Stuwela — Test dojrzałości
Egzamin maturalny z fizyki. Do sali wszedł abiturient ubrany w popielaty sweter i czarne spodnie. Ukłonił się niezgrabnie i podszedł do stołu, za którym siedziała komisja w składzie trzech osób. Przyglądali mu się uważnie, a siedząca pośrodku gruba kobieta zadała mu pytanie:
- Jakim prawem tu wszedłeś?
Uczeń stropił się nieco i zaczął dukać pod nosem:
- No, bo mnie wywołali… Teraz moja kolej.
- Nie o to się pytałam. Moje pytanie brzmiało: Dzięki jakiemu prawu zdołałeś tu wejść?
Uczeń zupełnie stracił głowę. Rozglądał się przestraszonym wzrokiem i milczał. Kobieta kazała mu wyjść, ale zanim zamknął za sobą drzwi, zawołała:
- Prawem tarcia, durniu!
Komentarze (27)
A czasami są odstępstwa od reguły:))↔Pozdrawiam:)↔%
Oczywiście przypadek przejaskrawiony. Na moim egzaminie maturalnym z fizyki nie zadawano ustnych pytań. Dostałem zadania do rozwiązania na kartce, miejsce przy ławce i wystarczająco dużo czasu na odpowiedź. Oceniali mnie mili i lubiani nauczyciele. Jednym z pytań było wyprowadzić wzory i obliczyć I, II, III prędkość kosmiczną. Ale gdyby ktoś z miejsca przywitał mnie słowami jak ta egzaminatorka, pewnie też bym stracił głowę.
Piątak ?
Mnie jeszcze czasem śni się małpa od łaciny, strasznie sarkastyczna była, a miny przy tym robiła, że skóra cierpła na plecach, powinna aktorką zostać, świdrowała wzrokiem jak bazyliszek ? Przez ten jej wzrok nie mogłam się skupić przy tablicy i raz palnęłam, że to przez nią, prychnęła na całą klasę z oburzenia, ale posadziła mnie w pierwszej ławce i niby omijała wzrokiem, wypisałam cztery koniugacje bez jednego błędu.
Fajny tekst. 5
Najmilej wspominam łacinnika, pana Ostrowskiego. Przychodził na lekcje w wytartej, szarej marynarce, ale zawsze ze świeżo wyglądającą muchą, bordową albo granatową w białe kropki. Przypominał Pana Ropucha z baśni "O czym szumią wierzby". Pamiętam, jak recytowałam :"Milites! Patria nostra in magno periculo est. Hostes iam agros vastant et uxores vestras liberosque in servitutem ducere desiderant...". Albo jak uczyłam się słów przez skojarzenia. "Pulchra", czyli "piękna" zapamiętałam przez skojarzenie z "pulchną". Puella pulchra! :)
Fizyczka, wchodząc do kasy, mówiła;
- Ech, wy humaniści! Jak przerobimy połowę podręcznika, to już będzie dobrze... Było mi żal, że tak nas traktuje, bo lubiłam fizykę. Uznałam, że fizyczka jest leniwą nauczycielką:)
Francuz był przystojny, chociaż niewysoki. I - ekstrawagancki. Ręce ubrudzone kredą wycierał o firankę.
Rusycystka nie była sympatyczna. Ciągle cmokała, jakby powietrzem chciała wyczyścić dziurę w zębie.
Polonistka była za to piękną, zadbaną i bardzo wymagająca nauczycielką. włosy upięte w wysoki kok, kosmyki spadające wzdłuż skroni na ramiona, eleganckie sukienki... Wymagała, żebyśmy chodzili np. na organizowane w mieście Studium Wiedzy o Teatrze, Studium psychologiczno-pedagogiczne, wernisaże, jakieś ogólnodostępne wykłady. Do dzisiaj pamiętam bardzo interesujące spotkanie z logopedą o nazwisku Balejko. Wspaniały mówca.
Jeździliśmy całą klasą co dwa miesiące do Warszawy, do Ateneum, na spektakle.
Mój rocznik był też pierwszym, w którym matematyka stała się nieobowiązkowa. Mogliśmy, jako humaniści, zdawać pisemnie historię albo geografię.
Stuwella podoba mi się. Dzięki za wywołanie fali osobistych wspomnień.
Ja miałem super nauczyciela z matematyki, z którym do dziś utrzymuję kontakt, choć mieszkamy na różnych półkulach.
Co do fizyki, nie miałem szczęścia. Pierwsza klasa, pani C., bardzo cięta, wszystkim waliła pały, ale wkrótce zaszła w ciążę i poszła na urlop macierzyński. Zastąpiła ją młodziutka, świeżo po studiach panna N. Chłopaki 16-17 lat, a ona się czerwieni i nie ma odwagi wymówić nazwisko „Huygens”, tylko zapisuję je kredą na tablicy, a chłopaki w jeszcze głośniejszy śmiech! Na trzecim roku mieliśmy pana, którego nazwiska nie pamiętam, ale przezywaliśmy go „Oliwa”, bo dobrze dawał sobie w gardło. Niczym się nie przejmował, pozwalał ściągać albo podkładać gotowce, wszyscy mieliśmy piątki, a liceum najlepszy wynik w dzielnicy. Na ostatnim roku do matury przygotowywała nas zabawna pani. Nauczyła nas „praktycznej” fizyki: tu masz dane, tu szukane, tutaj wzór i zadanie rozwiązane. Później graliśmy w „trumienki”. Polegało to na tym, że ona czytała nekrolog, a my mieliśmy zgadnąć ile nieboszczyk miał lat. O dziwo jej metoda była skuteczna, ponieważ większość uzyskała na egzaminie bardzo dobry widok.
No i rozpisałem się, zamiast dziękować Ci za pełen pięknych zwierzeń komentarz. Ale wspomnienia budzą wspomnienia i tak bez końca. Teraz kolej na Ciebie :)
Miała konkretną wizję zeszytu.
Zeszyt musiał być trzydziestodwukartkowy, czysty, zaopatrzony w liniuszek, obłożony w przezroczystą okładkę, a pod nią miały być wsunięte pocztówki z kwiatami. Kiedyś ludzie wysyłali sobie takie pocztówki na imieniny.
W środku, po prawej stronie, po podłożeniu pod kartkę liniuszka, robiliśmy zwięzłe notatki, najlepiej w punktach. Temat lekcji - podkreślony dwiema równoległymi liniami. Po lewej stronie - rysunek. Musieliśmy odwzorowywać z książki fragmenty schematów układów krwionośnych, trawiennych, nerwowych, rysować neuryty, dendryty i inne cuda. Pamiętam, że najbardziej lubiłam rysować pierwotniaki. Jakieś rzęski, wodniczki, nibynóżki. Na pewno dzięki tej nauczycielce napisałam wiele lat później wiersz pt. „Wiersz o euglenie zielonej”. W ogóle – miałam szczęście do nauczycieli-zapaleńców. Dobrych, mądrych ludzi.
Nie brakowało też dziwaków. Pani od historii, gdy uznała, że już powiedzieliśmy wystarczająco dużo, przerywała odpowiedzi, mówiąc kategorycznym tonem: „Do widzenia!”. „Do widzenia! Trója!”.
Raz chciałam być uprzejma i wezwana do tablicy powiedziałam „Dzień dobry!”, a ona zamiast zadać pytanie, powiedziała tylko: „Do widzenia! Dwója!” :))
Ja miałam takiego nauczyciela od geografii, że jak zbierał składki na PCK, to trzeba było wrzucać dwuzłotówki do worka foliowego długiego na dwa i pół metra, a wąskiego jak skarpeta. I szedł ten pan, podobny trochę do Miłosza (brwi!), ale z bardziej zapadnięta klatą, szedł jakby w kapciach, szurając nogami, powoli, z opuszczoną głową, a ten worek (może to był futerał od mapy świta?) ciągnął się po podłodze i zaplątywał w nogi krzeseł. Jakbym chciała wyobrazić sobie, że geograf tańczy na golasa, skacząc w tych kapciach po kartkówkach... to może lepiej nie?
Fajnie z Tobą powspominać :)
tekst dobry, ale...
poruszamy się w innych bajkach. Co nie oznacza, że jedna z nich jest właściwa, druga zaś nie do przyjęcia. Po prostu każdy ze sposobów pisania jet dobry i zależny od czasu, który kształtował autora. Mój jest w dzisiejszych czasach zdecydowanie archaiczny, Twój, pisany w ubiegłym stuleciu, byłby zanadto sztuczny. Ale nic na to nie poradzimy.
pozdrawiam
Wczoraj oglądałem ciekawy film „Dzienniki motocyklowe”. Jest w nim wymowna scena kiedy jeden lekarz chce zasięgnąć opinii o książce, którą dopiero co skończył pisać, a której treść jest mu szczególnie bliska. Pierwszy z bohaterów chwali tę książkę, drugi milczy, a przyciskany przez doktora wyznaje, że jego zdaniem książka jest źle napisana i nie nadaje się do publikacji. Ta opinia była dla autora jak cios szpadą w sam środek serca, jednak przyjął to po męsku, wiedząc, że jedna szczera opinia jest warta więcej niż sto pustych pochlebstw, które nigdzie go nie doprowadzą. Czy stać cię na coś takiego?
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania