każdy miał swoją strefę obserwacji. Tym razem Leon patrzył na lewo od osi szyku. Nie widział tam jednak nic poza jednym wielkim rozlewiskiem.

Teren zewsząd był płaski. Jedynie na horyzoncie przed nimi majaczyły trzy spore sopki składające obietnicę nie tylko przejścia chociaż kilkudziesięciu metrów suchą stopą, ale też rozejrzenia się po okolicy. Byli w takim miejscu, że przy sprzyjającej widoczności, teoretycznie mogliby z nich dostrzec już kopuły.

Parli więc nieprzerwanie przed siebie, raz po raz korygując azymut, gdy natrafiali na większe głębie lub wyrastające przed nimi zalane wodą place wierzby karłowatej.

Leon czuł narastające zmęczenie. Brnięcie po kolana, a czasem nawet po pas w wodzie samo w sobie nie jest łatwym zajęciem, a co dopiero powiedzieć, gdy ma się na sobie ciężkie, nasiąkłe już wodą, futro i dwudziestokilogramowy ładunek na plecach.

Dlatego etnolog przystanął na chwilę z ulgą, gdy doszły go słowa Kazika.

— Zdaje się, że te sopki stoją na jakiejś wysoczyźnie — powiedział lekarz.

Faktycznie, teraz zaczął się przed nimi malować słomkowo-brunatny pas, wyraźnie odcinający się na tle szaro-błękitnej wody, z którego wyrastały wzniesienia.

Jego euforia szybko jednak minęła, gdy okazało się, że od owej wysoczyzny odcina ich regularne jezioro, szerokie na kilkadziesiąt metrów i ciągnące się w obu kierunkach po horyzont.

— To musi być rozlewisko jakiejś rzeki — powiedziała Sylwia. — Która normalnie płynie brzegiem wysoczyzny, ale teraz, po deszczu zmieniła się w jezioro.

— Co więc zrobimy? — spytał zdezorientowany Leon. — Myślicie, że da się to jakoś obejść?

— Nie liczyłbym na to — odparł Jacek. — Poza tym stracimy mnóstwo czasu.

— Trzeba płynąć. — Oceniła Sylwia.

— W tych futrach i z ładunkiem?! — zaprotestował Leon. — To pewna śmierć! Pójdziemy na dno jak kamień.

Sylwia spojrzała na niego, nie będąc pewną, czy Leon naprawdę się boi, czy robi sobie żarty.

— Przecież plecaki mają siedemdziesiąt niutonów wyporności — powiedziała, obserwując go uważnie. — To, że na zewnątrz obciągnięte są skórą, nie znaczy, że są tylko z niej zrobione. W środku mają puste wkładki z polipropylenu. Utrzymają na powierzchni i twój ładunek i ciebie. Trzeba tylko zdjąć i zabezpieczyć futra i możemy płynąć. Umiesz chyba pływać?

— Taak — odpowiedział Leon niepewnie, przypominając sobie zajęcia z WFu na studiach, kiedy faktycznie nauczył się pływać kraulem. Tylko że to było kilkanaście lat temu i od tamtej pory był na basenie może trzy razy.

Zrzucili swoje malice i zaczęli wywijać je na lewą stronę. Leon zrobił to instynktownie, wiedząc, jak bardzo nasiąkliwe może być futro i z uznaniem spostrzegł, że jego koledzy wojskowi robią dokładnie to samo. Kazimierz, Sylwia i Jacek ściągnęli zarówno futra, tuniki, jak i buty i dopiero teraz Leon mógł zobaczyć ich jedynie w uniformach. O ile chłopaki po prostu dobrze się prezentowali, o tyle Sylwia w czarnym obcisłym stroju przyprawiła go o dreszcz na plecach.

Leon zmusił się, żeby odwrócić wzrok. Karcąc się przy tym w duchu za kudłate myśli, wrócił karnie do składania futra w kostkę. Wprawdzie szło mu to opornie, ale po dłuższej chwili uzyskał kształt, który można było spiąć pasem i przerzucić sobie przez plecy. Gdy zadowolony z siebie uniósł głowę i dostrzegł pakunki kolegów, satysfakcja go opuściła. W porównaniu z nimi jego malica była zmięta jak ściera.

Nie było jednak czasu na użalanie się nad sobą.

— Ja płynę pierwsza — powiedziała Sylwia. — Za mną Kazik, a dalej Leon i Jacek.

Gdy mężczyźni karnie odpowiedzieli „Tak jest”, zeszła w wodę i opierając się na plecaku, jak dziecko na dmuchanym krokodylu, z zapałem zaczęła młócić nogami wodę.

Kazik zaraz poszedł w jej ślady i przyszła kolej na Leona. Ten wszedł po pas w wodę, poprawił pasek, który obciążony ciężkim futrem wrzynał mu się w ramię, westchnął i widząc, że Kazik i Sylwia są już dobre dziesięć metrów od niego, rzucił się do wody.

Na początku szło mu całkiem nieźle. Był zaskoczony, że tak dobrze pamięta, jak to się robi. Plecak w charakterze deski pływackiej sprawdzał się bardzo dobrze i Leon spostrzegł, że płynie mu się szybko i wygodnie.

To znaczy myślał tak, dopóki nie spojrzał na dowódcę i lekarza, którzy byli już w połowie szerokości jeziora.

— Dajesz Krokowski. — Usłyszał z tyłu głos Jacka. — Nie mamy całego dnia.

— Robię, co mogę — jęknął Leon i w tym momencie to poczuł.

Ból w lewej łydce złapał niczym rozżarzone obcęgi i sprawił, że cała noga mu znieruchomiała.

— Ała! — krzyknął. — Skurcz mnie złapał.

— Chyba sobie jaja robisz — westchnął Jacek, który już zaczął go wyprzedzać.

— Nie! Boli jak diabli! — syknął Leon, dziękując w duchu opatrzności, że uniform chroni go, chociaż przed lodowatą wodą.

— Dobra, chodź — westchnął Jacek i złapał etnologa za kołnierz.

Machając swoimi muskularnymi nogami, holował Leona szybciej, niż ten przed chwilą płynął sam. Zawstydzony całą sytuacją etnolog usiłował wierzgać jeszcze zdrową nogą, ale nie wiele to pomogło. W kilka chwil Jacek dociągnął go do drugiego brzegu.

Leon syknął z bólu, gdy tylko jego napięta noga dotknęła gruntu i chwilę później z przerażenia, gdy okazało się, że muszą wdrapać się na dosyć stromy brzeg. Kiedy wygramolił się na tyle, żeby nie zsuwać się po błotnistym zboczu padł bez życia, starając się za wszelką cenę nie poruszać nogą.

— Pokaż to — powiedział Jacek, siadając obok niego. — W łydce?

Leon usiłował się przewrócić na plecy, co nie było łatwe, biorąc pod uwagę, że miał na plecach mokry tobół ze skóry.

— Jak w łydce to wystarczy naciągnąć — perorował dalej Jacek.

— Nie! — jęknął etnolog. — Nie rób tego.

— Spokojnie — żołnierz uśmiechnął się dwuznacznie. — Będę dla ciebie delikatny.

— Ani mi się waż... Aaa! — wrzasnął, bo Jacek właśnie złapał go za palce i piętę i mocno przekrzywił mu stopę w stronę kości piszczelowej. — Ja pierdolę! Chcesz mnie zabić.

— Kopuł nie widać, ale też jest zajebiście.

Dopiero teraz uświadomili sobie, że Kazik i Sylwia weszli na stromy brzeg, a ten pierwszy właśnie do nich schodził.

— Co mu się stało? — spytał lekarz.

— Skórcz go złapał.

— To nie tak — sprzeciwił się medyk. — Trzeba najpierw rozmasować i spokojnie, a nie tak, jakbyś chciał urwać mu stopę.

Szybko zastąpił Jacka na stanowisku sanitariusza i rozmasował, a następnie naciągnął mu mięsień. Już po chwili Leon poczuł, że może ruszać nogą.

— Możesz wstać? — spytał.

— Tak.

— Chodź zobaczyć, co jest na górze.

Zaciekawienie sprawiło, że od razu zapomniał o bólu. Nadal musiał jednak iść ostrożnie po błotnistym, śliskim brzegu. Gdy w końcu wdrapał się na górę, westchnął z zachwytu.

Skłamałby, gdyby powiedział, że nigdy nie miał przed sobą podobnego widoku. Rzecz jednak w tym, że tutaj skala była nieporównywalnie większa.

Przed sobą miał płaską równinę, która jedynie nieznacznie opadała na wschód. Jak można było stwierdzić z tej perspektywy, nie było tam żadnych bajorek ani strumieni.

Nie to jednak wywarło na Kaziku aż takie wrażenie.

Przed sobą, jak tylko okiem sięgnąć, etnolog miał renifery.

Następne częściSichirtia - rozdział 33

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Vespera 3 miesiące temu
    gargantuiczne oczka wodne brzmią jak oksymoron

    place wierzby karłowatej - coś mi nie brzmi w tym wyrażeniu, znów plac jest porośnięty, a w mojej głowie plac definiuje się jako z zasady pusta lub okresowo wypełniona przestrzeń

    słomkowo—brunatny, szaro—błękitnej: w takich przypadkach dywiz, nie pauza

    Skórcz: SKURCZ, SKURCZ, SKURCZ (aż oczy zapiekły od tego ó)

    Jeśli wcześniej nie zjadłyby mnie komary, to teraz byłby koniec mojej wyprawy - nie umiem pływać. Może uczynni koledzy żołnierze by mnie jakoś przeholowali przez jezioro, może.
  • Vespera 3 miesiące temu
    A i z reniferami wątek mnie ciekawi - lokalsi zbierają je dla kosmitów?.... Się okaże.
  • Marcin Adamkiewicz 3 tygodnie temu
    Vespera: Hej! Przepraszam, że tak długo nie odpisywałem:) Od ostatniej mojej wizyty na opowi stałem się pisarzem przez duże P i normalnie nie dawałem rady ogarniać przy tym Sichirtia:)

    Za wszystkie uwagi bardzo dziękuję:) Placów się pozbędę, obiecuję.

    Z reniferami będzie kosmiczna akcja:) Mam nadzieję, że Ci się spodoba:D

    Na marginesie dopytam. Vespera Verril z Pisarze - grupa wsparcia, to ty, prawda?:)
  • Vespera 3 tygodnie temu
    Marcin Adamkiewicz Zgadza się, to ja - wszędzie w necie używam tej ksywki i rudego awatara.
  • Marcin Adamkiewicz 3 tygodnie temu
    Vespera: Spoko:) Internet jest mały:D
  • Tjeri 3 miesiące temu
    Widok poulewowy musi robić wrażenie w takim miejscu...
    I mnie zaciekawiły renifery. Czy będą miały znaczenie fabularne, czy to coś takiego jak pamiętam z ukraińskiej Czarnohory, gdzie na sezon wpędzano owce i konie, które zbijały się w większe grupy i pasły bez stałego nadzoru.

    Dorzucę jeszcze parę rzeczy do korekty.
    "— Choć zobaczyć, co jest na górze." — chodź.

    " i z uznaniem spostrzegł, że jego koledzy, wojskowi" (niepotrzebny przecinek po "koledzy")
    Niby tylko przecinek, ale miejsce jego postawienia zmienia sens — bo wychodzi że są jacyś koledzy i są (inni) wojskowi.
    Generalnie przecinki Ci się trochę zbuntowały — sporo trzeba by dostawić.
    Błędów w zapisie dialogów (od których mi wciąż oczy krwawią) już nie wypisuję, żeby nie wyjść na upierdliwą babę :D.

    "Zaskakujące było to, że to bajoro zostało nagle przecięte przez sto rzek, rzeczek i strumieni, które płynęły we wszystkich możliwych kierunkach, przecinając się wzajemnie" — przecięte/ przecinając włażą na siebie.

    Z tym "placem" to taki regionalizm chyba, u rodziny mamy mówiło się podobnie. Nie wiem czy to błąd, ale brzmi trochę dziwnie. Czasem mówi się na coś odcinającego "placki" — placki trawy, błota itp. Plac to bardziej puste miejsce. Najbezpieczniej przerobić na skupiska, obszar, zagęszczenie itp.

    No, to niech ekipa rusza dalej, kosmity czekają :D.
  • Marcin Adamkiewicz 3 tygodnie temu
    Hej! Wybacz, że tak długo nie odpisywałem:) Trochę mi się po drodze pozmieniało i Sichirtia z projektu nr 1 stali się nagle projektem pomocniczym.

    Poruszyłaś bardzo fajny wątek, który nota bene będzie wzmiankowany w kolejnym rozdziale. Faktycznie pierwotna gospodarka pasterska tak właśnie wyglądała. Czasem nie koszarowano nawet zwierząt na zimę. Można powiedzieć, że żyły one życiem dzikich zwierząt, których trochę pilnował człowiek i tyle. Dlatego tak trudno wskazać granicę między gospodarką łowiecką, a pasterską.

    Dziękuję za wszelkie uwagi. Obiecuję poprawę z przecinkami. Myślę, że teraz będę wrzucał kolejne części może mniej regularnie niż kiedyś, ale na większym luzie, więc myślę, że przełoży się to na staranność:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania