Poprzednie częściSichirtia - rozdział 1

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Sichirtia - rozdział 27

— Wychodzimy — zakomunikowała Sylwia, gdy elektryczne cyferki wskazały dziewiątą pięćdziesiąt i zero sekund.

Leon posilony kebabem miał całkiem dobry nastrój, choć zjadł mniej niż połowę (resztę oddał Jackowi, który pochłonął ją w trzech kęsach) i wziął ledwie kilka łyków kawy. Już zaraz, gdy przynieśli posiłek, Sylwia ostrzegła go, żeby się nie objadał, bo w czasie skoku nieźle rzuca i może zwyczajnie puścić pawia. Zjadł więc tyle by poczuć się dobrze i teraz dokładnie tak się czuł.

Można powiedzieć, że miał wysokie morale. Doskonale wiedział, po co tam leci. Wiedział, że to jest ważne i że przyniesie korzyści nie tylko Krzyśkowi, ale może nawet całej ludzkości. Wiedział, że z taką ekipą z pewnością sobie poradzi.

To, że wszystko to wiedział, na niewiele się jednak zdało.

Gdy Sylwia otworzyła drzwi i gdy przestąpił próg, nogi się pod nim ugięły.

To, co zobaczył, właściwie nie powinno go przerazić, a jednak przeraziło.

Na wprost miał bowiem znaną już sobie platformę, na której stały cztery majestatyczne dzioby.

Jednak teraz, wdziane z powierzchni podłogi zdawały mu się być jakimiś wielkoludami, monstrami, jakimiś tolkienowskimi posągami Argonath, które patrzyły na niego surowym okiem, a grozą oblicza wzbraniały mu wejścia do zakazanego królestwa.

Wysokie na cztery piętra, umiejscowione były na wystającej z powierzchni gruntu kwadratowej platformie. Każdy z nich gruby na kilka metrów u podstawy stopniowo zwężał się ku górze w geometrycznych uskokach stelażu z dwuteowników.

Leon mógł teraz bliżej przyjrzeć się całej konstrukcji. Każdy z filarów był w gruncie rzeczy jedynie wspornikiem dla gigantycznej plątaniny elektronicznego sprzętu i kabli, które biegły w jego wnętrzu.

Konstrukcja niemal na całej powierzchni była ażurowa. Jedynie w połowie wysokości, od strony wnętrza platformy i po bokach, każdy z filarów wyłożony był w środkowej części czymś, co przypominało ni to wielkie obicia tapicerskie, ni to odbojnice. Zupełnie tak, jakby każdy z pochylających głowę gigantów ubrany był w czarny fartuch. Ciemna barwa tych wykładzin wyraźnie kontrastowała z bielą gigancich „głów”.

Końce filarów, które tak łatwo kojarzyły się z dziobami, były właściwie jakimś wyprowadzonym przed konstrukcję sprzętem. Ni to talerzami przesyłowymi telefonii komórkowej. Ni to lancami elektromagnetycznymi. Ni to emiterami podczerwieni do naprowadzania rakiet.

Wszystkie cztery posępnie pochylały się w stronę centrum kwadratowej platformy, jakby na coś czekały. Niczym arktyczni łowcy na krawędzi przerębla wyczekujący aż pojawi się zwierzyna.

To nieme, dziwaczne oczekiwanie, ta irracjonalna zaduma czterech filarów napawała teraz Leona strachem. Cóż takiego miało zaraz wyłonić się spod czasporzestrzennej tafli?

Niżej pod platformą z filarami roztaczał się przed nim gąszcz skrzyń, cewek, turbin, między którymi biegła prosta droga prowadząca do platformy. Zaczynały się one jednak kilkanaście metrów przednim.

Leon stał bowiem teraz na otwartej przestrzeni o powierzchni przeciętnej sali gimnastycznej, po której krzątało się kilkudziesięciu ludzi w kitlach lub niebieskich kombinezonach techników. Kolejny mały tłumek migał mu między pudłami elektronicznych sprzętów w dali.

Dopiero teraz Leon zrozumiał, że ma tak naprawdę przed sobą gigantyczne centrum dowodzenia, gdzie każdy wystający z ziemi element jest nie tylko jakimś istotnym podzespołem, ale też stanowiskiem osoby lub nawet kilku, odpowiedzialnych za jeden drobny aspekt działania maszyny. Cały ten tłum ludzi musiał być obecny i przytomny, by w ogóle można było uruchomić urządzenie.

Czasoprzestrzenny żaglowiec, który potrzebuje tysiąca marynarzy, by brasować kwantowe reje i ciągnąć nadświetlne fały.

Spojrzał w górę. Tak jak przypuszczał, nad sobą miał dyspozytornię. Pięć galerii obiegało wokół całą Halę Odlotów rozświetloną u góry gigantycznymi halogenami. Leon aż zaniemówił z wrażenia.

— Panie doktorze, proszę tutaj! — usłyszał znajomy głos.

Faktycznie, nieco się zagapił, bo żołnierze poszli dalej w stronę grupki ludzi. Wśród nich rozpoznał Mirka i swojego znajomego lekarza. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że w hali rozlega się głuche buczenie i z tego powodu od razu nie usłyszał nawoływania.

W przedsionku nie było go słychać. Pewnie temu służyły supernowoczesne drzwi.

— Dokąd lecisz? — spytał Mirek, podchodząc do niego, gdy tylko etnolog się zbliżył. Zauważył przy tym, że każdy członek oddziału również jest o coś pytany, przez innego żołnierza.

— W tundrę — odparł Leon nieco zbity z pantałyku.

— W jakie czasy?

— Do tysiąc czterysta ósmego. Czemu służą te pytania?

— Sprawdzamy, czy nie przeżywasz zbyt silnego stresu. Lepiej, żeby skoczek dostał załamania nerwowego teraz, niż jak już ostatecznie odpalimy maszynę.

Leon przełknął ślinę, czując, że słowa wojskowego faktycznie mogą się ziścić.

— Jaka jest twoja misja?

— Sprowadzić do domu Krzysztofa Faca. W tym celu muszę przeprowadzić wywiad wśród Nieńców i dowiedzieć się jak najwięcej o jego porywaczach i miejscu przetrzymywania.

— Doskonale. Widzę, że masz nerwy ze stali. — Uśmiechnął się Mirek, klepiąc go w ramię. — O i za to dostaniesz niewielką nagrodę.

To rzekłszy, wsadził mu do ręki niewielki przedmiot. Leon miał na sobie rękawicę z jednym palcem, więc nie od razu zrozumiał, co to jest. Otworzył dłoń i zobaczył srebrną zapalniczkę zippo.

— Co to jest? — spytał ogłupiały.

— Nie gap się na to, tylko schowaj i to tak, żeby nie było widać.

— Co? Jak? — Leon stał zbity stropu, trzymając przedmiot przed sobą.

Mirek delikatnie zamknął jego dłoń i zbliżył się, opuszczając jego rękę.

— To nasza tradycja — szepnął. — Skoczek zawsze dostaje niewielki przedmiot z dwudziestego pierwszego wieku, żeby pamiętał, skąd jest. Nie mając kontaktu z niczym z naszych czasów, po tamtej stronie można dostać świra. To wbrew regulaminowi, więc nie gap się na to, tylko schowaj czym prędzej.

— Gdzie? — spytał zdezorientowany skoczek.

Skoro ma się nie afiszować, to nie ściągnie przecież plecaka. Powinien schować to do sakiewki, ale na rękach miał rękawice, więc nie byłby w stanie jej rozsunąć.

Niewiele myśląc, wsunął sobie rękę w kaptur i wrzucił zapalniczkę za kołnierz uniformu. Odetchnął z ulgą, gdy zapalniczka zsunęła się delikatnie i zatrzymała na wysokości klatki piersiowej zatrzymana przez ultraciasno przylegającą, nowoczesną tkaninę.

— No — powiedział Mirek z ulgą. — Kiedy wracasz?

— Za trzy dni.

— Bardzo dobrze.

Teraz miejsce Mirka zajął lekarz. Zmierzył jeszcze Leonowi temperaturę termometrem na podczerwień, spytał jak się czuję i elektronicznie zbadał puls, przykładając jakieś urządzenie do rozcięcia w rękawicy. Na koniec dał mu jakiś środek na komary, zapewniając, że jeśli nie będzie się mył, to powinien starczyć na trzy dni. Leon wtarł go sobie dokładnie w twarz i dłonie. Gdy skończył, głos zabrał Mirek. Wyraźnie był tu najstarszy stopniem.

— Startujecie za osiem minut! — krzyknął. — Na miejscu jest dziesiąta wieczorem. Pogoda dobra, co sprzyja ukryciu przetkalności. Od chwili lądowania będziecie śledzeni przez trzy mikrosatelity, które wczoraj umieściliśmy w przestrzeni. Mamy nadzieję, że kosmici ich nie zestrzelili. Gdyby tak się stało, jutro wypuścimy kolejne i was zlokalizujemy. Będziemy otwierać przetkalność codziennie o dwunastej w południe waszego czasu lokalnego, czyli pierwszy bezpośredni kontakt nastąpi za czternaście godzin. Czy wszystko jest jasne?!

— Tak! — zapewnili skoczkowie.

— Lećcie szczęśliwie i niech Bóg ma was w swojej opiece!

Na te słowa Mirek i jego kompani założyli berety i zasalutowali. Gromowcy oddali salut. Nieco speszony Leon poszedł w ich ślady, usiłując powtórzyć gest Mirka.

— Doktorze Krokowski. — Dowódca zwrócił się do Leona. — Po drodze na platformę podporucznik Biesaga udzieli panu instruktażu lotu. Odmaszerować.

Cały oddział ruszył gęsiego aleją między lasem elektronicznego sprzętu, którą Leon widział wcześniej. Technicy i naukowcy, których mijali, kłaniali się im, uchylali kasków lub pokazywali, że trzymają kciuki.

— Mechanika skoku jest banalnie prosta — podporucznik Biesaga zaczął instruktaż bez żadnych wstępów — ale trzeba pamiętać o kilku zasadach. Przetkalność to kula umasowionej energii o promieniu pięciu metrów. Posiada ona spin, co oznacza, że zasysa materię do swojego wnętrza lub też ją z siebie wyrzuca. Gdy zasysa, mówimy o spinie ujemnym, a gdy wyrzuca dodatnim. Przetkalność, która za chwilę się otworzy, ma spin ujemny, czyli będzie zasysać wszystko wokół. Siła tego ciągu jest wystarczająca, by porwać człowieka z odległości trzech metrów od granicy protuberancji. Teoretycznie mógłby więc pan się nie ruszać i po prostu dać się wciągnąć, ale dla zmniejszenia przykrych doznań dużo lepiej jest w nią wbiec. Dlatego za chwilę staniecie gęsiego w określonym miejscu i gdy przetkalność się otworzy, na dany znak po kolei będziecie w nią wbiegać. Czy to jest zrozumiałe?

— Tak.

— Czy ma pan jakieś pytania?

Leon spojrzał na rosnące przed nim dzioby.

— Czemu służą te czarne odbojnice na filarach?

— To amortyzatory — odparł Biesaga. — Gdy będziecie wracać, przetkalność będzie miała spin dodatni, podobnie jak ta, przez którą wylecicie w tundrze, a więc, zamiast wciągać was, wyrzuci was ze znaczną siłą. Platforma jest dość duża, by swobodnie na niej wylądować. Na tę okoliczność wykładamy ją zresztą dodatkowo amortyzującymi matami. Filary jednak mogą zrobić krzywdę, więc są specjalnie zabezpieczone.

— Po to uczyłem się upadać.

— Dokładnie tak.

Leonowi nie przypadło do gustu to wyjaśnienie, ale dołożył wszelkich starań, by nie myśleć o byciu rzucanym o filar.

Tak rozmawiając, doszli do platformy i wspięli się na nią po szerokich, metalowych schodach. Na miejscu Leon zauważył, że cała jej powierzchnia otaczająca wewnętrzny otwór, wyłożona jest piankowymi płytkami, jak place zabaw przy Maku.

Ciekawie przyjrzał się wielkiej dziurze pośrodku. Miała ona średnicę kilku metrów i urywała się pionową ścianą. Dna nie było widać, jedynie pośrodku ponad krawędź otworu wynosiła się jakby metalowa góra. Okrągła wyniosłość wypiętrzała się uskokami niczym schodkowa piramida, na samym szczycie dźwigając, jakby szeroki metalowy walec. Zastosowania tego przyrządu Leon nawet nie był w stanie sobie wyobrazić.

— Dobrze — odezwał się Biesaga, gdy doszli do żółtej linii zaznaczonej na piankowych płytkach. — Ustawicie się teraz szeregiem. Pierwsza będzie skakać pani major. Następnie doktor. Kapitan i lekarz.

Członkowie oddziału ustawili się gęsiego.

— Zdjąć plecaki — zakomenderował Biesaga.

Zdumiony Leon ściągnął swój plecak, oglądając się na Jacka.

— Z plecakiem na grzbiecie nie zrobisz przewrotu — wyjaśnił mu gromowiec. — Jak wyrzuci cię po tamtej stronie, wypuść plecak i spadaj swobodnie.

To rzekłszy, przytulił do siebie bagaż, jakby chciał go ochronić. Leon złapał swój plecach w identyczny sposób.

— Skaczecie, dopiero gdy zapali się zielone światło — powiedział Biesaga, pokazując mały sygnalizator świetlny, stojący samotnie pośród płaszczyzny platformy. Obecnie paliło się na nim światło czerwone. — Dotyczy to zwłaszcza pana panie doktorze. Biegnie pan, dopiero gdy major Sylwia zniknie panu z oczu. Zrozumiano?

— Tak — zapewnił Leon, ściskając plecak, jakby ten miał go ochronić.

Biesaga spojrzał na zegarek.

— Zostały trzy minuty. Zostawiam was. Życzyłbym wam szerokiej drogi, ale przecież tam dokąd lecicie, nie ma dróg. — Puścił im oko, ale nikt widać nie był w nastroju do żartów. — Wracajcie szczęśliwie — dokończył już poważnie. — Do zobaczenia za trzy dni.

Po tych słowach podporucznik się oddalił. Czwórka skoczków została sama na platformie w obliczu gigantycznej instalacji.

Leon czuł, jak pocą mu się ręce. Kurczowo ściskał przed sobą plecak, jakby ten miał go ochronić przed zagrożeniem.

Nerwowo omiatał wzrokiem ponure dzioby, raz po raz spoglądając przez ramię Sylwii, na metalowy walec pośrodku otworu. Nic się jednak nie działo. Słychać było tylko buczenie maszynerii, które w pewnym momencie zaczęło narastać. Już po chwili huk stał się ogłuszający.

— No to zaraz się zacznie. — Usłyszał za plecami wesoły komentarz Jacka.

Jemu jednak nie było do śmiechu. W panice zaczął omiatać wzrokiem dzioby, spodziewając się, że zaraz wystrzelą z nich jakieś lasery albo buchnie ogień. Ku jego irytacji nic takiego jednak się nie działo.

Huk był ogłuszający. Nagle górne światło przygasło. W hali paliły się tylko niewielkie lampy oświetlające stanowiska poszczególnych członków obsługi, nadając jej wygląd małego miasta.

Leon poczuł, że łapią go dreszcze.

W narastającym przerażeniu omiatał wzrokiem dzioby i dlatego nie od razu to zauważył.

Dostrzegł to, dopiero gdy zaczęło świecić.

Z końców filarów ani z okrągłej piramidy nie wystrzelił żaden promień, nie było laserów, ani rozedrganego powietrza.

Przetkalność narodziła się niepostrzeżenie w połowie drogi pomiędzy nimi.

Gdy Leon ją dostrzegł znieruchomiał jak mysz spetryfikowana wzrokiem węża. Zupełnie nie mógł oderwać od niej wzroku.

Co to było?

Kazimierz miał rację, twierdząc że zwykły człowiek nie był w stanie tego opisać.

Jakieś dziesięć metrów przednim... Rodziła się? Pęczniała? Rosła? Kula.

Kula czego?

Jak można było to opisać?

Na początku wydała mu się jakimś obłokiem, chmurą gazu, dymem. Ale dym ten jakby był czymś stałym, prawdziwym namacalnym. Bardziej był to jakiś płyn, zupełnie jak jakiś żel w lampie lub brokatowa piłka gniotka.

Jednak płyn ten nie spadał, nie wylewał się z tej czasoprzestrzennej dziury, ale jakby kłębił w niej, tańczył, zasysany co róż do środka, jakby za wszelką cenę chciał zakryć jakiś niestosownie odkryty otwór.

Ten dziwaczny kształt rósł z każdą chwilą, jaśniejąc i zmieniając paletę swoich barw. Od szaro—metalicznego z pojedynczymi błyskami w środku, stawał się wściekle kobaltowy i błękitny, a w środku rozbłyskał coraz to intensywniejszym żółtawym światłem.

W miarę jak przetkalność rosła jej ruch się porządkował i z bezładnego kłębowiska stała się jakby wielką kulą. Ta kula jakby wirowała w prawą stronę, co nadawało jej wygląd słońca albo planety, zwłaszcza że strzelające coraz dalej protuberancje mogły kojarzyć się z pierścieniami Saturna.

Nie był to jednak ruch wirowy lub może nie tylko obrót wokół własnej osi składał się na ten ruch.

Magiczna kula wypuszczała z siebie świetliste smugi iskier i zaraz jakby zasysała je do środka, jak gdyby jej poszczególne obszary wirowały osobno, mimo że pozornie razem stanowiły jeden zwarty obiekt.

Kula rosła aż osiągnęła rozmiar jakichś pięciu metrów, górując nad głowami skoczków.

Leon przyglądał się temu z narastającym niepokojem, czując, jak uginają się pod nim nogi. W zaciemnionym pomieszczeniu, świecąc nieziemskim blaskiem, wydawała mu się jakimś potworem z innej planety, który przyszedł by go pożreć.

Nagle powietrze rozdarł ogłuszający dźwięk dzwonka i światło na sygnalizatorze z czerwonego zmieniło się na zielone.

— Jedziemy chłopcy! — krzyknęła Sylwia. — Naprzód!

I pognała przed siebie wprost w jądro rozedrganego blasku.

Nim jednak zrobiła pięć kroków, podskoczyła do góry i w jednej chwili jej sylwetka wyciągnęła się jak statek wchodzący w nadprzestrzeń w filmie science-fiction i znikła. Zupełnie jakby przetkalność złapała ją jedną ze swoich protuberancji i wsadziła sobie do paszczy.

Leon wrzasnął przerażony i cofnął się o krok.

— Teraz ty Krokowski! — usłyszał za plecami krzyk Jacka. — Naprzód! Rozbiegnij się i skacz!

— Nie! Nie! Nie skoczę! — krzyknął Leon, tuląc do siebie plecak niczym dziecko.

— Rusz dupę Krokowski, bo jak ci kopa zasadzę, to wylądujesz w paleolicie w zadku mamuta!

Jacek wrzasnął to z taką mocą, że ogłupiały z przestrachu Leon wydał z siebie krzyk przerażenia i wrzeszcząc jak wariat, pognał przed siebie na spotkanie kuli światła.

Co było dalej?

Nic.

A może jednak coś?

Wszystko stało się tak szybko, że Leon zupełnie nie miał czasu, zarejestrować co się dzieje.

Gdy podbiegł do zjawiska, poczuł nagłe szarpnięcie, jak wtedy, gdy samochodem mijamy wzniesienie z dużą prędkością. Ma się wtedy poczucie, że coś ciągnie nasze brzuchy w dół.

Leon poczuł teraz coś podobnego.

Tyle że na twarzy.

To nie bolało. Może w innych okolicznościach mogło być nawet przyjemne, ale świadomość, że twoja głowa, nagle staje się długa na metr, nie najeży jednak do najbardziej komfortowych.

W ułamku sekundy uczucie to przeniosło się na resztę ciała, a obraz przetkalności rozciągnął się i zmienił w świetlisty tunel, który na mgnienie oka zastąpiło jednolite mleczne światło, po czym tunel znowu się pojawił, blask osłabł, proporcje wszechświata ponownie wróciły do normalności i Leon dostrzegł przed sobą połać suchej, żółtej trawy i wielką kałużę.

Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że leci, a właściwie upada na ten skrawek trawy. Zaraz przypomniał sobie szkolenie. Plecaka nie miał już w dłoniach, więc gdy grunt zbliżył się do niego, upadł na nogi, przekoziołkował i z pluskiem chlapnął w kałużę.

Nierówność terenu, grube futro i woda sprawiły, że nie był w stanie podźwignąć się na nogi jak na szkoleniu, więc padł jak długi na plecy.

Mimo że od pasa w dół leżał w wodzie, nie poderwał się i nie wyszedł z kałuży.

To, co dostrzegł nad sobą, tak go bowiem oszołomiło, że znieruchomiał obojętny na wszelkie bodźce.

Nad sobą miał...

Niebo.

Przed chwilą był kilka pięter pod ziemią. Panował półmrok. Oddychał powietrzem z wentylacji. A teraz miał nad sobą niebo!

Wprawdzie nieco ołowiane i wcale nie tak piękne, jak zapowiadał Mirek, ale niebo.

Boże! Co się stało?!

Naprawdę przeskoczył w czasie. To nie był żart Jurka. To nie był kawał ani ukryta kamera! Naprawdę przeniósł się w czasie.

Poderwał się do siadu.

— Ja pierdolę.

Przed nim, jak okiem sięgnąć rozciągała się równina. Teren rósł wprawdzie w jedną stronę, ale nie szło tego określić inaczej. Był w tundrze.

Zaczął gramolić się na nogi i spojrzał za plecy.

Kilka metrów przed nim, zawieszona nad trawą kłębiła się przetkalność identyczna, jak ta, w którą wskoczył, tylko wyrzucająca protuberancje jakby w drugą stronę.

Właśnie wyskoczył z niej Kazik, rzucając plecak i robiąc piękny przewrót, po którym zaraz wstał. Jego jednak rzuciło w dół terenu i pewnie przez to łatwiej było mu się podnieść.

Sylwia właśnie zakładała plecak, a Jacek wstawał z ziemi.

Za nimi i za przetkalnością, w okowach piaszczystych łach, majestatycznie wił się Jarudiej. Wokół nie było nikogo więcej.

— Meldować! — usłyszał w słuchawkach głos Sylwii.

— Strug w porządku!

— Mądrzyk w porządku!

— Krokowski... — powiedział Leon, wstając i macając się dokładnie. — Chyba w porządku.

Po czym zdał sobie sprawę, że nie nacisnął mikrofonu, więc powtórzył to samo, tylko pewniej, po dotknięciu szyi.

— Kłus w porządku — poinformowała Sylwia. — Podejdźcie bliżej.

Leon odszukał swój plecak i kompletnie oszołomiony podszedł do dowódcy. Przetkalność tymczasem zaczęła słabnąć i z rozświetlonej formy ponownie stała się szarym obłokiem.

— Udało się — powiedział oszołomiony Leon, jak ogłupiały patrząc wokoło. — To naprawdę jest tundra.

— A my naprawdę nie jesteśmy już w Polsce — zapewnił go Jacek.

— Ani w dwudziestym pierwszym wieku — zawtórował mu Kazik.

Na te słowa Leona zmroziło. Spojrzał na niknący obraz przetkalności i nagle zapragnął wrócić do domu. Nawet niekoniecznie do domu na Pradze. Instytut Badań nad Wietrzeniem Gleby wydał mu się nagle bardzo przytulnym miejscem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Vespera 4 miesiące temu
    Ładna ta rozmowa z Mirkiem i motyw z zapalniczką - lubię takie klimaty jak ludzie się o siebie troszczą. Opis przejścia plastyczny i łatwo wizualizuje się przed oczami. Przyjemny rozdział.
  • Marcin Adamkiewicz 4 miesiące temu
    Bardzo dziękuję. Cieszę się, że Ci się podobało:)
  • Tjeri 4 miesiące temu
    Podobało mi się porównanie z szybkim pokonywaniem wzniesienia — łatwo przywołać to charakterystyczne uczucie. I w ogóle cały motyw przejścia mi się podobał. Miła była także dawka technobabble :). Ogólnie całość git (tylko literówki gdzieniegdzie ).
  • Marcin Adamkiewicz 4 miesiące temu
    Tjeri: Literówki poprawię jak tylko będę miał czas, a co do reszty to miód na moje ocz, uszy, serduszko, duszę i pierwiastek anielski, który ma w sobie każdy z nas🥰

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania