Poprzednie częściZ odważnym kompanem (wstęp)

Z odważnym kompanem (część V)

Pan Brown pojechał swoim autem służbowym, a ja, tata i Buddy naszym Jepp'em. Biedny pies dyszał i patrzył na mnie, od czasu do czasu mrugając lewym oczkiem. Ja trzymałam jego piłeczkę w kieszeni, ale on chyba już ją wyczuł, bo nagminnie szturchał mnie ranną łapką. Nie mogłam wytrzymać. Dałam mu tą piłeczkę, a cieszył się jak ja na swoich 10 urodzinach. Wtedy właśnie postanowiliśmy z tatą, że Buddy zostaje u nas na stałe.

Dojechaliśmy po paru minutach do kliniki, panowie zanieśli psa i położyli na stoliku. Weterynarz dał pieskowi zastrzyk znieczulający dwie przednie łapki, a że Buddy nienawidzi zastrzyków, zawył jak wilk z chorobą gardła (w dodatku w stanie krytycznym). Nie mogę patrzeć, jak Pan Brown wyciąga mu te szkła z łapy. Dobrze, że zwierzak nic nie czuje, bo bym chyba nie wytrzymała. Wyszłam z sali, aby zażyć świeżego powietrza po tym całym incydencie. Niby nic się strasznego nie stało, ale przeżycie, którego nigdy nie zapomnę. Pan Brown w dodatku powiedział, że Buddy nie ma żadnego złamania, więc powinien za tydzień być zdrów jak ryba. Tacie też nic nie jest, tylko jutro musi się udać na komendę, bo policjant go o to prosił.

Widziałam przez okno, jak Buddy, kompletnie nie zainteresowany tym, co robi mu weterynarz, bawi się swoją piłką. Tato był przy nim i głaskał go po głowie. Oh...nie mam nikogo prócz nich. Wtem zadzwonił mój telefon. To Sarah.

- Halo? - odebrałam.

- Eli?! Boże, ty żyjesz - powiedziała z ulgą moja przyjaciółka.

- Tak - czyli już wie.

- Martwiłam się o ciebie! Co się tam wydarzyło?! Całe osiedle szepcze o tym, że była u was policja i że ktoś skoczył z okna twojego pokoju! Bałam się, że to ty - gadała Sarah.

- Nie, to nie ja. Co tak szumi? - spytałam, bo ledwo co słyszałam zdyszaną koleżankę.

- Wybacz, właśnie jadę rowerem do sklepu. Eee...Eli? - zadała pytanie dość zdziwiona.

- Co jest? - odparłam, nie widząc, co ma oznaczać zdziwienie w jej głosie.

- Dlaczego stoisz pod kliniką pana Brown'a? - i wtedy zobaczyłam ją jadącą swoją różową damką po drugiej stronie ulicy.

- Oh...to już wiesz, kto skoczył z okna - odparłam i pomachałam do niej ręką. Nie powiedziała nic, tylko się rozłączyła. Od razu przeszła przez ulicę, podeszła do mnie, postawiła rower i mocno mnie przytuliła. Zauważyłam, że wiezie w rowerowym koszyczku swoją suczkę - Lolę. Buddy i Lola to przyjaciele, tak jak ja i Sarah.

- Witaj, biała chiuauo - pogłaskałam ją po główce. Ona zaczęła wariować i szczekać w niebo głosy. Była z pewnością o wiele mniej kumata d Buddy'ego. W ogólnie, nic nie rozumiała.

- Co z nim? - spytała Sarah, kiwając głową w stronę okna kliniki.

- Wszystko dobrze, kilka małych ran, wyliże się w tydzień - powtórzyłam słowa Pana Browna.

- Uh..to dobrze. Zawału przez ciebie dostanę - powiedziała przyjaciółka, lekko mnie szturchając - masz za karę.

- Cwaniaro ty, po bułki jedź!

- Nie po bułki, tylko po mleko!

- No to po mleko.

- Dobra, trzymaj się tam i pozdrów dwójkę tych twoich, no...jak ty ich tam..

- Sierotek...

- Właśnie! To pa-pa - krzyknęła, gdy już odjeżdżała. W tym momencie właśnie trzej "panowie" wyszli z sali. Jeden zagadany z drugim, a trzeci, z poobklejanymi dwoma przednimi łapkami i z kołnierzem. O dziwo, biegał, skakał, turlał się.

- Oho! Proszę, powrócił prawdziwy Buddy - ucieszyłam się i ruszyłam w stronę przyjaciela.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania