Stuwela — Fasolka czyli bigos
Długi pociąg. Dalekobieżny. Dłużąca się podróż. W wagonie restauracyjnym WARS komplet gości. Na stolikach poplamione obrusy, w oknach poszarpane firanki. Na korytarzu, bujany rytmem kół, zatacza się kelner.
- Co dla pana? - spytał uprzejmie.
- Poproszę kartę.
- Z karty nic nie ma.
- A co jest?
- Fasolka po bretońsku lub bigos.
- Poproszę bigos.
- A może chce pan fasolkę? - zaproponował kelner.
Siedzący zastanawiał się nad wyborem.
- Niech będzie fasolka.
Kelner rozglądał się dookoła, jakby czegoś szukał. Wymachując serwetką usiłował odgonić krążącą muchę. Pasażer wciąż czekał. Zniecierpliwiony kelner już miał zamiar odejść, kiedy w ostatniej chwili rzucił od niechcenia:
- To co, podać panu ten bigos?
Komentarze (26)
– Co? Cztery dychy? Masz tu dwie dychy i nie zgub tej dychy.
;) Tak mi się przypomniał stary dowcip. Nie wiem jak tam dziś w Warsie, ale kiedyś było całkiem nieźle. Drabbelki fajne i w sumie bardziej uniwersalne niż by się na pierwszy rzut oka wydawało :).
Dziękuję za komentarz przyprawiony dowcipem :)
P.S↔Lepiej by brzmiało w czasie teraźniejszym↔w odczuciu mym jeno:)↔Pozdrawiam:)↔%
Dziękuję za cenny komentarz i również pozdrawiam :)
Ale to taka moja odchyłka i odruchowo porównuje do siebie, bo tak przeważnie piszę.
Tak samo jak lubię w pierwszej osobie, gdyż wtedy łatwiej wcielić się w postać:))
Chyba przeważnie najbardziej lubimy czytać teksty w takim stylu i treści, w jakim sami piszemy.
Aczkolwiek ścisłych reguł nie ma:) ↔Mogą się podobać, zupełnie inne rodzaje i formy:)
To zależy, czy ktoś jest w "ramce" czy nie:)↔Tak mnie coś naszło:)↔Pozdrawiam:)
Fajoskie ?
Na pewno było wszystko z karty, ale kelner przeczytał i zapamiętał jedynie dwa "dania gorące".
Być może zamiast bigosu przyniósł śledzia w oleju, z cebulką. Bo to szybka potrawa, nie trzeba podgrzewać:)
Nie można złapać chwili w tym momencie, gdy ona trwa.
To taka dygresja.
Tekst żywy, 'filmowy", klimat WARS-u oddany idealnie. Niezłe były także bufety dworcowe.
Bufety dworcowe to osobny temat. Jedzenie na stojąco. Placki ziemniaczane, kiełbasa z rożna, kaszanka. Ciekawostka, że jedynym miejscem w Warszawie gdzie można było kupić pepsi-colę był Dworzec Główny (później Centralny), bo tam upychano to co przywieźli ekspresem „Odra” z Wrocławia, gdzie wtedy była jedyna wytwórnia pepsi-coli w Polsce. Podobnie na dworcu we Wrocławiu można było kupić coca-colę pociągiem przywiezioną z Warszawy.
Dziękuję za komentarz i ciekawe dygresje.
Ale przynajmniej kelner był. Dzisiaj dania z karty są, nawet sporo, ale na skutek pandemii obsługa zniknęła. Na witrynach niemal wszystkich restauracji widnieją ogłoszenia „Zatrudnimy barmanów” „Zatrudnimy kelnerki”. Gdyby ta stuwela była na dzisiejsze czasy, to kończyła by się zdaniem gościa „To co, przyniosę sobie ten bigos”.
Twój komentarz przypomniał mi dwa zdarzenia, oderwane w miejscu i czasie, ale sytuacyjnie zabawnie zestawione.
Pierwsze w Düsseldorfie, wczesnym latem. Ulicą Rheinstraße doszedłem na plac pod Uerige. Mają tam świetne piwo (polecam jeśli tam będziesz). Obok grała orkiestra dęta, zrobiło się przyjemnie, zatrzymałem się przy jednym ze stolików. Do środka nie ma sensu zaglądać, bo dzień ciepły i słoneczny. Ale piwa jednak bym się napił. Jakby na moje życzenie zjawił się kelner. Rzucił na stolik papierową podstawkę, postawił na niej szklankę ciemnego piwa, ołówkiem zaznaczył jakąś kreskę. Pociągnąłem solidny łyk, a wtedy pod nos nadjechała mi taca pełna kawałków chleba ze smalcem, niesiona przez drugiego kelnera. Doskonała synchronizacja. Gdy tylko wypiłem do dna, na podstawkę spadła następna szklanka, pojawiła się druga kreska i tak w kółko, bez końca. Jak tutaj przestać pić? Obserwuję stojących dookoła, jak oni sobie radzą i widzę, że nie dopijają do dna, albo trzymają portfel na widoku. Prosty, jednocześnie dyskretny sposób aby dać do zrozumienia: „Dziękuję, było miło, ale na mnie już czas”.
Tydzień później jestem w Warszawie. Jeszcze cieplej, lecz deszczowo. Stanąłem na rynku Starego Miasta, zastanawiam się gdzie usiąść. Wybrałem ogródek pustawy, za to obsługiwany przez przepiękną dziewczynę. Cudna twarz, super zgrabne nogi, a jaki biust! Za samo patrzenie na nią powinni pobierać opłatę od minuty. Czekam, czekam i jakoś nie mogę się doczekać, choć gości niewielu. Omija mnie, już ma podejść, lecz nagle skręca, idzie do stolika obok. Wręcza rachunek, wyciera blat szmatką, uśmiecha się czarująco, ale wciąż mnie unika. Zatacza kółka, zbiera puste naczynia, odchodzi, zostawia samego. Już zaczynam myśleć, że coś ze mną jest nie tak, kiedy w końcu przychodzi, pyta się co podać, a po jeszcze dłuższej chwili przynosi mi to piwo i od razu długimi nogami ucieka na zaplecze, niczym spłoszona sarna. Pooglądałem sobie kamieniczki, każdą kilka razy, przy pustej szklance przesiedziałem z pół godziny, aż mi zaschło w gardle i zrobiło się smutno, a jej ani śladu. Zrezygnowany ruszyłem do drzwi i po dłuższych poszukiwaniach znalazłem ją na dole gdzieś w piwniczce, tylko już nie radosną, lecz poddenerwowaną i jakby czymś wystraszoną. Pytam, czy wszystko w porządku, a ona na to:
— Bo proszę pana, ja tu muszę przygotowywać posiłki, roznosić drinki, prowadzić kasę, zmywać naczynia, a nie mam nikogo do pomocy i w ogóle to ja tej pracy nie lubię.
Po tych słowach się rozpłakała. Nie pozostawało mi nic innego jak ją pocieszyć i podziękować za znakomitą obsługę, ale wychodząc żałowałem, że nie jest ona tym starym, żylastym fakirem z Düsseldorfu.
W Polsce zawodu kelnera prawie nie ma. Są studenci na umowę-zlecenie, większość tej pracy nie lubi, tak jak dziewczyna z Twojej opowieści. Przyniosą i wyniosą, tyle. Z kelnerstwem ma to coś wspólnego, ale wszyscy wiemy, że najwięcej jest stwarzania pozorów.
A już osobna historia a właściwie temat rzeka to są barmani...
Wspomniałeś o Budapeszcie, a ja właśnie mam jak najlepsze wrażenia z podróży po Węgrzech latem 2018. W jakimś niczym nie wyróżniającym się lokalu w Székesfehérvár (żeby nie połamać języka wymawiaj: Sekesz-feher-war) piłem najlepszą kawę w życiu. Zauważyłem, że wielu Węgrów obiad je w domu, za to deser na mieście, bo ciasta mają pyszne, kulki lodów dwa razy większe niż w Polsce.
Kolega z podstawówki kończył technikum gastronomiczne, kuchnia to jego życiowa pasja, a mimo to bezskutecznie szukał pracy jako szef, bo woleli zatrudnić kogoś niedoświadczonego, na jeden sezon. Zaoszczędzenie na wydatkach jest ważniejsze, aniżeli jakość usługi. Ale ostatecznie to od zadowolenia klienta zależy jaki będziemy mieć serwis.
Dziękuję za podzielenie się ciekawą refleksją i pozdrawiam :)
Patrząc głębiej drabbelek opisuje problemy z komunikacją między ludźmi, co w rzeczywistości, w której jest coraz więcej zwalczających się obozów wrogich sobie i bez potrzeby wymiany perspektyw jest super zobrazowaniem tego z uśmieszkiem.
Pozdrawiam serdecznie i miło mi bardzo, że mój skoromny tekst posłużył za inspirację :)
Tak, celnie to wychwyciłeś, tutaj rzeczywiście chodzi o komunikację językową. W świetle procedury przedsiębiorstwa WARS kelner nie oferował klientom należytego serwisu, lecz ja chciałem pokazać coś innego. Kelner robił co mu się podoba, bo tak naprawdę był człowiekiem wolnym, którego nie można skomputeryzować, wtłoczyć w ciasne ramy przepisów, co trzeba, czego nie wolno robić. W dzisiejszym świecie zarządzanym przez bezduszne korporacje taka postawa jest rzadkością.
Pomysłu dostarczyło mi Twoje drabble. Niestety nowa publikacja gości na witrynie tylko jeden dzień, później idzie na dno szuflady, gdzie nikt jej nie czyta. A szkoda, bo Twoje drabble jest naprawdę fajne, dlatego chciałem je czytelnikom przypomnieć.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania