Poprzednie częściSzalony - Ilu nas jest?

Szalony - rozdział 2

Drrr – dźwięk budzika wyrywa mnie z głębokiego snu. 7:00 Znów miałem koszmar, że jestem w czyśćcu, strażnicy krzyczą, a baty smagają moje wątłe plecy. Po przebudzeniu w nozdrzach czułem ten znajomy smród wilgoci. Czy to wspomnienie kiedyś mnie opuści?

Wczoraj minęły trzy lata od powrotu. W tym czasie przeprowadziłem czterysta pięćdziesiąt dziewięć dusz. Zostały czterdzieści dwie, by przekroczyć magiczną barierę pięciuset i zostać zwolnionym ze służby. Na tyle zostało wycenione moje przywrócone życie. Dużo, niedużo. Nie mi to oceniać.

Zakopałem się przed światem w niewielkim, drewnianym domku w pobliżu jeziora. Z jednej i drugiej strony okala mnie las, chroniąc przed niechcianymi intruzami. Kupiłem go za grosze i siłą własnych rąk doprowadziłem do użytku. Miałem sporo wolnego czasu pomiędzy jednym telefonem a drugim. Należało go jakoś spożytkować. Ściany są może nieco krzywe, podłoga skrzypi, a drzwi wypadają z zawisów. Wszystko to jednak rekompensuje ten błogi zapach sosen, brzóz i świerków. Wieczorami siadam na niewielkim tarasie porośniętym mchem, spoglądam na zielono-błękitną taflę jeziora i w pobazgranym notatniku piszę dla was tę historię.

Do najbliższego miasteczka, oddalonego o 30 kilometrów jeżdżę średnio raz na dwa tygodnie. Po żywność. Pieniądze kradnę umarlakom. Wiem, mało moralne. Nikt jednak nie zatrudni człowieka, który jednego dnia jest w Gdańsku, drugiego w Nowym Sączu a trzeciego w Lublinie. Do tego bez własnej tożsamości.

7:32. Nerwowo spoglądam na ekran teflonu. Milczy od jedenastu dni. Zdarzały się przerwy pomiędzy jednym zleceniem, a drugim. Nigdy jednak nie były tak długie, średnio trzy, cztery doby.

Wolałbym, żeby licznik przyspieszył. Chciałbym już być wolny, żyć według własnych planów i zasad. Jak kiedyś. Ta samotność mnie dobija.

Otwieram lodówkę. Pół kostki masła, dwie sztuki parówek drobiowych i nadgryziony pomidor. Z chlebem też krucho. Cztery kromki. Rzekłbym tak umiarkowanie świeże. A więc to dziś nadszedł ten dzień. Zaparzę kawę, wypiję i trzeba ruszać po niezbędne zaopatrzenie.

Na dworze jest ciepło. Bardzo przyjemnie jak na początek wiosny. Wsiadam do starego dżipa. Rocznik 2001. Trochę pordzewiały, maska klepana, powypadkowy, ale idealny na leśne ścieżki i kamienne podłoża. Do tego duży bagażnik. Wziąłem go w spadku po młodym chłopaku, co wyzionął ducha po przedawkowaniu mefedronu. Był tak naćpany, że chyba nawet do niego nie dochodziło, że czekają go czarna dziura i lata pokuty.

Włączam rado. Marek Grechuta śpiewa, że piękne są w życiu te dni, których jeszcze nie znamy. W schowku leży bezpiecznie pięć tysi. Przynajmniej gotówka się zgadza.

Miastowi przywykli już do dzikusa z lasu, który czasem do nich wpada. Trzymają jednak chłodny dystans. Pewnie zakładają, że jestem seryjnym zabójcą, albo świadkiem koronnym.

Nieduży sklep samoobsługowy, do koszyka pakuję kilkanaście konserw, butelki z wodą mineralną, bułki, bochenki chleba. Część z nich zamrożę. Sięgam po chłodne piwo z lodówki. Nieee…jednak nie. Telefon może zadzwonić w każdej chwili. Trzeba będzie się pakować i jechać. Nie po to wracałem, żeby się teraz zabić po pijaku.

- trzysta osiemdziesiąt dwa złote trzydzieści groszy – młoda kasjerka uśmiecha się do mnie. Chyba jest tu nowa, nie widziałem jej wcześniej. Kilka nadprogramowych kilogramów i burza rudych włosów.

Wyciągam czterysta złotych.

- reszty nie trzeba.

Z dawnego życia pozostała mi w krwi rozrzutność bogatego pisarza.

Właśnie. Moje książki. Tuż po powrocie dowiedziałem się, że ostatnia wcale nie była tak genialna. Nakład się nie sprzedał. Zalegała na witrynowych półkach księgarni. Zainteresowanie poprzednimi przez lata też się wypaliło. Mama podupadła na zdrowiu i odeszła trzy lata po mnie. Nie spotkałem jej w czyśćcu, więc zakładam, że trafiła prosto do nieba. Podupadły majątek, który zbiłem na dwóch, pierwszych powieściach poszedł pod młotek. Byłem już zapomnianym autorem. Zaczynałem od zera. W zasadzie dopiero zacznę, gdy odbębnię co trzeba dla góry.

Mimo to maskuję się, żeby nikt mnie nie rozpoznał. To zerwałoby moją niepisaną umowę z Czarnym Aniołem. Umarli nie mogą żyć. Nie mogę zburzyć porządku tego świata.

Upycham siatki do bagażnika. Uporczywe burczenie w brzuchu przypomina mi o braku porządnego śniadania.

- Ktoś tu chyba jest głodny. To by tłumaczyło ten pośpiech w sklepie.

Odwracam się. Ruda kasjerka stoi tuż za mną.

- zapomniał pan portfela.

- dziękuję.

- nie jest Pan samotny nad tym jeziorem?

Milczę. Nie lubię ciekawskich. Uważam za zagrożenie. Nie chciałbym by przyplątała się za mną do chatki na podwieczorek. Nie zrozumcie mnie źle, wydaje się miła, ale nie ja muszę być ostrożny. Nadzwyczaj ostrożny. Za dużo mam do stracenia.

Dziewczyna patrzy na mnie oczekując odpowiedzi. Jej oczy błyszczą. To obcy obraz dla kogoś, kto częściej patrzy w oczy umarłych niż żywych.

- przepraszam, ale spieszę się. Mam jeszcze sporo rzeczy do załatwienia. Do zobaczenia.

Zamykam bagażnik, wymijam rudowłosą i siadam za kierownicą.

- Do zobaczenia Panie Szalony.

Szalony? Chwila. Moje ciało drętwieje. Przeszywają mnie dreszcze. Tylko nieliczni znają ten pseudonim, nadany jeszcze za dzieciaka. Wyczuwam kłopoty.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • SwanSong 9 miesięcy temu
    Źle zapisane dialogi. Fabuła na razie bez haczyka, nie porwała, ale to subiektywne. Bez oceny.
  • Atylda 9 miesięcy temu
    Może w rozwinięciu będzie lepiej. Co do stylistyki. Nawet jej nie poprawiam. Wszystko będzie wymagało końcowej obróbki
  • Dekaos Dondi 9 miesięcy temu
    Atylda↔Sama treść→spoko!→Styl też→ w odczuciu mym. No i zakończenie... ciekawe.
    Można by jeno wybrane akapity, przerwą oddzielić. W poprzedniej części też.
    No i dialogi→czemu od małej litery?
    Na teraz... będę czytać następne części:)↔Pozdrawiam😁:)
  • Atylda 9 miesięcy temu
    Dekaos Dondi miło Cię znowu widzieć pod moimi tekstami. Dziękuję za przeczytanie, sugestie, poświęcenie chwilki. Pozdrawiam cieplutko! 😊
  • zsrrknight 9 miesięcy temu
    "7:00 Znów miałem koszmar, że jestem w czyśćcu, strażnicy krzyczą, a baty smagają moje wątłe plecy. " - trzeba to uporządkować. Bo póki co wygląda to tak jakby ta godzina była wrzucona tu trochę przypadkowo.
    "drzwi wypadają z zawisów." - zawiasów
    "Do najbliższego miasteczka, oddalonego o 30 kilometrów jeżdżę średnio raz na dwa tygodnie." - liczbę słownie.
    "drugiego w Nowym Sączu a trzeciego w Lublinie." - przecinek przed "a"
    "Włączam rado." - radio
    "zbiłem na dwóch, pierwszych powieściach poszedł pod młotek." - zbędny przecinek
    "Nie zrozumcie mnie źle, wydaje się miła, ale nie ja muszę być ostrożny." - te drugie "nie" chyba zbędne
    *przy dialogach pouciekały ci duże litery

    Nawet niezłe. Narracja całkiem spoko, choć tu jest czas teraźniejszy, a w pierwszym rozdziale był przeszły (?) - dość duża nieścisłość szczerze powiedziawszy.
  • Atylda 9 miesięcy temu
    To miało być tak, że tamto jest wspomnieniem. A teraz, trzy lata później spisuje swoją historię na bieżąco. Takie przeskoczenie do akcji po wprowadzeniu. Źle wyszło?
  • zsrrknight 9 miesięcy temu
    Atylda
    nie czytałem bardzo uważnie, więc mogło mi umknąć, ale w sumie i tak można by to jakoś mocniej zaznaczyć, by czytelnicy nie wyciągali błędnych wniosków.
  • Atylda 9 miesięcy temu
    zsrrknight może oddzielę to i nazwę prologiem. Dziękuję. Właśnie na laptopie koryguje całość.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania