Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Wirus - Rozdział 12.
-Dom, Boonie, Lucille... tak mi przykro, Joyce. Wielu więcej zginęło, ale... teraz musimy skupić się na tym co najważniejsze. Musimy ich znaleźć - mówiła Marlene.
Dobrze wiedziałam, że nie mogę teraz patrzeć na przeszłość. Moi przyjaciele i Samantha zostali porwani. Nas została garstka, nie licząc ludzi Marlene.
Nic innego już się nie liczyło.
Hank wszedł do środka.
-Czekamy już tylko na was - powiedział oschle.
Podniosłam się na łóżku.
-Na pewno dasz radę?
-Na pewno. Idźmy już - powiedziałam zniecierpliwiona.
Wstałam swobodnie już z łóżka i poszłam za Marlene. Zeszliśmy w dół, do pokoju, w którym niegdyś musiał być gabinet ordynatora. W końcu siedziba Marlene była w szpitalu.
W środku było kilku ludzi, których nie znałam. Poza Hankiem i Marlene nie rozpoznałam nikogo. Nie wiedziałam kto konkretnie z naszych przeżył, powiadomiono mnie jedynie, że nie wielu. A to byli ludzie Marlene. Wszyscy niechętnie na mnie spojrzeli. Pewnie pomyśleli sobie, że będę tym najsłabszym ogniwem.
Oby się mylili.
Hank wyjął z tylnej kieszeni spodni mapę i rozłożył ją na stole. Odchrząknął i zaczął mówić i pokazywać na kartce:
-Okej, od początku. Jesteśmy tutaj. Na początku musimy ruszyć tu, do Węzła. Przejdziemy tam kontrolę przez bramę i ruszymy dalej, do punktu laboratoryjnego Morgan.
-Tam zbierzemy więcej ludzi - wtrąciła Marlene - Przewodniczący tym oddziałem wisi mi przysługę. Sporą przysługę.
-Tak, no więc z tamtą grupą ludzi ruszymy w końcu tu, do obozu tych świrów. Odbijemy naszych, i... wrócimy cali.
-A tu? - wskazał na mapę jeden z mężczyzn - I tu, tutaj. To największe siedliska zarażonych a my chcemy chyba wejść prosto na nich. Zginiemy tam.
-Nie, jeśli odpowiednio to rozegramy - tłumaczył Hank.
-Nie wierzę w to. Nie mogę tyle zaryzykować.
-Adam... - próbowała Marlene.
-To nie nasi ludzie. Do tego, po takim czasie prawdopodobnie już nie żyją.
Nie były to najmilsze słowa.
-Adam ma rację - odezwał się drugi - Mamy tutaj żony, dzieci. Nie możemy ich porzucić ze względu na nie naszą wojnę.
-To jest, do cholery, nasza wojna - krzyknęła Marlene - Odkąd Hank tu przybył, jesteśmy razem. Musimy sobie pomagać.
-Przykro mi Hank - powiedział ten pierwszy - Nie możemy.
Hank nic nie odpowiedział. Wszyscy z ludzi Marlene wyszli z pomieszczenia.
-Pięknie - powiedział Hank - I co teraz?
-Są ci ludzie z laboratorium...
-Tak, tyle że zanim się do niego dostaniemy, zabiją nas wcześniej - tłumaczył mężczyzna - Nie damy sobie radę we trójkę.
-Przepraszam Hank - Marlene była wyraźnie przybita - Myślałam, że oni... będą bardziej pomocni.
-Czy przedarcie się do tego laboratorium jest w ogóle możliwe? - spytałam.
Spojrzeli na mnie i milczeli przez chwilę.
-Jeśli będziemy maksymalnie uważali, będziemy cicho i postaramy się unikać walki z zarażonymi i ludźmi... wtedy może i tak - odparła Marlene.
-Ta, tylko, że... Marlene zrobiłaś już i tak wiele, a teraz...
-Zamknij się już Hank. Nie znamy się od dziś, pomogę wam bez dwóch zdań.
Nie odpowiedział. Oczywiście, liczył na taką odpowiedź. Zresztą ja także.
-W zasadzie będzie nas czwórka - powiedział wreszcie Hank i widząc moje zdezorientowanie, zaczął tłumaczyć - Człowiek z grupy, która nas zaatakowała, ten którego zgarnęliśmy jest tutaj. Pokazał ich obóz na mapie, ale wolę mieć go przy sobie.
-Jasne - odparłam.
-Damy radę - powiedziała Marlene - Damy... radę.
Kto wtedy uwierzył w te słowa?
Komentarze (2)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania