Wirus - Rozdział 17.
Objęła mnie i uśmiechnęła się wesoło. Robiła to na tyle często, że czasami dziwnie czułam się, nie mając jej dłoni na ramieniu. Rude loki Samanthy zdawały się płonąć oświetlane promieniami zachodzącego słońca. Siedziałyśmy na schodach werandy wpatrując się w ten cudny widok.
-No... to tego właśnie chciałaś? - spytała z nutką zadziorności w głosie. Nie myślałam zbyt długo.
-Ta... no tak. Wreszcie jest normalnie, nie? - odparłam smutnym głosem. Wcale nie miał tak zabrzmieć, ale Sam od razu to wyczuła. Ścisnęła lekko moje ramię.
-No jasne - przytaknęła wesoło - Mamy własny dom, żyjemy z dala od zarażonych, uprawiamy warzywa...
Zaśmiałam się po tych ostatnich słowach.
-Rzeczywiście, świetne z nas farmerki - mówiłam śmiejąc się. Ona również parsknęła.
-Nie smakuje ci moja sałatka warzywna? - spytała z udawaną złością w głosie.
-No wiesz... w obozie gotowali lepiej - rzekłam na złość.
Samantha zdjęła rękę z mojego ramienia i z uśmiechem odwróciła wzrok.
-Goń się - powiedziała teatralnie.
Byłam szczęśliwa. Wreszcie, po tylu latach udało mi się odnaleźć moje prawdziwe szczęście.
-Niezłego mamy farta - powiedziałam po chwili ciszy. Samantha zerknęła na mnie, nie rozumiejąc co mam konkretnie na myśli - Udało nam się uciec od tego wszystkiego, tutaj nic już nas nie zaatakuje. Ani ludzie, ani bestie. Jesteśmy...
-To nie fart - wtrąciła i spojrzała mi w oczy po czym wzięła moją dłoń - Jesteśmy silne. Zawsze świetnie dawałyśmy sobie radę, i teraz są tego rezultaty. Ale to nie ma nic wspólnego z fartem. Zapracowałyśmy sobie na to.
Nie wiedziałam wtedy co mam powiedzieć. Nie wierzyłam, że jestem taka silna jak mówiła. W końcu wiele razy zginęłabym, gdyby ktoś nie uratował mi skóry. Wiele razy musiałam polegać na innych, gdyby nie ich pomoc, nie byłoby mnie tutaj.
-Nadal chcesz rozmyślać nad tym, jak nam się udało, pani filozof? - spytała ironicznie.
Pokręciłam głową z uśmiechem.
-Nie, szczerze mówiąc, masz rację.
-Wow - wciągnęła powietrze zdziwiona - Joyce przyznała komuś rację?
-No, jak widać - odparłam wpatrując się w słońce. Chyba nie do końca takiej odpowiedzi oczekiwała.
-Okej, idę do środka - zakomunikowała podnosząc się - Nie siedź tu za długo, bo wiesz... będzie mi smutno - powiedziała po czym zniknęła w drzwiach wejściowych.
Siła.
Fart.
Dobrze wiedziałam, które z tych dwóch pozwoliło nam przeżyć.
Jo
Joyc
Joyce
-Joyce, obudź się - usłyszałam wreszcie wyraźnie.
Otworzyłam powoli oczy, przecierając je od razu. Moje dłonie były niesamowicie zimne, jednak odczułam to dopiero po chwili. Przeszkadzający kosmyk włosów odgarnęłam za ucho i spojrzałam przed siebie. Marlene mnie budziła.
-Musiałaś być bardzo zmęczona, długo cię budziłam - skomentowała z tą samą troską w głosie.
Rozejrzałam się niespokojnie po pomieszczeniu. Za oknem lał deszcz, a obskórny pokój w którym spałam, w niczym nie przypominał słonecznej werandy.
-Wszystko w porządku - spytała kobieta.
-Ta, tak, tylko... okej - odparłam niepewnie.
-Zaraz się zbieramy - poinformowała mnie - Lepiej się przebierz, jak widzisz pogoda nie jest najlepsza.
Spojrzałam raz jeszcze przez okno.
Cholerne sny. Zawsze dają nadzieję.
Komentarze (7)
I czekam na ciąg dalszy nooo
(proszę mi wybaczyć niską jakość kreatywności mojego komentarza, postaram się poprawić)
Robisz postępy, Ravenie <3
Mogłabym się do paru rzeczy przyczepić, ale będę cicho. Ciesz się opinią :D
Chętnie bym poczytał te "pare rzeczy" ;)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania