Poprzednie częściWirus - Prolog

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Wirus - Rozdział 15.

Gdy wrócił Hank, od razu wyszłam z pokoju. Nie miałam ochoty przebywać tam z Patrickiem. Marlene stała na balkonie. Gdy usłyszała moje kroki, odwróciła się w moją stronę i uśmiechnęła. Na jej twarzy panował spokój, lecz miałam świadomość, że jest chwilowy. Tak samo jak nasze położenie. Stanęłam obok niej i oparłam się o barierki.

-Księżyc wygląda... całkiem ładnie - skomentowałam.

-Odkąd liczba ludności się drastycznie zmniejszyła, mamy mniej smogu, przez co lepiej go widać. Ot, taka zaleta - popatrzyłyśmy się po sobie i wybuchnęłyśmy śmiechem. Krótkotrwałym śmiechem.

-Czasami mówisz jak Samantha - stwierdziłam i momentalnie zrzuciłam uśmiech z twarzy. Zauważyła to.

-Co zrobicie, jak już ją odbijemy? - spytała stając tyłem do barierek i wkładając ręce do kieszeni.

Nie wiedziałam jak mam odpowiedzieć. Miałam świadomość, że ta pewność w jej głosie, gdy mówiła o odbiciu jest lekko wymuszona. No wiadomo, musiała mnie przekonać, że tak będzie. Z drugiej strony... sama o tym myślałam. Chciałam choć na chwilkę oderwać się od rzeczywistości. Tak jak kiedyś, gdy jako dzieciaki wymykałyśmy się z obozu. No ale teraz nie ma już skąd się właściwie wymykać. Nie wiedziałam, czy u Marlene będziemy mogły zostać na stałę. W sumie kiedyś mi to proponowała, ale... nie wiem. Mało wiem.

-Emm... Na pewno spędzimy fajnie czas - powiedziałam ze smutnym uśmiechem. W głowie ciągle miałam naszą kłótnie, oraz to co powiedziała. Dawno jej już wszystko wybaczyłam, ale nie wiedziałam co ona czuje. Ups, Joyce, kolejna rzecz, której nie wiesz.

-Nie wątpię - odparła Marlene.

Czasem czułam się, jakby ona nie była tylko moją przyjaciółką. Miałam wrażenie, że w pewnych momentach zastępuje mi matkę. Może to było głupie, w końcu nie była znowu tak bardzo starsza.

Nagle do głowy przyszła mi pewna myśl. Nigdy jej o to nie pytałam, ale teraz, gdy nadeszła chwila spokoju - chyba nie będzie odpowiedniejszego momentu.

-Marlene? Powiesz mi... co się stało z twoim mężem? - wybąkałam niepewnie.

Kobieta wpatrywała się we mnie chwilę, po czym opuściła głowę i przyłożyła rękę do skroni. Nie było jej z tym łatwo. Zrobiło mi się głupio, i chciałam już przeprosić, ale w tym momencie zaczęła mówić.

-Poszliśmy na zwiad - zaczęła - Znaleźliśmy parę antybiotyków, trochę jedzenia i wody. Ogólnie byliśmy zadowoleni. Nasz obóz przeżywał wtedy rozkwit, przybywało nam ludzi, każdy dorzucał coś od siebie. Mieliśmy poczucie, że robimy coś ważnego. Tworzyliśmy dom, a każda nowa osoba stawała się członkiem rodziny. To było naprawdę niesamowite. Mark ogromnie cieszył się, że tak to się wszystko układa. Tamtej nocy... Gdy wracaliśmy, było ciemno. Straciliśmy czujność, przez ten dobry humor. Przy samym wyjściu z lasu, za którym widać było już bramy obozu, znajdował się stary, otwarty domek. Byliśmy zdecydowanie zbyt głośno i zbyt blisko niego - Marlene zrobiła pauzę. Wiedziałam, że za chwilę nastąpi najgorszy moment - Zza drzwi wybiegł zarażony. Broń mieliśmy w kaburach, a maczety były już przypięte do plecaka. Bydlak rzucił się na Marka i od razu rozerwał mu kawałek szyi. Byłam przerażona, ale wyjęłam maczętę i wbiłam ją prosto w łeb tego potwora. W oczach mojego męża widziałam paniczny strach. Przeogromny ból i świadomość, że nie ma już ratunku... on nie chciał się z tym pogodzić. Ja także. Wkrótce z głębi lasu zaczęło nadbiegać ich więcej. Wiedziałam, że to koniec. Mark ostatkiem sił kazał mi uciekać i... i to mi pozostało. Z oczami pełnymi łez udało mi się dobiec do schronienia. Do dziś mam w głowie krzyki, które z siebie wydawał, gdy go pożerali - skończyła i zapanowała cisza. Czy ja mogłam powiedzieć coś sensownego? Na szczęście zauważyła, że nie potrafię.

-Ale nie tylko ja przeżyłam tragedię - mówiła z wymuszoną pogodnością w głosie - Pogodziłam się już z tym. Czas leczy rany.

 

Czy i ja powinnam przygotować się na najgorsze? Na pewno, ale za cholerę nie dałam rady. Musiałam założyć, że Sam nie musi przeżyć. Musiałam wiedzieć, że mogę jej już nigdy nie zobaczyć.

 

Tyle że ciągle byliśmy w drodze. Walczyliśmy.

-Połóżmy się już - powiedziała patrząc w dal - Rano ruszamy, potrzeba nam sił.

-Ta, racja - powiedziałam kiwając głową.

 

Wróciłyśmy do środka i ułożyłyśmy się na jednym łóżku w pokoju.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Szpilka 17.06.2020
    "Gdy wrócił Hank, od razu wyszłam z pokoju. Nie miałam ochoty przebywać tam z Patrickiem. Marlene stała na balkonie. Gdy usłyszała moje kroki, odwróciła się w moją stronę i uśmiechnęła."

    Marlene stała na balkonie, słysząc moje kroki, odwróciła się i uśmiechnęła.

    Tak bym zapisała, pozbywamy się w ten sposób jednego "gdy" i "mnie" ? Okropne te stwory, chyba zombie? Ciekawe ?
  • Raven18 17.06.2020
    Dziękuję :D owszem, rodzaj zombie, jednak nie używam tej nazwy. Zapraszam do początku serii :D zaczyna się od prologu, potem pierwsza część epilogu, i dalej od rozdziału 1. ;)
  • Szpilka 17.06.2020
    *jednego "moje"
  • Shogun 06.08.2020
    Smutna historia Marlene. Dobrze opowiedziana. Wywołuje emocje, to najważniejsze.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania