Poprzednie częściSichirtia - rozdział 1

Sichirtia - rozdział 33

Nie jakieś tam stado reniferów, ale pięćset tysięcy, siedemset, a kto wie, może nawet milion osobników. Stado ciągnęło się jak okiem sięgnąć i choć teren faktycznie opadał, pozwalając ogarnąć nieco większą grupę tych zwierząt, nigdzie nie było widać końca.

Jedynie jednostajny, szarobury las porośniętych miękkim scypułem poroży, poruszał się, falował i mienił jak jakaś dziwna rafa koralowa.

Było coś nierzeczywistego w tym widoku. Leona fascynował on, odkąd tylko pamiętał. Wrażenie robiły już na nim zdjęcia w książkach czytanych w liceum, a gdy na studiach po raz pierwszy zobaczył reniferowe stado, zakochał się po uszy. Tłumaczył sobie, że to musi być jakaś pamięć genetyczna, jakiś obraz odziedziczony po paleolitycznych przodkach, którzy na podobny widok doznawali wyrzutu endorfin.

Zwierzęta pasły się spokojnie, matki karmiły swoje młode, a dorosłe samce sprzeczały się, bodąc się wzajemnie koronami poroży. Większość z nich pasła się jakieś kilkadziesiąt metrów od nich, ale kilka niewielkich grupek stało bliżej.

— Dlaczego one się nas nie boją? — spytał Jacek.

Leon odwrócił się do niego i spojrzał uważnie.

— Skoro teraźniejsi Nieńcy są myśliwymi, to stado powinno chyba przed nami uciec.

— Masz rację — odparł etnolog. — Być może nastąpił już w jakimś stopniu proces udomowienia renów.

— Cholera! Nic nie widać!

Mężczyźni odwrócili się i dostrzegli Sylwię, która szła właśnie od strony sopek i ku rozczarowaniu Leona miała już na sobie jaguszkę i szal.

— Według zdjęć satelitarnych kopuły powinno już być widać chociaż na granicy widnokręgu, ale jest taka wilgotność, że w promieniu czterech kilometrów nic tylko renifery, a dalej perspektywa powietrzna jak mleko.

Słysząc o stadzie reniferów ciągnącym się na cztery kilometry, Leonowi przeszły ciarki po plecach.

— Co więc robimy? — spytał Kazimierz, który wszedł na górę zaraz za pozostałymi i zaczął zakładać na siebie malicę. Etnolog i drugi żołnierz poszli w jego ślady.

Sylwia nic nie odparła, tylko wyciągnęła z plecaka swój tablet i zaczęła przyglądać się fotografiom.

— Na zdjęciach satelitarnych czumy były tu, tu i tu. Jeżeli ich właściciele ruszyli się w ciągu ostatniej doby, to jest spore prawdopodobieństwo, że któryś z nich przeniósł się na północny wschód od nas. Pójdziemy brzegiem wysoczyzny, może kogoś tam spotkamy. Poza tym trzeba jakoś obejść, to. — Pokazała na gigantyczne stado.

Poszli szachownicą. Leon znowu obserwował sektor na wprost i na prawo. Uznał to za szansę zrehabilitowania się po tym, jak nie wypatrzył nienieckich grobów. Niestety, niewiele mógł teraz dojrzeć. Po prawo niemal tuż obok nich ciągnęła się plama szaro-beżowych zwierząt. Te czasem pasły się w oddaleniu, a czasem podchodziły niemal do samej skarpy, a nawet zsuwały się do rzeki, by się napić. Z reguły nie stanowiły jednak przeszkody.

Chociaż widok ludzi nie wywoływał wśród nich popłochu, to jednak gdy wędrowcy się do nich zbliżali, zwierzęta z reguły pierzchały na odległość kilkunastu metrów.

— Myślicie, że Nieńcy są w pobliżu? — spytał Kazik, gdy szli już dłuższą chwilę w milczeniu.

— Bez względu na to, czy je udomowili, czy nie — zaczął Leon. — Renifery są podstawą ich życia. Jakichś więc Nieńców powinniśmy tu spotkać.

— Czy oni mogą wziąć nas za złodziei? — spytała Sylwia.

— Jak to? — spytał zdziwiony Leon.

— Kręcimy się obok czyjegoś stada.

Etnolog zamyślił się przez chwilę.

— Dopóki nie staramy się złapać jakiegoś rena na arkan, powinno być raczej okej. — Wzruszył ramionami. — Myślę, że przy pierwszym kontakcie tyle rzeczy może pójść nie tak, że doprawdy nie ma sensu przejmować się posądzeniem o kradzież.

— No ale poczekaj! — podjął nagle Kazik. — Jeśli oni nie udomowili reniferów to chyba znaczy, że są one... ja wiem? Wspólne?

Leon odwrócił się do niego.

— Wybacz Kazik, ale swoją wiedzę o społeczeństwach tradycyjnych czerpiesz chyba z kultury masowej. — Uśmiechnął się. — Ulewa jest mą siostrą, strumień bratem i takie tam.

Sylwia parsknęła. Kazik jednak nie dawał za wygraną.

— No to jak to wygląda? — spytał, unosząc brwi. — Przecież, chyba żeby powstała idea własności to musi istnieć jakaś wytwórczość, a nade wszystko muszą istnieć towary, które są w ograniczonej ilości. Te renifery. — Pokazał na stado. — Dla miejscowych są pewnie nieograniczone, w tym znaczeniu, że miejscowa populacja ludzi nie jest w stanie ich przejeść przez kilka pokoleń. Skąd więc pomysł, że ktoś mógłby uznać to stado za swoje?

— Z pewnością nikt w tych czasach — odparł Leon szalenie zadowolony z tej nowej, jakże etnologicznej rozmowy — nie uznaje się za właściciela tych reniferów, w naszym rozumieniu tego słowa. Nie ma tu aktów własności, obrotu tuszą, udziałów w stadach i tak dalej. Według wszelkiego prawdopodobieństwa nie ma nawet własności indywidualnej. — Odchrząknął. — Ale własność jako taka istnieje. Własność kolektywna.

— No właśnie o tym mówiłem — odparł z dumą lekarz.

Leon zaśmiał się i pokręcił głową.

— Tylko że ty myślisz o własności kolektywnej w typie Marksa i Lenina. Że istnieje jakieś dobro wspólne, właściwe całej ludzkości i w związku z tym nikt nie może sobie rościć do niego praw. Tymczasem taka idea jest całkowicie obca kulturom tradycyjnym. Wizja radosnego dzikiego, który anielskim spokojem przyjmuje białych polujących na jego terytorium to wymysł hollywood. Człowiek w każdej epoce zdawał sobie sprawę z ograniczoności zasobów i zazdrośnie strzegł do nich dostępu.

Kazik zmarszczył czoło i pokazał na reny.

— Naprawdę myślisz, że miejscowi mają to stado za „ograniczony zasób”.

Leon karnie zlustrował swój sektor, po czym posłał Kazikowi kpiarskie spojrzenie.

— Tak — odparł, po czym dodał. — To zwierzaki. Mogą sobie pójść i już ich nie wytropisz. Może przyjść jakaś choroba i tak ogromne stado w jeden rok, może skurczyć się do kilkudziesięciu sztuk. Zbyt długie lato może sprawić, że zacznie brakować paszy lub zbyt dużo zacznie padać z powodu komarów i tak dalej, i tak dalej. Zapewniam cię, że miejscowi doskonale zdają sobie z tego sprawę. Dlatego obstawiam, że choć w tym świecie istnieje niemal wyłącznie własność kolektywna, to bez trudu znajdziemy grupę ludzi, która przypisuje sobie przywilej łowienia tych konkretnych reniferów, a obcym do nich wara.

— Naprawdę? — zdziwił się lekarz.

— Mój drogi — odparł etnolog, cały rozpromieniony przodowaniem w dyskusji. — Jeszcze w czasach niemal nam współczesnych istniały ludy, które będąc łowcami, od paleolitu dziedziczyły po przodkach prawa do konkretnych łowisk. Wodopoje, szlaki przemarszu zwierzyny, nie mówiąc o konkretnych miejscach stawiania jazów na rzekach, czy całych jezior przechodziło z pokolenia na pokolenie w ramach jednej konkretnej wspólnoty, czy rodu. Pomysł, że tu miałoby być inaczej, jest mało prawdopodobny.

To rzekłszy, wrócił do lustrowania swojego sektora. Kazik milczał przez chwilę i Leon uznał rozmowę za zakończoną, kiedy lekarz nagle odezwał się ponownie.

— No dobrze — powiedział. — A jak niby ci ludzie odróżniali te zwierzaki? Chyba nie stosowali piętn na dzikich reniferach.

— Na dzikich nie — odparł Leon. — Ale konia z rzędem temu, kto potrafi ustalić, kiedy nastąpiło przejście od gospodarki łowieckiej do hodowli. Ludzie żyli z reniferami. Łazili za nimi przez całe życie. Umieli rozróżniać konkretne sztuki. Jasne, że nie były to rozwiązania precyzyjne...

Zamilkł i stanął jak wryty. Nie dał znaku, więc oddział nie od razu dostrzegł jego reakcję. Kazik niemal na niego wlazł, a Sylwia poszła jeszcze trzy kroki, zanim zorientowała się, co się dzieje.

— Co jest? — spytała zdenerwowana.

Leon nie odpowiedział, a jedynie wyciągnął rękę przed siebie. Jakieś pięćdziesiąt metrów na prawo od nich, pośród skupisk pasących się renów stały dwie dziewczynki, w wieku, na oko, dziesięciu lat. Że nie byli to chłopcy, można było poznać od razu, gdyż miały na sobie jaguszki, takie same jak Sylwia.

Jedna z dziewczynek trzymała nad głową pęk wierzby karłowatej, druga zaś miała w ręku jakieś narzędzie (kopaczkę, czy motykę).

Wszyscy zamarli osłupiali. Dziewczynki również się nie poruszały.

Leona oblał zimny pot.

Stało się. Naprawdę spotkali Nieńców. W jednej chwili poczuł, jak wielki ciężar na nim spoczywa. Ciężar zainaugurowania pozytywnej relacji pozwalającej nie tylko na rozpoznanie sytuacji z Sichirtia, ale przede wszystkim przetrwanie w tym miejscu. W razie porażki konsekwencje są opłakane, bo mając Nieńców za wrogów, nie tylko nie wykonają misji, ale kto wie, może sami postradają życie.

A tu jeszcze musi go inaugurować z dziećmi.

Otworzył usta... i w tym momencie zdał sobie sprawę, że nie pamięta słowa po nieniecku.

Średnia ocena: 4.2  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • il cuore 3 tygodnie temu
    /Mężczyźni odwrócił się i dostrzegli Sylwię,/ – odwrócili
    /Niestety, nie wiele mógł teraz dojrzeć./ – niewiele
    /- Pokazał na stado - Dla miejscowych/ – kropka
    /nawet własności indywidualnej. - odchrząknął./ – kropka
    /Pomysł, że tu miałby być inaczej,/ – miałoby

    Dywizy w zdaniach wyglądają chujowo
    cul8r
  • Marcin Adamkiewicz 3 tygodnie temu
    Dzięki za uwagi. Zawsze jak ktoś inny popatrzy to prędzej wyłapie:) Lubię otrzymywać komentarze złożone tylko z wytykania błędów. Wtedy wiem, że są ludzie, dla których moje opowiadanie jest tylko zbiorem liter:)

    Ps. Jak już to chyba powinno być: nawet własności indywidualnej. - Odchrząknął. - Ale własność...
  • Vespera 3 tygodnie temu
    ok - pisze się albo OK, albo okej
    I jeszcze tam w co najmniej jednym momencie brakuje przecinka przy wołaczu.

    Rozważania o reniferach bardzo fajne. Dla mnie jest coś nienaturalnego w takiej ilości zwierząt w jednym miejscu i zastanawiam się, czy czasem nie zostaną ofiarami dla kosmitów...
    Pierwszy kontakt z lokalsami nawiązany, spoko. Ostatnie zdanie wyborne, śmiechłam.
  • Marcin Adamkiewicz 3 tygodnie temu
    Bardzo się cieszę, że Ci się podoba🥰 Ja sam tak mam, że ten las poroży uruchamia we mnie jakieś nie do końca dające się wyartykułować pozytywne skojarzenia. Uwielbiam takie zdjęcia, jak właśnie pięćdziesiąt czy sto reniferów nakłada się na siebie i powstaje taki abstrakcyjny obraz.

    Co do ofiar dla kosmitów to... milczę w trzynastu językach😶

    A co do ostatniego zdania, to po prostu nie mogłem się powstrzymać😁
  • rozwiazanie 3 tygodnie temu
    „las porośniętych miękkim scypułem poroży, poruszał się, falował i mienił jak jakaś dziwna rafa koralowa” – wstęp jest fascynujący, podobnie jak same renifery.5. Pozdrawiam.
  • Marcin Adamkiewicz 3 tygodnie temu
    Bardzo się cieszę że Ci się podoba🥰 Również pozdrawiam.
  • Tjeri 5 dni temu
    Chciałabym takie stado móc zobaczyć. Próbowałam sobie wyobrazić, ale takiego ogromu nie jestem w stanie. Ciekawa jestem, czy tak wielkie stada w tamtych stronach (i czasach) to była norma, czy też bohaterowie trafili wyjątkowo. Końcówka rozbrajająca :D. Fakt, że pierwszymi tubylcami na ich drodze okazały się dzieci może bardzo pomóc albo bardzo zaszkodzić :D.
    "Po prawo niemal tuż obok nich ciągnęła się plama szaro-beżowych zwierząt."
    Poprawnie będzie "na prawo", "po prawej" "z prawej". "Po prawo" jest bardzo bardzo złe :D.

    Fajna część :D.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania