Poprzednie częściSichirtia - rozdział 1

Sichirtia - rozdział 29

Sylwia zatrzymała się, unosząc w górę pięść.

— Jakie zwierze? — spytała, odwracając się.

— Nie wiem, ale coś ewidentnie podąża naszym śladem.

Cała czwórka stanęła, gapiąc się w przestrzeń za nimi. Poza trawą i niewielką kępką brzozy karłowatej nic tam jednak nie było. Wśród tych niewielkich krzaczków mógłby skryć się co najwyżej wąż, tylko że węże nie występują w tym klimacie.

— Jesteś pewien? — spytała major.

— Tak. Słyszę szelest trawy i tupanie łap już od dłuższego czasu.

Nagle z kępki trawy oddalonej o może dziesięć kroków, wyłonił się mały kudłaty łepek, a następnie drugi i jeszcze jeden.

— To młode pieśce — powiedział Leon, a cały oddział wybuchnął śmiechem.

— Uważaj Kazik — ostrzegła poważnie Sylwia. — Jeśli zaatakują, strzelaj żeby zabić.

— Ha—ha. — żachnął się lekarz. — Nie byłoby wam do śmiechu jakby miały wściekliznę.

— Idziemy — zakomenderowała major, z trudem kryjąc wesołość. — Wściekłe czy nie, lepiej nie drażnić ich matki.

Ruszyli. Właśnie zaczęły przed nimi wyrastać sopki, czyli niewielkie, kilkumetrowe wzniesienia. Sylwia poprowadziła ich na szczyt pierwszego z nich, licząc że może stamtąd uda się coś wypatrzyć.

— Mam pytanie — zagaił Leon.

— Tak? — Sylwia odwróciła się w jego stronę.

— Często trenujecie na terytorium państw spoza Traktatu Północnoatlantyckiego?

Pani major uśmiechnęła się zagadkowo.

— Wierz mi, że gdybyś wiedział jakie rzeczy robi polska tajna służba, tobyś nie spał po nocach.

— To byłaby miła odmiana — westchnął Leon. — Bo, póki co, śnią mi się koszmary.

— Zapewniam, że po dzisiejszych wrażeniach będziesz spał jak zabity. — Posłała u uspokajający uśmiech.

— Pod warunkiem, że nie obudzę się z zimna — westchnął Leon. — Warunki w czumie nawet latem są spartańskie. O ile oczywiście znajdziemy czum.

Sylwia parsknęła śmiechem.

— Co cię tak bawi?

Major zmierzyła go wzrokiem i spytała.

— Jest ci zimno?

— Nie.

— Wylądowałeś w kałuży. Czujesz, że jesteś mokry?

Leon zastanowił się przez chwilę i przyjrzał swoim, faktycznie przemoczonym piema.

— Nie. — odpowiedział zdumiony, zgodnie z prawdą i posłał Sylwii pytające spojrzenie.

— Pentakezyt.

— Co?

— Pentakezyt — odpowiedział mu głos Jacka za plecami. — Z niego zrobione są nasze uniformy. Jest elastyczny, wodoszczelny, świetnie odprowadza pot, od wewnątrz doskonale izoluje termicznie, a z zewnątrz potrafi odprowadzić ciepło nawet do kilku tysięcy kelwinów. Do tego ma cechy cieczy nieniutonowskiej i przy silnym uderzeniu twardnieje jak stal.

Leon aż odwrócił się do kapitana, upewniając się że ten nie żartuje.

Nie żartował.

— I ja naprawdę mam teraz na sobie coś takiego? — spytał.

— No wiesz — odparł Jacek, robiąc senną minę. — Wprawdzie bym ci to odradzał, ale zawsze możesz się postrzelić i sprawdzić.

— Dziękuję bardzo — odparł Leon, wracając do lustrowania swojego sektora. — Wierzę na słowo... Albo raczej nie wierzę. — dodał po chwili milczenia. — Czyli co? Ta cienka, elastyczna tkanina jest jednocześnie wielgachną kamizelką kuloodporną, śpiworem, pianką nurka i fartuchem hutnika?

— Mniej więcej — parsknęła śmiechem Sylwia.

— Aleś to podsumował — przyznał Kazik. — Producent powinien cię zatrudnić w dziale marketingu.

— Dokładnie — zawtórował mu Jacek. — Zapomnij o pracy na uniwerku. Jak tylko wrócimy, jedziesz do Łodzi.

— Jak do Łodzi? — zaoponował Kazik. — Przecież oni to produkują w Warszawie.

— Tak, ale siedziba główna jest w Łodzi. Chłopaki z tamtej polibudy to wymyślili.

— Ale przecież się przenieśli.

— Tylko produkcję. Siedzibę główną mają w Łodzi.

— Ciekawe. Że też im się opłaca.

— Co chcesz? Z Łodzi pochodzi Atlas i Wólczanka.

— Chłopaki... — powiedział Leon, patrząc na niebo przed sobą. — A czy ten cudowny pentakezyt chroni przed ukąszeniami komarów?

Odwrócił się do nich i kiwnął w stronę nieboskłonu. Nieco po prawo, wysoko na tle szarych chmur kłębiła się czarniawa plama. Dziwaczny, owalny kształt zdawał się to ścieśniać, to znów rozciągać, jakby targany wewnętrznymi spazmami.

— Jasna cholera — jęknął Jacek.

— Co to jest? — spytał Kazik. — Komary czy atak obcych?

Komarza tucza jakby usłyszała jego słowa, bo nagle przestała się kłębić i pędem pognała w ich stronę. W jednej chwili zrobiło się ciemniej. Jakby niebo przesłonił popiół wulkaniczny.

Powietrze rozdarło przeraźliwie głośne, jednostajne buczenie, jakby ktoś odpalił nagle przemysłową frezarkę.

Wbrew obawom Leona specyfik lekarza okazał się skuteczny. Krwiożercze bestie wprawdzie nie kąsały, ale za to ze zdwojoną siłą próbowały dostać się do nieosłoniętych części ciała. Wlatywały do nosa i ust, wpadały do oczu. Nie dało się dotknąć twarzy, żeby jakiegoś nie rozmaślić.

— Nieńcy mają na to jakiś sposób?! — krzyknęła Sylwia, starając się zagłuszyć buczenie.

— Tylko dym ogniska w czumie! — odkrzyknął jej Leon. — A komandosi, jak sobie z tym radzą?

Sylwia łypnęła na niego, ale właśnie wtedy jedna z bestii wpadła jej do oka, więc ściągnęła rękawicę i próbowała sobie wydłubać owada.

— Smarujemy się błotem!

— Tu to raczej nie przejdzie!

— Widziałam, sam piach. Żadnej próchnicy! Dobra! Idziemy! Może z kolejnego wzniesienia będzie coś widać.

Weszli na kolejną sopkę, ale i z tej nic nie dostrzegli. Podobnie jak z następnej i jeszcze jednej. Po jakimś czasie teren zaczął się wypłaszczać, a miejsce trawy zajęła wierzba karłowata. Niewielkie krzaki, sięgające do piersi dorosłemu mężczyźnie, były jednak na tyle trudną przeszkodą, że postanowili je ominąć. Za jednym wielgachnym placem krzaków, przypominającym zaniedbany ogród pojawił się jednak inny i tak musieli krążyć między nimi bez przerwy atakowani przez wściekły rój.

Nie to było jednak najgorsze. Dalej teren znacznie się obniżył i pojawiło się przed nimi niewielkie jezioro. To ominęli bez problemu, ale potem pojawiło się następne i następne, aż w końcu trafili na cały archipelag małych zbiorników od naprawdę niewielkich, przypominających oczka wodne, do prawdziwych jezior szerokich na kilkadziesiąt metrów.

Droga pomiędzy nimi przypominała labirynt. Wijące się groble rozgałęziały się w przeróżnych kierunkach, z których wiele kończyło się w bagnie. Wracali się dwukrotnie, zanim Sylwia uznała, że dosyć tych ciuciubabek i rozkazała Jackowi wyciągnąć swój sprzęt i ustalić ich dokładną pozycję. Było to zadanie dosyć karkołomne w środku roju włażących w każdą szczelinę komarów, ale Jackowi udało się rozłożyć talerz (rozwinął się jak wachlarz z pojedynczego fragmentu w kształcie rąbu, co na Leonie zrobiło duże wrażenie) i uruchomić cały komunikator.

Gdy przyszła odpowiedź z satelity, wszyscy odetchnęli z ulgą.

Znając koordynaty, Sylwia szybko zlokalizowała ich na zdjęciach satelitarnych, które wyświetliła na wojskowym komunikatorze, przypominającym niewielki tablet na sterydach i droga stanęła otworem.

Za archipelagiem jezior znowu rozciągało się morze trawy, jakby jakiś szalony poddany Jego Królewskiej Mości postanowił zmienić świat w jeden wielki angielski trawnik. Tylko czasem w tym morzu zieleni zalegały placki śniegu nierozmarzłe widocznie po zimie. Leon doradzał je omijać. Zdarza się bowiem, twierdził, że pod takim płaszczem śniegu jest po prostu bajoro i wchodząc na niego, można się nieźle skąpać.

— Dostrzegliście jakieś ślady na ziemi?! — rzuciła w tył Sylwia, spoglądając na kompas.

— Nic! Nic! — odkrzyknęli chłopaki.

— A ty Leon?! Widzisz coś?

— Posłusznie melduje, że nic nie widzę! — krzyknął i zaczął kasłać, bo jeden z komarów wpadł mu do ust. — Albo raczej widzę tylko te bydlaki.

— Za godzinę powinniśmy być w połowie drogi do kopuł! — odkrzyknęła Sylwia. — Jeśli do tego czasu nic nie znajdziemy, to każę rozbić namiot i chwilę odpoczniemy.

— W namiocie nie będzie dużo lepiej! — Pokręcił głową Leon. — Przerabiałem to! Sukinsyny walą w tropik, jakby deszcz zacinał!

Sylwia nic na to nie odpowiedziała. Szli bez przerwy w wyznaczonym kierunku, kiedy nagle wyrosła przed nimi dolina niewielkiej rzeczki. Była wąska, miała może pięć metrów szerokości, ale pas namokniętego piachu, który flankował ją z obu stron, do kupy miał piętnaście.

— To nie jest żadna z tych dwóch rzek, przez które mieliśmy się przeprawiać — powiedziała Sylwia, przyglądając się zdjęciom satelitarnym. — To musi być ta malutka, prawdopodobnie sezonowa rzeka, ledwie widoczna na fotografii.

Chciał nie chciał, zaczęli przeprawiać się przez strumień, co jednak nie było takie proste. Rozmiękczony grunt przypominał grząskie piaski, w których nogi zapadały im się do połowy łydki. Na dnie rzeki nie było lepiej, co w połączeniu z płynącym nurtem sprawiało, że ledwie łapali równowage. Brodząc po pierś w lodowatej wodzie, Leon wznosił modły dziękczynne do wynalazców pentakezytu, jednocześnie walcząc z pokusą dania nura w nurt, co chociaż na chwilę uwolniłoby go od permanentnego bzyczenia.

Po dłuższej chwili wreszcie udało się im jakoś wygramolić na przeciwległy brzeg rzeki. Komary nie odstępowały ich na kok i Leon powoli zaczął zdawać sobie sprawę, że jakimś cudem ma pogryzioną szyję i kark. Wprawdzie te części posmarował raczej pobieżnie, ale przecież dokładnie okrywał je futrzany kaptur. Jak komary znalazły tam drogę, nie miał bladego pojęcia, niemniej czuł w tych miejscach narastające pieczenie.

Bzyczenie było nie do zniesienia. Nie tylko męczyło, ale wręcz doprowadzało do szewskiej pasji. Zupełnie jakby ktoś przez godzinę pracował pilarką tuż przy twoim uchu. Sylwia i chłopaki trzymali się nieźle, ale Leon czuł, jak bardzo męczy go ten okropny dźwięk. Usiłował wprawdzie robić minę starego wyjadacza, ale w głębi duszy musiał przyznać, że odwykł od syberyjskich warunków i chyba z wiekiem coraz trudniej mu je znosić.

Właśnie wtedy, kiedy etnolog człapał noga za nogą oszołomiony jednostajnym dźwiękiem, usłyszał słowa Jacka.

— Kontakt na prawo. Godzina pierwsza. Jakieś budynki.

Leon ocknął się, spojrzał w tę stronę i spłonął ze wstydu. Faktycznie zza horyzontu wyłonił się kanciaste obiekty. Pechowo były one w jego sektorze obserwacji.

Szybko jednak zapomniał o poczuciu winy, bo widok przyprawił go o żywsze bicie serca.

Podszedł kilka kroków w ich stronę, choć na uniesioną pięść Sylwi reszta oddziału znowu się zatrzymała i stanął jak wryty.

— Co to takiego? — spytała dowódca, wyciągając lornetkę z plecaka.

Leon stał przez chwilę nieruchomy, po czym odwrócił się do nich, a twarz miał tak zmienioną, że aż żołnierze spojrzeli po sobie.

— Co to jest? — raz jeszcze spytała Sylwia, wyciągając w jego stronę lornetkę. — Chcesz spojrzeć?

— To groby — odpowiedział Leon, oddychając tak ciężko jakby właśnie zobaczył ducha. — Groby Nieńców.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • Tjeri 4 miesiące temu
    Tak, Tundra zdecydowanie nie dla mnie. Utwierdziły mnie w tym wrażeniu komary. Przeżyłam plagę meszek na ukraińskiej Czarnohorze i to był horror. Komary ze swoim bzyczeniem są zapewne dużo gorsze. Ciekawe czy znalezione groby były "zwykłym" miejscem pochówku, czy przepowiedzą coś fabularnie...
    Ciekawie.

    Popraw kfiotka: "Bo, puki co, śnią mi się koszmary."'— póki
    "krążyć między nimi bezprzerwy" — no właśnie lepiej z przerwą :)).
    Literówek nie wypisuję, ale są :).
  • Marcin Adamkiewicz 3 miesiące temu
    Tjeri: Skoro zdecydowałaś, że nie lecisz, to powiem Ci z czystym sumieniem... meszki też tam są, ale nie chciało mi się na nie rozdrabniać. Już same komary wywołują nerwicę u czytających😁
    Co do grobów, to się okaże, a za uwagi dziękuję😊
  • Vespera 3 miesiące temu
    Tupanie lisów polarnych usłyszeć to trzeba mieć słuch jak nietoperz.
    Wspomniane "puki" do poprawy.
    "to byś nie spał po nocach" - niestety tobyś łącznie. Wygląda paskudnie, ale tak się pisze.
    Pentakezyt - jaki pentakezyt, ukradli tajemnicę amarskich polimerów z mojego opka :D Chociaż te moje nie są kuloodporne - musieli dołożyć coś od siebie.
    Komarza tucza - czymże ta tucza jest? Bo szukam po necie i nie widzę, więc możliwe, że literówką.
    A komandosi, jak sobie z tym radzą? - a ten przecinek to tutaj zdaje mi się niepotrzebny.
    — Smarujemy się błotem! - ale to sposób na Predatora, nie komary...
    "wielgachny plac krzaków" to ciekawe określenie, tylko plac kojarzy się z czymś pustym, a teren porośnięty krzakami raczej pusty nie jest. Może "wielgachna kępa krzaków"?
    kształcie rąbu, - rombu
    Chciał, nie chciał - jestem na 90% przekonana, że bez przecinka w tym wyrażeniu, ale mogę się mylić
    Pechowo, były one w jego sektorze obserwacji. - stąd też bym wywaliła przecinek
    spytała dowódca wyciągając lornetkę z plecaka. - a tu przecinek przed imiesłowem

    Ogólnie rozdział ciekawy, ale napisany trochę bardziej nieuważnie niż poprzedni.
  • Tjeri 3 miesiące temu
    Podłączam się pod "tupanie" :D. Też zwróciłam uwagę:D.
  • Vespera 3 miesiące temu
    Tjeri No ja na przykład rozumiem, że moje koty tupią, jak biegną, ale biegają po parkiecie, nie tundrze :)
  • Tjeri 3 miesiące temu
    Vespera
    Mój piesław stuka, bo zwykle ma za długie pazury :D
  • Marcin Adamkiewicz 3 miesiące temu
    Za błędy dziękuję.

    Tuczę podpatrzyłem u Magdaleny Skopek. Przyznaję, że i ja pochodzenia tego słowa nie znalazłem, ale uznałem, że skoro używa go badaczka (chyba można użyć tego słowa) Syberii, to mogę jej podkraść. Oznacza po prostu chmarę komarów, choć bladego pojęcia nie mam czy to po rusku, po nieniecku, czy po tundrowemu.

    Co do Pentakezytu. Nie wiesz, że moje opowiadanie dzieje się później niż "Niewłaściwy..."? Żaden tam wynalazek. Koledzy na "erasmusie" w Stanach podpatrzyli😉

    O błocie na komary też gdzieś czytałem (i nie była to recenzja Predatora😉), ale już teraz nie pamiętam.

    Jeśli chodzi o plac, to miałem tu na myśli raczej duży placek, w sensie taka jednolita plama, bo kępa dla odmiany kojarzy ci się raczej z czym przestrzennym, a tutaj takie rozlane plamsko habazi. Właściwie więc pasuje plac w znaczeniu miejsca pustego, bo iść się po tym wprawdzie nie da, ale nawet widoku nie przesłania i jest jednolite🤔
  • Marcin Adamkiewicz 3 miesiące temu
    Tjeri: Na moje usprawiedliwienie z tą sceną powiem, że jest autentyczna i też wzięta żywcem z "Dobrej Krwi" Magdaleny Skopek. Nie pamiętam wprawdzie, czy ona pisze o tupaniu, ale pomyślałem sobie, że nawet gdyby Kazik miał tylko niejasne przeczucie, swój komunikat ubrałby pewnie w bardziej konkretne słowa, jak na żołnierza przystało, a nie twierdził, że "coś mu szeleści za plecami" albo "ma niejasne uczucie czyjejś obecności"😉

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania